Studentów proszę zwykle, aby podczas zajęć ostentacyjnie nie stukali w swoje smartfony. O dziwo, działa (przeważnie). Za to podczas każdej przerwy tłum przelewający się przez korytarze biegnie zagapiony w świecące jasno ekrany. Podobnie rzecz się ma w kinie czy teatrze. Jadąc autobusem, jeśli akurat nie gadamy jak nakręceni, to albo gapimy się w owe ekrany, opisując komuś „internetowo bliskiemu” swój dzień, nastrój, ból głowy, albo śledzimy pojawiające się raz za razem newsy. Wiele osób nie potrafi się już obejść bez smartfonów, zerka na nie niemal nałogowo, zasypia z blaskiem jego ekranu (co niezdrowe), a po przebudzeniu jeszcze półprzytomnym wzrokiem szuka kontaktu ze światem zamkniętym w urządzeniu. Wiadomości sieciowe, SMS-y od przyjaciół czy znajomych, informacje z aukcji internetowych, wieści z wszelkich możliwych serwisów, do których się zapisaliśmy, dostarczane są tak szybko, jak to możliwe, w wersji uproszczonej, dostosowanej do pośpiechu świata. Są nieposegregowane, opisują rzeczywistość hasłowo, za pomocą chwytliwego leadu. Czyli nie opisują jej wcale, za to łatwo kształtują opinie i przesądy, na których oprzeć można (o zgrozo!) miraż uważany za pogląd na świat. Coraz więcej jest też szczególnego typu otwartości – otwartości na zalew bzdury. Wiadomości – nie zawsze z pewnych źródeł – pozostają w głowie. Hasłowa rzeczywistość wydaje się prawdziwsza od faktów, a interpretacja dominuje nad czystością przekazu.
Gdzieś na styku owych „światów” zafrasowani rzucają termin „populizm” rozumiany jako sprzyjanie gustom, potrzebom, schlebianie ludowi (cokolwiek ma on w tym kontekście znaczyć). Zaczyna się straszenie, że oto „przyjdzie wielka populistyczna masa i nas zje”. W informacyjnym zamęcie zderzają się pokolenia i trudno powiedzieć, które wyjdzie z tej polityczno-społeczno-intelektualnej kraksy obronną ręką. Kto zostanie na arenie, elity czy zwykli ludzie? Trudno się tu spierać o rolę, jaką dla wzmocnienia i lepszego rozprzestrzeniania się populistycznego przekazu odgrywają dziś Internet i rosnące wokół niego społeczeństwo komunikujące się za pomocą tweetów lub snapów, opowieść o swoim życiu kreujące za pomocą postów na Facebooku czy Instagramie. Społeczeństwo – dodajmy – które nie tylko samo kreuje, lecz także w znacznej mierze pozwala kształtować swoje poglądy, postawy i potrzeby dokładnie tą samą – internetową – drogą. Przekaz zostaje zwielokrotniony i przyspieszony. Można odnieść wrażenie, że trudno go zatrzymać. Stąd pytanie, jaki jest dziś zasięg populizmu, jakie formy przyjmuje i na ile kształtuje on nasz świat.
Myśląc o populizmie, często spotykamy się z jego potocznym rozumieniem, dostrzegającym wyłącznie środki zmierzające do zdobycia władzy lub wpływów. Jednym tchem wymienia się wówczas działania wychodzące naprzeciw oczekiwaniom społecznym czy wręcz schlebianie im oraz składanie obietnic, których spełnienie racjonalnie myślącemu człowiekowi trudno sobie wyobrazić. Vox populi – rzec by się chciało, a słownik dopowie, że mamy na myśli ni mniej, ni więcej: „popieranie lub lansowanie idei, zamierzeń, głównie politycznych i ekonomicznych, zgodnych z oczekiwaniami większości społeczeństwa w celu uzyskania jego poparcia i zdobycia wpływów lub władzy”. Tymczasem populizm pozostaje terminem nieostrym, niosącym znacznie głębszy przekaz, nad którym warto się zastanowić. Pytanie zasadnicze brzmi: „Co takiego dzieje się dziś w naszych społeczeństwach, że tak łatwo dają się one uwieść populistycznym przekazom?”. Czego im brak, a czego mają zbyt wiele? Gdzie te wszystkie mądre głowy popełniły błąd, w którym momencie same popchnęły ludzi ku takiej, a nie innej drodze?
