Aby zapewnić możliwość reprezentacji poglądów należałoby powrócić do idei list krajowych – ustalanych przez partie, na które oddawalibyśmy drugi głos. Głosowanie „na ludzi” do senatu jest fikcją – należy więc przyjąć rzeczywistość do wiadomości.
Kolejne wybory, poza wskazaniem przez Polaków na rządy kontynuacji, potwierdzają także mimo sukcesu Janusza Palikota, zamknięty obieg, czy jak ktoś woli zabetonowanie sceny politycznej. W dużej mierze jest to decyzja suwerena – czyli obywateli, którzy zagłosowali tak, a nie inaczej, w jakiejś części jest to przewidywalny efekt systemu wyborczego i finansowania partii politycznych.
Senat – twór mało zabawny o przeznaczeniu niewiadomym
Nowością wprowadzoną w wyborach 2011 są jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do senatu. Wynik wyborów w takim systemie potwierdza wszystkie obawy przeciwników tego sposobu wybierania, wytrąca argumenty zwolennikom. Senat w obecnym kształcie kolejną kadencję będzie jedynie narzędziem w ręku koalicjanta większego (PO ma tam pewną samodzielną większość) wobec koalicjanta mniejszego (PSL ma 2 mandaty) do korygowania ewentualnych spornych, w ramach koalicji, konstrukcji prawa. Obecność opozycji w senacie ma znaczenie tylko w postaci ryczałtów na biura i uposażeń senatorów – bo politycznie obecność ta ma wymiar symboliczny. W JOW-ach, wbrew marzeniom ich zwolenników – mało kto głosuje na „ludzi” – powtarza się głosowanie partyjne, tylko w innym sposobie liczenia głosów – powoduje to naturalną wynikającą z reguł matematycznych wielką premię dla zwycięzcy. Poszerzanie strefy JOW na Sejm jest sensowne tylko w jednym przypadku – jeśli chcemy wprowadzić jednopartyjne rządy po wyborach – największa partia weźmie większość i nie będzie musiała szukać koalicji. Są pewne plusy takiego rozwiązania – na pewno stabilizacja na 4 lata, ale w odróżnieniu od Anglików czy Amerykanów, gdzie dominujące partie, przekazujące sobie od czasu do czasu władzę są do siebie zbliżone, jeśli chodzi o strategię rządzenia, wizję państwa itp., różnią się z naszej perspektywy nieznacznie, o tyle w warunkach naszej polaryzacji i zmiana rządu z samodzielnej PO na samodzielny PiS – pachnie budowaniem koncepcji państwa od nowa po każdej zmianie.
Senat w obecnym kształcie nie spełnia założonej konstytucyjnie roli – jest bardziej partyjny od sejmu, nawet ciekawie wyglądająca inicjatywa Unii Prezydentów poniosła kompletną porażkę. Pomysły stworzenia z senatu np. izby samorządowej z udziałem marszałków województw czy prezydentów wielkich miast – to też koncepcja nic nie wnosząca – bo skąd są ci marszałkowie i prezydenci? No właśnie z partii parlamentarnych – i Dutkiewicz czy Majchrowski wiosny nie czynią. Pomysł wprowadzenia do senatu rektorów wyższych uczelni – to już się zimno ze strachu robi – uczelnie wolne w tej chwili od walki stricte politycznej, dostały by demokrację partyjną w całej krasie – z walką na wydziałach o powiązanych z partiami elektorów i wieczorem wyborczym w telewizji, z wyliczaniem wybranych rektorów – UW – PO, UJ -PO, UMCS – PiS. Zgroza.
Nie ma dobrej koncepcji na senat – i nie widzę jakiegoś sensownego uzasadnienia dla trwania tej izby w obecnym kształcie. W 1989 r. wybrany w wolnych wyborach senat pełnił funkcję kontrolną nad kontraktowym sejmem oraz nawiązywał do tradycji Polski niepodległej, potem izbą korygującą (91 i 93), od 1997 jest izbą nie wnoszącą żadnej wartości dodanej do systemu politycznego. Kolejna kadencja udowadnia nam, że senat nie jest nam potrzebny.
