Od ponad roku życie publiczne stało się intensywniejsze i szybsze. Pewien rodzaj histerii, nieustannej mobilizacji i poczucia wojny – charakterystyczny wcześniej dla popierającej PiS publicystyki opozycyjnej i liderów opinii – udzielił się wszystkim.
Tego typu mentalna mobilizacja jest normalna w kampaniach wyborczych, kiedy następuje szczególne nagromadzenie emocji, i z zasady jest silniejsza w opozycji niż w obozie rządzącym. Po drugich wygranych przez PiS wyborach (parlamentarnych, a wcześniej prezydenckich), kiedy dodatkowo okazało się, że układ głosów dał partii, która uzyskała 38 proc. w wyborach samodzielną większość w sejmie, wzmożenie poniewczasie dotknęło i dzisiejszą opozycję. Jednocześnie mobilizacja nie zniknęła po stronie rządzących – co tydzień dostajemy nowy konflikt, front się przesuwa. Nie nastąpiło odprężenie charakterystyczne dla czasu po wyborach.
Strony wzajemnie napędzają się prawdziwymi i fałszywymi oskarżeniami, które zresztą trudno już odróżnić – media, chyba bez wyjątku, stały się „tożsamościowe” nie tylko w warstwie publicystycznej, lecz także informacyjnej. Odróżnianie prawdy od fałszu stało się dla przeciętnego odbiorcy niemożliwe. Czytelnik, słuchacz czy widz nie stara się już nawet dokonywać racjonalnej analizy otrzymywanych informacji, kieruje się jedynie wiarą – „nasi” mówią prawdę z definicji, „tamci” – na pewno kłamią.
Nie stawiam tu tezy o symetrii – nie zamierzam w tym miejscu analizować, kto bardziej, kto mniej, kto w wersji hard a kto w soft – piszę o regule działania, która zdominowała już wszystkie media, bez wyjątku.
Ta „hipertożsamościowa” postawa zarówno mediów, jak i ich odbiorców nosi znamiona konfliktu kulturowego – ale raczej ze względu na ostrość i zapowiedzi choćby wicepremiera Piotra Glińskiego o planowanej „rewolucji kulturowej” niż ze względu na faktyczne różnice.
Niejednokrotnie sam używam w swoich tekstach popularnego określenia „wojny plemion”. Traktuję je raczej jako przenośnię, z założenia obelżywą dla obu stron konfliktu, niż jako opis stanu faktycznego. To raczej podkreślenie jałowości toczącego się sporu politycznego z punktu widzenia interesu wspólnoty i państwa, a nie stwierdzenie, że wspólnoty i państwa nie ma. Są, tylko słabe i marne, także za sprawą nieustannego napięcia i histerii. Po obu stronach.
Spokojnie, to były tylko wybory
Jeśli media różnych stron są w czymkolwiek zgodne, to najczęściej w błędnych interpretacjach. Tak jest w wypadku zaskakująco zgodnej oceny co do „wielkiego i niepowtarzalnego wymiaru” wyniku ostatnich wyborów. Popierająca PiS część opinii publicznej epatuje przekazem o „wstawaniu z kolan”, „odzyskiwaniu suwerenności”, „odzyskiwaniu Polski”. Swoiście wtórują temu przekazowi media od lewicy do centrum, pisząc o załamaniu, klęsce demokracji liberalnej, porażce europejskości, upadku Polski modernizacyjnej – najwyraźniej utożsamiając zagrożenia rodzące się w gabinetach obecnej ekipy z nastrojami społecznymi. A przecież to, że słyszymy wkoło o „woli suwerena”, nie znaczy, że z suwerenem i jego wolą ma to coś wspólnego – poza myśleniem życzeniowym rządzących.