Nowe i stare demokracje różnie sobie radzą z mediami. Tradycyjne partie, które na politycznej scenie istnieją od dziesięcioleci, tworzą pozornie tylko lepszy przekaz, częstokroć sformalizowany, profesjonalny. Wynika to zapewne z ich dłuższej praktyki politycznej, ze studiów nad budową społeczeństwa obywatelskiego, z posiadania bogatego zaplecza, również o charakterze badawczo-naukowym. Ale i one na równi z nowymi muszą sobie radzić w wirtualnym świecie ekspresowej informacji. Czasem radzą sobie nawet gorzej. O ile bowiem ludzie, szczególnie młodsze pokolenie, coraz lepiej rozumie potrzebę mobilności, o tyle partiom niekoniecznie jest z tym po drodze. Jasne, że otwierają się na nowe technologie, media, sposoby przekazu, ale nieraz brak im swego rodzaju „wykończenia” tego głosu, który trafiałby dokładnie w punkt, w potrzebę, by nie rzec w polityczno-społeczną modę, która wypełnia dziś lukę w zastanym i sztywnym systemie. Tak dziś chwalona mobilność objawia się przy tym również jako swobodny przepływ poglądów, co w dłuższej perspektywie może się okazać niebezpieczne. Pogłębia się przy tym rozdźwięk pomiędzy elitami politycznymi a zwykłymi ludźmi. Elitami rozumianymi raczej w tym tradycyjnym sensie. A skoro tak, to pojawia się wolne miejsce, luka, którą z chęcią wypełnia ktoś, kto tłumaczy, że lepiej zna i rozumie potrzeby tych, co poczuli się zawiedzeni, rozczarowani, zagrożeni czy wreszcie wykluczeni.
Co istotne, w ostatnich 5–10 latach (a w niektórych krajach nieco dłużej) ów populizm przestał być już tylko „gadką drugiego sortu” czy „pokrzykiwaniem grupki dziwacznych oszołomów”, ale wszedł na salony, między ławy rządowe, przekroczył barierę bycia w opozycji i całkiem wygodnie umościł się w parlamentarnych fotelach. I wciąż wszystkim tradycyjnie mądrym głowom brakuje pomysłów, jak sobie z nim poradzić. A może po prostu sobie nie radzić? Nie ostrzyć żądła krytykanctwa, tylko wymyślić sensowną alternatywę, która przezwycięży marazm, odrzuci „biadanie nad stanem rzeczy”, potraktuje sytuację poważnie i zacznie działać.
Fachowcy, diagnozując współczesny populizm, wskazują, że bazuje on z jednej strony na znudzeniu, a z drugiej strony na lęku i rozszerzającym się resentymencie. Na tym nie koniec. Wskazują również i inne czynniki stymulujące jego ujawnienie się, a wśród nich rozmycie się politycznych tożsamości, brak wyraźnego podziału na lewicę i prawicę itd. W tle majaczy problem niedostatku zaufania, przede wszystkim wobec instytucji. Powstają wprawdzie różnego rodzaju więzi, jednak w wielu wypadkach nie opierają się one na szerzej pojmowanym zaufaniu, ale raczej na potrzebie chwili czy realizacji indywidualnych interesów. Zamiast solidnych budowli mamy zatem zamki na piasku, szeroką sieć połączeń noszących piętno relacji raczej krótkotrwałych.