Jak to działało i działa?
Nie istnieją idealne systemy wyborcze. Ideałem, jest demokracja bezpośrednia – technicznie niewykonalna w 40 mln. państwie. Jesteśmy zatem skazani na demokrację przedstawicielską, z systemem partyjnym jako preselekcyjnym wyborów przedstawicieli do ciał władczych. Przez 20 lat wolnych wyborów przetestowaliśmy na własnej skórze różne systemy – od sejmu I kadencji, rozdrobnionego, z koniecznością nieprawdopodobnej ekwilibrystyki politycznej przy tworzeniu koalicji z 8 czy 10 podmiotów, przez sejmy 2 i 3 kadencji gdzie wprowadzone progi i premia dla zwycięzcy, pozwalająca rozdawać karty Leszkowi Millerowi czy Marianowi Krzaklewskiemu. W międzyczasie konstytucja umocniła rolę premiera (czytaj – zwycięskiej partii) względem parlamentu (czytaj ew. współkoalicjanta/koalicjantów), zmiany w systemie finansowania partii politycznych zbudowały przepaść pomiędzy partiami parlamentarnymi a każdą inną polityczną inicjatywą pozaparlamentarną. Sukcesy Samoobrony czy Ruchu Palikota wcale tej przepaści nie zmniejszają.
Sejm I kadencji przy tysiącu wad miał jedną zaletę – na mapie politycznej Polski trudno było znaleźć podział na mainstream i underground. Generalnie wszystkie aktywne odcienie politycznych poglądów Polaków były reprezentowane w parlamencie. Skutkowało to oczywiście tym, o czym wspomniałem wyżej – trzeba było geniuszu B. Geremka by zbudować w tym sejmie większość rządową. Za to z debaty publicznej nikt nie był wykluczony.
Demokracja to nie tylko wybory
Debata publiczna jest równie ważnym elementem, może nawet ważniejszym, jak sam akt wyborczy. Często demokracja jest sprowadzana tylko do karty i urny wyborczej – to błąd. Istotą demokracji są kompromisy, tworzone w toku ucierania się poglądów, wymiany doświadczeń i oglądu tego samego problemu z różnych pozycji. To jest podstawowa wyższość demokracji nad innymi systemami – wytwarzanie swego rodzaju mądrości zbiorowej. Jeśli pozbawimy jej ciągłego dyskursu i kompromisu, a sprowadzimy do głosowania co 4 lata – będzie to oznaczało wyznaczanie co 4 lata dyktatora.
Debata publiczna wymaga wprowadzenia do niej idei i pomysłów – duże partie stronią od określania się ideowego, bo tracą możliwość zdobycia większości – to jest oczywistość, na którą nie warto się zżymać – Miller nie byłby premierem, gdyby nie „przesunął” SLD do centrum rezygnując z lewicowej wyrazistości, AWS nie wygrałby wyborów gdyby nie prezentował szerokiego spektrum od centrum do skrajnej prawicy, PO nie włączy do swojego programu legalizacji miękkich narkotyków bo straciłaby umiarkowanych konserwatystów na rzecz PiS.
Cała historia społeczeństw dowodzi, że nowe idee rodzą się poza mainstreamem – który ma naturalną skłonność do przywiązywania się do pomysłów, które już zdały egzamin i niechęć do eksperymentów.
Demokracja stwarza możliwości stabilnego, nierewolucyjnego rozwoju i dostosowywania prawa i rządu do wymogów czasu. Różnie w różnych demokracjach to funkcjonuje – w USA tworzą się stowarzyszenia, które prędzej czy później biorą pod swoje skrzydła partie – ekologów czy socjalistów Demokraci, ruchy pro life czy libertarian Republikanie – przy czym ruchy te są niezależne, ewoluują swoimi drogami, partie muszą nadążać za ich ewolucją chcąc zapewnić sobie ich poparcie. Europa kontynentalna ma bardziej otwarte systemy na nowe podmioty – stąd Zieloni w niemieckim parlamencie. Bo dobra demokracja nie dopuszcza do powstania znaczącego undergroundu – to podstawowy bezpiecznik systemu.