Wyniki wyborów są oczywiście efektem emocji obywatelskich, ale analiza tych wyników powinna być racjonalna i oparta na liczbach. A te, czy to w wypadku wyborów prezydenckich, czy parlamentarnych nie uprawniają do panującego powszechnie przekonania, że „Polska PiS-owska” pokonała zdecydowanie tę promodernizacyjną. Obecny prezydent pokonał poprzedniego różnicą 518 tys. głosów przy prawie 17 mln głosujących Polaków – czyli raptem o 3,1 proc. Jeśli spojrzymy na parlament, to różnica głosów pomiędzy PiS-em i jego przystawką – Kukiz’15 – a opozycją to prawie 1,5 mln głosów, ale jeśli doliczymy partie pozaparlamentarne (KORWiN na korzyść PiS-u, a SLD i Razem na korzyść opozycji), to przewaga zwycięzców maleje do niespełna 500 tys. głosów.
Czy te 500 tys. głosów przewagi w jednych i drugich wyborach daje podstawę do ogłoszenia, że oto Polacy in gremio odrzucili demokrację liberalną jako ustrój i Unię Europejską jako obszar kulturowo-gospodarczy, którego chcą być częścią? Z pewnością nie.
Daruję sobie wywody, co by było, gdyby SLD znalazł się w sejmie, a PO nie uległa rozkładowi i demobilizacji w ubiegłym roku, gdyby umiała wchłonąć i wykorzystać niedoceniany przez siebie potencjał Ryszarda Petru i formacji organizującej się wokół niego. Suma błędów, zadziwiającego nierozumienia trendów i logiki systemu wyborczego, uporczywe niedocenianie przeciwnika i skali jego mobilizacji musiało się skończyć tak, jak się skończyło.
Politycy przecież nieustannie szkolą siebie i swoje kadry w zakresie marketingu politycznego, public relations, prowadzenia kampanii – w każdym z podręczników, i to w pierwszym jego rozdziale, mogą przeczytać, że wybory wygrywa ten, kto jest zorganizowany i odpowiednio zdeterminowany. I oto naprzeciw zdemobilizowanej i pogrążonej w intelektualno-organizacyjnej zapaści PO, raczkującej Nowoczesnej, zwyczajowo defensywnego PSL-u i popełniającego spektakularne samobójstwo SLD stanęło zmobilizowane i przygotowane jak nigdy Prawo i Sprawiedliwość, z własnym zapleczem medialnym i okołopartyjnymi ruchami społecznymi. Z jednej strony wykorzystywało nastroje społeczne, a z drugiej strony samo je prowokowało i tworzyło – budując obraz „Polski w ruinie”, którą należy ratować. Miało pomysł i chciało władzy – w odróżnieniu od wszystkich konkurentów.
W każdej społeczności, w każdym kraju ścieranie się sił konserwatywnych i modernizacyjnych jest zjawiskiem normalnym. Mamy tu oczywiście własny, nadwiślański koloryt – nasi konserwatyści są nieco inni niż brytyjscy czy niemieccy – ale ta zasada dotyczy także modernizatorów, dosyć przaśnych na tle tych europejskich. Naszą specyfiką jest także nieustanne ahistoryczne odtwarzanie historii w bieżącym sporze, co podgrzewa jego temperaturę i w sumie spłyca dyskurs oraz oddala go od realnych problemów. Ale ta polska specyfika nie przenosi nas jeszcze ze sfery konfliktu politycznego do sfery wojny kulturowej.
Kto ma język, ten ma władzę
Formę debaty, jej język i kategorie pojęciowe od dawna narzuca PiS. Obie kampanie toczyły się według scenariusza pisanego przy Nowogrodzkiej i na warunkach podyktowanych przez Jarosława Kaczyńskiego. Nieśmiałe próby tworzenia przez Nowoczesną własnej narracji zakończyły się tuż po wyborach, kontynuowanie takich działań przez Razem nie ma większego znaczenia. Tworzony poza parlamentem KOD z założenia jest reaktywny i gra tylko w gry proponowane przez władzę. Dzisiejszy spór polityczny to nieustające bitwy na polach wybieranych przez partię rządzącą – owszem, pewnie mogą się kiedyś pomylić, ale własne pole bitwy, język, związane z nim kategorie pojęciowe i reguły dają im przewagę.