Gdy populizm zostanie już „zdiagnozowany” jako zjawisko mniej czy bardziej niebezpieczne, zaczyna się mówić o jego stopniach. Te z kolei stanowią pewnego rodzaju oswajanie populizmu, by nie powiedzieć wprost – godzenie się nań. I tak jak wskazują znawcy, w momencie pojawienia się populizm (w takiej czy innej formie) nie budzi szczególnie pozytywnych odczuć. Przeciwnie, głoszone przez populistów hasła potrafią budzić odczucia skrajne, włączając w to wyrażany wprost sprzeciw. Ale z czasem pojawia się myśl: „A może jednak nie są tak bardzo szkodliwi, może da się ich tolerować?”. I dalej, gdy sytuacja robi się groźniejsza, ale jednocześnie nie jest już zjawiskiem nowym, pada znamienne: „A może na to zasłużyliśmy?” (w domyśle – bo coś kiedyś zrobiliśmy źle albo przeciwnie, czegoś zaniechaliśmy). W końcu, jak mawiają mędrcy od populizmu, następuje specyficzna „racjonalizacja”, w której pojawia się dziwnego rodzaju optymizm, gdy uznaje się, że sytuacja chyba nie jest jeszcze tak do końca zła, bo przecież „nadal możemy o tym w sposób wolny rozmawiać”.
Takie myślenie jest jednak przewrotne, a tym samym zgubne. Wytworzona w ten sposób intelektualna bańka wcale nie jest miejscem bezpiecznym. Może stwarza pozory wygody, ale wcześniej czy później trzeba będzie wystawić nos poza nią. I co wtedy? Nie jest również mądre przyjęcie strategii na przeczekanie. Sieć jest za szybka, a kogo w niej nie ma, ten najzwyczajniej nie istnieje. Dziś nie wystarcza stwierdzenie, że „w ostatecznym rozrachunku ludzie dokonują właściwych wyborów”, bo przecież „ludzie są rozsądni”, a „mądrość ludu” w jakimś sensie jest archetypiczna. Wszyscy chcielibyśmy płacić niższe podatki, mieć wydolną służbę zdrowia, żyć w bezpiecznych i czystych miastach, liczyć na uczciwe i dobrze działające sądownictwo, kupować tanie mieszkania, korzystać z edukacji na najwyższym poziomie, jeździć autostradami, chodzić na stadiony i udawać się na wczasy pod palmami, ale sztuką jest przekonać ludzi, że takiego kształtu państwo samo nie nabierze, że radujące dziś serce rozdawnictwo ma swoje długofalowe konsekwencje. Że gospodarka to nie jest róg obfitości, z którego można dowolnie – długo i bezkarnie – wybierać sobie dobra, bo przecież i tak znowu napełni się on w magiczny sposób. Że występowanie przeciw prawu, w którego ramach zgodzono się koegzystować z innymi, stanowi zagrożenie nie tylko dla państwa jako takiego, nie tylko dla kilku czy kilkudziesięciu grup interesów, lecz także – w perspektywie – dla każdego z osobna. Że w końcu ktoś będzie musiał za ten radosny populistyczny karnawał zapłacić, a ci, co go rozpoczęli, raczej nie będą chętni ponieść jakąkolwiek odpowiedzialność. Ba, przerzucą ją jak najdalej od siebie, niczym parzący dłonie kartofel. A przekaz internetowy, jednozdaniowy, sprawdzony (przynajmniej w lokalnej rzeczywistości) pójdzie jeden: „wina Tuska” (W innych krajach można sobie swobodnie „podstawić” w miejsce Tuska któregokolwiek z politycznych przeciwników czy poprzedników). Skoro jednak Internet jest tak skutecznym narzędziem, to może czas najwyższy, by używając czytelnego i przystępnego przekazu, lepiej go wykorzystać w tej nie do końca równej walce, w której respektowanie jakichkolwiek reguł pozostawia wiele do życzenia.
Magdalena M. Baran – doktor filozofii, historyk idei, publicystka.
Tekst pochodzi z XXVIII numeru kwartalnika Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.