Uwaga – kryzys
W tej chwili obserwujemy pewien kryzys demokracji – związany na pierwszy rzut oka z kryzysem gospodarczym, choć ja raczej bym wiązał to z kryzysem partycypacji nie tylko w dochodach, ale także w życiu publicznym. Tradycyjna lewica, która była naturalnym reprezentantem ludzi o niższych dochodach czy z takich czy innych przyczyn wykluczonych (lub czujących się wykluczonymi społecznie) przestała być dla nich wiarygodna. Jak sądzę przede wszystkim dlatego, że liderzy światowej lewicy, nie dostrzegli i zlekceważyli postulaty alterglobalistów, które przecież nowe nie są – system polityczny odrzucił ich przekaz – zamiast podjąć dyskusję. Zapominając o tym, że siłą systemu nie jest jego formalna przewaga nad undergroundem – ale otwartość na każdy pomysł i koncyliacyjność w działaniu. Systemy, które wierzą w swoją przewagę i nieomylność – upadają.
Postulaty okupantów Wall Street, demonstrantów Madrytu czy Aten są mi bardzo dalekie – ich ekspozycja warszawska (dosyć mizerna) opiera się na sprawdzonych i znanych działaczach ultralewicy (Piotr Ikonowicz) okraszonych medialnie Ryszardem Kaliszem (co akurat, wbrew chórowi medialnemu uważam za pozytywne – bo Kalisz daje sobie szansę poznać postulaty protestujących) – ale jest to zjawisko społeczne, któremu należy się przyjrzeć i postarać zrozumieć. Jeśli demokracja nie słucha każdego głosu – nie jest demokracją.
W tłumaczeniu na systemy wyborcze – należy unikać „zabetonowania” mainstreamu. W Polsce mamy to zjawisko – by wedrzeć się do mainstreamu trzeba być antysystemowym – PJN proponujący wzbogacenie obecnej sceny politycznej o formację konsekwentnie konserwatywno -liberalną nie ma szans. Szanse mają formacje jednoznacznie antysystemowe – jak Samoobrona czy Ruch Palikota. Przy każdym z tych ruchów zawsze trzeba sobie zadać pytanie – a co się stanie, jeśli ciśnienie odrzuconego undergroundu stanie się tak duże, że nie skończy się na wprowadzeniu 10% posłów a wywrócimy system? Czy mamy jakiś lepszy pomysł?
Polityka dla polityków?
Poza opisanymi wyżej mechanizmami wyborczymi i finansowania dochodzi jeszcze naturalna i w pełni zrozumiała zasada – dla 99% Polaków polityka nie tylko nie jest sensem życia, ale też nie jest jedynym z priorytetów – mamy swoje rodziny, pracę, dom, samochód, wakacje, urodziny, imieniny, wędkowanie, grzybobranie. gdzieś tam na końcu wybory polityczne. To normalne, ale siłą rzeczy nie partycypujemy codziennie w życiu publicznym, nie zastanawiamy się nad problemami, ideami i programami – co nie oznacza, ze nas nie dotyczą. Oczywiście w wyborach jak w kinie według bohaterów „Rejsu” – głosujemy na tych, których już oglądaliśmy. Do czasu, kiedy nie poczujemy, ze ktoś nas spektakularnie krzywdzi – wtedy wybuchamy i równie nieracjonalnie głosujemy na tych „którzy jeszcze nie rządzili”. Nasz brak zainteresowania polityką powoduje, że jedyne słyszalne głosy to głosy mainstreamu – służy temu tabloidyzacja przekazu, zdjęcia wyłapujące posłów na wakacjach w Egipcie, ustawki u lekarza itp. Z tego wniosek, że jedyną szansą na naturalną rotację elit i pomysłów jest otwarty system parlamentarny, gwarantujący reprezentatywność.