Opozycja z braku innego pomysłu wierzy, że można wygrać, proponując w miejsce Rodziny 500 plus coś w rodzaju Rodziny 1000 plus, że bronić demokracji można jedynie przez zachowanie status quo. W ten sposób siły modernizacyjne zyskują wizerunek zachowawczy i statyczny, podczas gdy narodowi konserwatyści na tym tle wypadają dość dynamicznie. Ta zamiana wizerunków służy rządzącym, zupełnie zaś dezorientuje wyborców centrowych i lewicowych.
Największym zwycięstwem Jarosława Kaczyńskiego jest to, że jego retoryka i sposób widzenia rzeczywistości, którym jest wierny od czasów PC, z marginalnych 20 lat temu stały się nie tyle dominujące, ile wręcz powszechne.
Weźmy chociaż sprawę dekomunizacji – zainicjowana przez Nowoczesną i podjęta przez PO akcja „#Piotrowicze”, miast skupić się na hipokryzji tytułowego bohatera i jemu podobnych, opisuje problem na modłę PiS-owską, czyli bezrefleksyjnie, stosując odpowiedzialność grupową i wrzucając do jednego worka ponad 3 mln Polaków należących kiedyś do PZPR, nie zauważając choćby tych 850 tys. „rzucających legitymacjami” w roku 1981, co wymagało pewnej odwagi i sporej dozy nonkonformizmu. Zaliczając do tej samej grupy prokuratora Stanisława Piotrowicza i choćby Krzysztofa Czabańskiego, współtworzącego w stanie wojennym podziemną prasę, mieniący się spadkobiercami Geremka, Mazowieckiego i Bartoszewskiego realizują chorą, niesprawiedliwą i nieprzyzwoitą wizję historycznego podziału zaproponowaną niegdyś przez Kaczyńskiego i Macierewicza. Płytka to radość i triumf, że „dokopaliśmy PiS-owi”, bo w żaden sposób rzeczywistości to nie zmienia, triumfują nie partie opozycyjne, tylko ostatecznie Macierewicz z Kaczyńskim, bo to oni narzucili Schetynie i Petru sposób opisywania problemu, nie na odwrót.
Cała klasa polityczna nie tylko mówi tym samym językiem (w miarę) polskim, lecz także PiS-owską jego odmianą. Gdzie tu wojna kulturowa?
Kto ma telewizję, ten ma władzę?
Wicepremier Gliński w swoich wypowiedziach jako kluczowy element zmiany kulturowej, jaka nastąpi w najbliższym czasie, wskazuje TVP.
Szczęśliwie PiS (a przynajmniej duża część jego funkcjonariuszy konsumujących z zapałem owoce zwycięstwa) nie do końca zdaje sobie sprawę z przyczyn własnego sukcesu. Przemyślany, odwołujący się do różnych grup przekaz kampanii wyborczej, od momentu przejęcia mediów publicznych przekształcił się w dosyć tępą propagandę, która może trafiać jedynie do wyznawców. Z czasem ten krąg będzie się zmniejszał – odpadać będą ci „słabiej wierzący”.
Przeprowadzona w nich gruntowna czystka personalna, która prowadzi do poczucia panowania nad mediami publicznymi, przyniosła z pewnością dwa skutki – zwrócenie przeciw sobie zwolnionych pracowników (z których część z pewnością nie była zwolennikami „dobrej zmiany”, ale wcale nie wszyscy) i osłabienie tradycyjnego zaplecza medialnego. Zwolnione miejsca w mediach państwowych wymagały masowego transferu ludzi z prywatnych mediów prawicowych. Paradoksalnie teraz, kiedy są zasilane szerokim strumieniem kasy publicznej, ich kondycja spada. Sama partia upojona wymarzoną od lat zdobyczą, jaką jest dyktowanie treści programów informacyjnych TVP, wyraźnie odpuściła portale społecznościowe, a komunikacja na Facebooku czy Twitterze z wolna zaczyna przypominać tę praktykowaną przez sztabowców Bronisława Komorowskiego, w rodzaju: „Premier uważa za ważne…” lub „Prezydent pochylił się z troską…”
Fetyszyzacja mediów publicznych i bezwzględność w czynieniu z nich „mediów narodowych” nie jest racjonalna. Wynika ze znanej obsesji samego prezesa PiS-u na ich punkcie i przeświadczeniu o ich decydującym wpływie na upadek jego rządu w roku 2007. W tych rozważaniach zupełnie na marginesie pozostaje fakt, że udział mediów publicznych w rynku jest coraz mniejszy, a dominacja „wielkiej trójki” TVP/TVN/Polsat powoli staje się przeszłością. Struktura mediów coraz bardziej się rozprasza w poszukiwaniu nisz, które mają zapewnić ratunek przed internetową konkurencją.
Sam sposób funkcjonowania unarodowionych publikatorów to w mojej ocenie także efekt obsesji – tym razem prawicowych dziennikarzy i publicystów, którzy je tworzą. Będąc przez lata outsiderami, opisywali oni w swoich publikacjach TVP jako bezwzględne ramię rządu w walce z opozycją. Nie postawię tezy, że telewizja ta przed „dobrą zmianą” była wzorem bezstronności. Z całą pewnością nie była jednak smokiem zjadającym opozycję na śniadanie, jak to można było przeczytać u braci Karnowskich. Dziś ta telewizja jest realizacją najabsurdalniejszych projekcji na jej temat. Tak, jakby PiS-owscy dziennikarze szczerze uwierzyli w stworzony kiedyś przez siebie obraz i uparli się zrealizować go z naddatkiem.
Te obsesje, emocje targające tworzącymi dziś „narodową telewizję” odciskają swoje piętno zarówno na jej profesjonalizmie, jak i na zasięgu. Czysta żywa propaganda, rozpoczynanie każdego serwisu informacyjnego od opowieści, jak to „KOD i opozycja” psują krowom mleko i wkręca się zdradziecko we włosy, komentowane potem w „polemice” pomiędzy publicystami „wSieci” i „Do Rzeczy”, gdzie co drugie zdanie to „Jak słusznie zauważył mój przedmówca” – na dłuższą metę okaże się przeciwskuteczne. Oglądalność będzie nieuchronnie zmierzała w kierunku oglądalności TV Republika, bez względu na to, jaką metodologię jej mierzenia prezes Jacek Kurski wymyśli.
Opozycja w wielu innych sferach zdolna jest jedynie do reaktywnej krytyki – i sposobu organizacji, i sposobu funkcjonowania mediów publicznych. Niemniej robi to na polu wyznaczonym przez władzę. Funkcjonuje w antynomii: dziś jest źle, wczoraj było lepiej. To układ wygodny dla PiS-u.
Naszyzm
Kwintesencją polityki formacji obecnie rządzącej jest podniesienie „kalizmu” czy, jak kto woli, „naszyzmu” do roli wartości. Podniesienie, bo był obecny od dawna – na marginesie, wstydliwy, niedopuszczalny w oficjalnym dyskursie. Już w latach 90. opis takiego zachowania w polityce znalazł odzwierciedlenie choćby w „Dniu świra” Marka Koterskiego, gdzie politycy spierają się o to, czyja racja jest racją „najmojszą”. Już wtedy w środowisku prawicy pojawiła się tendencja do wartościowania według zasady: mój–dobry, twój–zły. Mój komunista – dobry, twój komunista – do dekomunizacji. Takie podejście było przez mainstream spychane na margines – nawet jeśli część polityków mainstreamu myślała w głębi duszy podobnie, to w życiu się do tego nie przyznawała. Ten typ hipokryzji, konieczność odwoływania się do wartości państwowych, demokratycznych, europejskich, prawa, miała pozytywny wymiar samoograniczenia w „naszyzmie” praktycznym.