Oczywiście równie ważna jest stabilność systemu i możliwości operacyjne powoływania rządów – pamięć o I kadencji sejmu jest ważnym ostrzeżeniem. Dojrzała demokracja powinna szukać równowagi pomiędzy reprezentatywnością a stabilnością – I kadencja to skrajna reprezentatywność, obecne parlamenty to skrajna stabilność.
Może wybory dla wyborców?
Nasze własne doświadczenia, jak też procesy zachodzące w starszych demokracjach, które choć nie muszą, ale mogą dotrzeć i do nas skłaniają do tego, by system polityczny wzbogacić o element większej reprezentacji poglądów obywateli. W moim odczuciu większą reprezentatywność jesteśmy w stanie osiągnąć poprzez:
- Wyższą frekwencję w wyborach – czyli wciągnięcie większej liczby obywateli w system partycypacji w systemie
- Stworzenie możliwości (swoistego wentyla bezpieczeństwa) uczestnictwa mniejszych partii (gorzej zorganizowanych, nie dysponujących dotacją budżetową lub hojnymi sponsorami) w debacie publicznej – czyli wprowadzenie ich do parlamentu nie naruszając w sposób znaczący stabilności.
Wyższa frekwencja w wyborach nie będzie efektem najlepszych nawet działań NGO’sów czy większej ilości spotów z udziałem najsympatyczniejszych nawet celebrytów – wymaga spojrzenia na akt wyborczy z perspektywy obywatela, a nie partii politycznych. Kiedy dyskutowano o kodeksie wyborczym – ton rozmowie nadawały rozważania – to rozwiązanie jest korzystne dla PiS, to dla PO a tamto dla SLD. Dwudniowe wybory miały być korzystne dla PO a jednodniowe dla PiS – jakoś stało się tak, że w jednodniowych wygrała PO. Zdrowe dla systemu byłoby zapomnienie na czas konstruowania prawa wyborczego o istnieniu partii politycznych a skupienie się na tym, który powinien być najważniejszy – wyborcy. Co jest potrzebne wyborcy, by wziąć udział w głosowaniu?
– jasność i zrozumiałość reguł wyborczych – z pełną informacją, co jest efektem postawienia krzyżyka w konkretnej kratce.
– przedstawienie szerokiej oferty politycznej – umożliwienie wyborcy zagłosowania nie tylko zgodnie z sondażami czy „przeciwko” – ale także za.
– łatwość głosowania – ta w wymiarze fizycznym, niech głosowanie nie oznacza straty godziny czy dwóch prywatnego czasu, bo to zniechęca.
Głosuję – wiem co robię
Całe doświadczenie dwudziestolecia wolnych wyborów w Polsce skłania do utrzymania systemu proporcjonalnego, progowego z systemem obliczania wyników mandatowych preferującym duże partie – bo to zapewnia stabilność. Ze względu na konieczność reprezentatywności odrzucam wszelkie populistyczne pomysły ograniczenia liczby posłów – w kategoriach finansów państwa nie ma to najmniejszego znaczenia praktycznego, zmniejszy tylko możliwości kandydatów spoza pierwszych miejsc na listach wyborczych. Wyborca głosując musi wiedzieć, że jego głos powoduje, że Tusk będzie premierem, a PO otrzyma największą dotację budżetową. Musi wiedzieć, że wybieramy posłów RP, którzy będą stanowić prawo, a nie lobbystów na rzecz budowy przedszkola w jakiejś dzielnicy – w ulotkach wielu kandydatów możemy wyczytać takie obietnice. I tak głosujemy na partie – czy będących ich symbolami liderów – Tusk, Kaczyński, Palikot. Nie udawajmy że jest inaczej.
Szersze spektrum wyboru
Aby zapewnić możliwość reprezentacji poglądów należałoby powrócić do idei list krajowych – ustalanych przez partie, na które oddawalibyśmy drugi głos. Jak opisywałem wyżej – głosowanie „na ludzi” do senatu jest fikcją – należy więc przyjąć rzeczywistość do wiadomości. Głosując na listę krajową, którą wyobrażam sobie jako bezprogową i dzieloną wprost proporcjonalnie do uzyskanych głosów, przy uwzględnieniu w dzieleniu mandatów matematycznych reguł zaokrąglania, z doliczeniem do puli podziału wyników dających zaokrąglić się jedynie do zera. Zakładając, że z list krajowych przydzielamy 100 mandatów (uzyskane po likwidacji senatu) na zasadach opisanych wyżej, a głosy na listę krajową układają się tak jak na listy okręgowe uzyskujemy następujący układ w parlamencie:
PO – 207 +40 = 247
PiS – 157 + 30 = 187
RP – 40 +10=50
PSL – 28+8 = 36
SLD – 27+8=35
Mniejszość Niemiecka – 1
PJN – 2
KW Nowa Prawica – 1
PPP Solidarność 80 -1
Liczba posłów – 560, większość rządowa – 281. Co się zmienia?
PO i PSL mają w sumie 282 mandaty – mogą tworzyć rząd. W parlamencie są reprezentanci -mniejszych partii. Stabilność jest zachowana, a reprezentatywność podniesiona. Oczywiście w takiej ordynacji wyniki pewnie mogłyby być inne -zapewne z korzyścią dla tych mniejszych – bo głosując w okręgu na mniejsze zło, wyborca wcale nie musiałby wybierać tak samo drugim głosem. Mógłby wybrać większe dobro – nie obawiając się, że głos ten będzie stracony, bo sondaże wskazują, ze partia nie przekroczy progu. Organizacje od lat obecne na scenie politycznej – typu Sierpień 80, czy kolejne wcielenia Janusza Korwin – Mikkego uzyskują reprezentację – ale uzyskują też coś niebywale ważniejszego – motywację do działania w kampanii wyborczej i głosowania, nie biją się o honor – ale o jeden czy dwa mandaty, które pozwolą im promować swoje pomysły także wśród szerokiej publiczności – jedne z tego skorzystają, inne nie, ale stwarzamy im możliwość partycypacji, uczestnictwa w procesie legislacyjnym, uczestnictwa w pracy państwowej. Szczególnie że obie wymienione formacje od lat uczestniczą w wyborach i jak się wydaje mają stałe grono sympatyków – niereprezentowanych w żaden sposób w parlamencie. Inicjatywa nowa – PJN zyskałaby możliwość przekonywania do siebie wyborców prawicy.
Nie jestem szczególnym fanem finansowania partii politycznych z budżetu – uważam, ze to wprawdzie mniejsze, ale nadal duże zło, – wprowadziłbym jednak jasną zasadę podziału – dokładnie proporcjonalną do wyniku listy krajowej – zakładamy, ze rocznie wydajemy np. 20 mln na finansowanie – i każdy komitet uczestniczący w wyborach otrzymuje część tej kwoty odpowiadającej wynikowi wyborczemu. To także motywacja do wzięcia udziału w wyborach – pozyskanie możliwości rozwoju partii czy organizacji, która może rozbijać się o brak kilku tys. złotych na utrzymanie biura. Jeśli już musi być to finansowanie – to nie tylko tuzów parlamentarnych, ale także i tych, których aktywność uzyskała jakiekolwiek poparcie w wyborach.
Kolejnym aspektem, który zwrócił moją uwagę w ostatnich wyborach to tzw. podpisy poparcia. Problem dobrze zorganizowanego środowiska Korwin Mikkego wywołany procedurami PKW (to temat na inne, konstytucyjnej miary rozważania o układzie: prawa obywatela-procedura administracyjna) wskazuje na nieracjonalność tego systemu selekcji inicjatyw wyborczych. Z drugiej strony jest PPP-Sierpień 80 który jak rozumiem, dla stania się listą ogólnopolską musiała złożyć w połowie okręgów w sumie ponad 100 tys. podpisów, by uzyskać potem we wszystkich okręgach głosów niecałe 80 tys.. Korwinowi nie udało się udowodnić zebrania tych 100 tys. by potem w połowie okręgów otrzymać 150 tys. Coś tu nie gra.
Komisje poza numerem PESEL nie mają żadnej możliwości realnego sprawdzania list poparcia – bo orzekanie w sprawie czytelności wypełnienia rubryk jest jakąś tragifarsą. Sama bariera 5000 podpisów ma różne znaczenie w zależności od zurbanizowania okręgu wyborczego. Zebranie tej liczby podpisów pod dowolną inicjatywą jest operacją w Warszawie czy Krakowie logistycznie dosyć prostą. Kilkanaście sprawnych osób zrobi to w kilka dni. Ta sama ilość podpisów w rozległych okręgach gdzie nie ma ośrodków metropolitarnych – wymaga struktury co najmniej kilkudziesięciu aktywnych osób. Pomijam to, co jest codziennością – zastępowania struktur pieniędzmi – płaci się od kilkudziesięciu groszy do kilku zł za podpis wynajmując „zbieraczy”. Znowu uprzywilejowuje to organizacje z rozbudowanymi strukturami i wysokim stanem konta. Może należy likwidować te bariery – obniżając liczbę koniecznych podpisów, lub wprowadzając próg podpisów w skali kraju (rzędu np. 30 tys.) – bo w przypadku małych partii, muszą one przed wyborami zebrać podpisy wszystkich swoich zwolenników, a jak wskazuje przykład Solidarności 80 – nawet sporo więcej.
Łatwość głosowania
Opisywałem wyżej, naturalne zjawisko „lenistwa wyborczego” – dopóki nas ktoś szczególnie nie dotknie, nie mamy motywacji do psucia sobie niedzieli chodzeniem do obwodowej komisji. Kilka rozwiązań dyskutowanych jest od lat, ale ze względu na pytania: komu to pomoże? PO czy PiS? umiera w politycznym klinczu.
Widmem krążącym nad nami jest głosowanie przez Internet. Nie znam żadnego informatyka, który twierdziłby, że to technicznie niemożliwe. Znam wielu polityków którzy tak twierdzą – ponieważ jednak mam uzasadnione podejrzenia, ze wiedza informatyków w tym zakresie jest nieco większa, śmiem twierdzić że przyczyny oporu przed tą formą głosowania są czysto polityczne. Systemy bankowości internetowej obsługują większe operaty użytkowników niż wyborcy – zapewniając bezpieczeństwo, poufność i skuteczność działania. Oczywiście zdarzają się ataki hakerskie, włamania do systemów – nikt jednak po takich atakach, czy to w internecie, czy klonowaniu kart kredytowych nie proponuje powrotu do bankowości gotówkowej i czeków podróżnych. Politycy tłumaczą nam, że aktu demokratycznego można dokonać jedynie na papierze. Niedługo będzie to jedyna czynność wymagająca wypełnienia papierowego formularza – mamy już podpis elektroniczny, w oddziale swojego banku byłem wiele lat temu – dlaczego muszę chodzić do lokalu wyborczego żeby wskazać swojego kandydata? Być może jest to efekt nieznajomości nowych technologii przez naszych reprezentantów – duża część z nich nie korzysta samodzielnie z maila, pewnie także czują strach przed tymi „siedzącymi przed monitorami z piwem” .
Każdy kto chciałby poszerzyć partycypację obywateli w wyborach musi postulować głosowanie internetowe – poza głosowaniem leniwych, którzy zagłosują bez wychodzenia z domu, zlikwiduje to problemy z głosowaniem poza miejscem zameldowania – zaświadczenia dla studentów, czy czasowych emigrantów – po prostu jestem w spisie wyborców w danym okręgu i bez względu na to, czy jestem w Paryżu, Londynie czy w swojej sypialni – głosuję. A że jest jakaś możliwość fałszowania? W moim odczuciu dużo mniejsza – jeśli dostanę automatyczne potwierdzenie z systemu, ze zagłosowałem w dniu.. o godz. . oddając głos na. – nikt bezkarnie nie dostawi drugiego krzyżyka na mojej karcie. A głosów nieważnych w ostatnich wyborach znowu było 5%.
Zdaję sobie sprawę, ze nie wszyscy jesteśmy internautami. Dlatego wybory powinny być dwudniowe – i wcale nie weekendowe. Jeśli oderwiemy się na chwilę od rozważań, czyi wyborcy zagłosują w niedzielę po kościele, a czyi w sobotę wieczorem – a zastanowimy się przez moment nad wygodą wyborcy, to możemy dojść do szokującej odpowiedzi na pytanie kiedy przemożna większość wyborców jest w miejscu zamieszkania i jest skłonna wyjść z domu – w dni robocze. W poniedziałki nie organizujemy grilla, nie jedziemy na weekendowe szaleństwa w góry czy nad morze, nie mamy wesel i innych świąt rodzinnych – w poniedziałki w lepszym lub gorszym nastroju maszerujemy do pracy. W związku tym – wybory dwudniowe – niedziela i poniedziałek. Nie przekonują mnie obawy przed strasznymi naruszeniami prawa w nocy pomiędzy dniami wyborów – kwestia organizacji. Dezorganizacja hallów szkolnych w dniu nauki (gros lokali jest w szkołach) to znakomita lekcja wychowania obywatelskiego dla uczniów – którzy mogli by w tym dniu wręcz uczestniczyć pomagając organizatorom wyborów. Dla wielu z tych uczniów, których rodzice z założenia nie głosują, mogłaby być to pierwsza wiadomość, że takie coś jak wybory istnieje. A jakaś część z nas w drodze do lub z pracy zajrzałaby do lokalu wyborczego – nie tracąc czasu przeznaczonego w weekend na wycieczkę rowerową czy imieniny u sąsiada.
Do jakiegoś stopnia problemem jest obsada komisji – składających się z kilku urzędników i członków zgłaszanych przez komitety wyborcze. To system mający na celu wzajemne pilnowanie siebie nawzajem – gdzie ze względu na nadmiar chętnych często losuje się pomiędzy kandydatami komitetów. System ten z założenia wyklucza profesjonalizm – bo jedyną stwierdzoną kompetencją większości członków komisji jest ich zgłoszenie przez partię. Często jest to forma nagrody dla aktywu – 200 zł diety. To powoduje, ze do komisji trafiają różni ludzie – i nadający się do tej pracy i zupełnie przypadkowi. Jako nominatom partyjnym nie zawsze udaje im się zachować neutralność tak w przeprowadzaniu wyborów jak i zapewne w liczeniu głosów. Często słabo znają prawo wyborcze i nieświadomie wprowadzają w błąd wyborców w sprawach proceduralnych. Aż prosi się zastąpić ich wolontariatem – ochotnikami, którzy musieliby przejść sito kwalifikacji – zaliczyć test ze znajomości prawa wyborczego, być ocenionymi pod kątem umiejętności rozwiązywania problemów w praktyce, zadeklarować apartyjność – tak stworzony korpus wolontariuszy mógłby w drodze wyznaczania losowego komisji, stanowić ich obsadę. Partiom pozostałaby możliwość przypomniana przez PiS stworzenia własnych korpusów mężów zaufania – uprawnionych do obserwowania, ale nie biorących udziału w wykonywaniu procedur. Wrócilibyśmy do zasady, wg której zainteresowani nie liczą głosów (a działacze partyjni, nawet jak nie kandydują, należą moim zdaniem do zainteresowanych) a wyborca otrzymałby pomoc odpowiednio przygotowanego merytorycznie członka komisji.
Brońmy demokracji
Jedyną skuteczną obroną demokracji liberalnej przed ruchem antysystemowym jest zaproszenie formacji undergroundu do systemu – to nie przypadek, że w Europie Zachodniej nie było komunizmu – bo lewica i jej postulaty weszły do mainstreamu, Bismarck – przecież nie socjalista wprowadzał system emerytalny a niezbyt lewicowy Churchill – 8-godzinny dzień pracy. To nie przypadek, że rewolucja bolszewicka zdarzyła się w Rosji – gdzie system walczył z undergroundem nie będąc zdolnym do wchłonięcia go. Broniąc demokracji liberalnej musimy ją otwierać – aby jak największa liczba obywateli miała poczucie wspólnego tworzenia własnej rzeczywistości, a jak najmniejsza miała poczucie bycia marginesem.