Przez lata kolejne bariery pękały, pozytywna hipokryzja zanikała, równolegle zresztą do zmian w klasie politycznej. Jeszcze w latach 90. polityka zasilana była naukowcami, ludźmi kultury, autorytetami w swoich dziedzinach, ludźmi z dorobkiem, którzy oddelegowanie do polityki traktowali jako misję, a partie, zabiegając o nich, stwarzały pewną bardziej lub mniej udaną sferę merytokracji. Ludzie tego pokroju wycofali się do własnych spraw, z różnych powodów zniechęceni. W ich miejsce weszły rzesze ludzi bez szczególnej właściwości, których cały dorobek życiowy to ścieżka kariery partyjnej. Siłą rzeczy takie zawodowstwo wymaga odpowiedniego przygotowania – do rozgrywania, maksymalizowania wyników, bez „dzieleni włosa na czworo” w zawiłych rozważaniach koncepcyjnych. Na tym gruncie „naszyzm” rozwijał się w najlepsze, aksjologia państwowa zanikała, a rosło poczucie nadrzędności czy tożsamości interesu osobistego z partyjnym, a partyjnego z państwowym.
Zasługi PiS-u nie są w tym zakresie wyłączne – wspomnijmy chociażby „patriotów PO”, lecz z pewnością wyjątkowe. Zarówno z tej racji, że „naszyzm” pojawił się wyraźnie w kręgu pierwszego składu kancelarii Lecha Wałęsy – tego zdominowanego przez Porozumienie Centrum, jak i dlatego, że dzisiaj w ramach „realnej polityki”, „woli suwerena” itp. nikt nie udaje nawet, że chodzi o coś więcej niż interes formacji aktualnie rządzącej.
Nawet jeśli w realizowanym dzisiaj rozbrajaniu Trybunału Konstytucyjnego, w ataku na samorządy i sektor pozarządowy, w klerykalizacji życia publicznego i próbach zawłaszczenia historii i kultury tkwiła kiedyś jakaś koncepcja państwa – to dziś widać tylko „naszyzm”. Można przytoczyć wiele wypowiedzi prominentów PiS-u, że gdyby w TK była większość sędziów związanych z tą partią, to nie trzeba by było go „naprawiać”. Nawet montownie samochodów okazują się całkiem innowacyjne, jeśli tylko umowę podpisuje wicepremier Morawiecki.
Do doktryny naszyzmu dosyć łatwo dostosowała się reszta sceny politycznej. PSL bez najmniejszego problemu z przyczyn oczywistych – to partia realizacji interesów grupowych i indywidualnych swojego zaplecza od zawsze, nawet jeśli ostatnio odmłodzone przywództwo wygląda nieco lepiej. PO przyjęło naszyzm z ulgą, strasznie im musiało ciążyć przez ostatnie lata zachowywanie minimum pozorów. Nowoczesna, mimo wojowniczych zapowiedzi, daje się porwać dominującemu nurtowi, być może z racji braku masy krytycznej potrzebnej do wywołania własnych, różniących się od konkurencji, sposobów funkcjonowania. Wydawałoby się, że największe szanse na własną drogę ma KOD – ale nic z tego (płk. Adam Mazguła o stanie wojennym wypowiada się równie głupio, jak i Piotrowicz), różnica może leży w tym, że targany wewnętrznymi sprzecznościami nie do końca wyraźnie jest w stanie zdefiniować swoją wersję „najmojszej prawdy”
Miejsce na wojnę kulturową
Jeśli z powyższego czytelnik wywnioskował, że nie ma w Polsce wojny kulturowej, że nie ma takiego konfliktu – to nic bardziej błędnego. Harce ministra Waszczykowskiego i „suwerenizm” polegający na nieustannym ostrzeliwaniu się po stopach oddalają nas od Europy, niszczą dotychczasową pozycję. Zamierzona czy nie inżynieria społeczna PiS-u działa, wprowadzanie konserwatywno-socjalnych wizji jest osłabiane jedynie niewydolnością aparatu partyjno-państwowego.
Problem w tym, że to dosyć dziwna wojna, bo rządzący nie mają w niej zorganizowanego przeciwnika. Reaktywna, pozbawiona własnej narracji i pomysłów opozycja nadal działa na zasadzie „anty-PiS-u”. Partie jakby założyły, że ugrupowanie Kaczyńskiego samo podstawi sobie nogę. Fakt, zrobiło to już raz w roku 2007, ale skąd pewność, że sytuacja się powtórzy? I dlaczego wszystko wskazuje na to, że to jedyny plan opozycji?
Podejmując kolejne inicjatywy protestu, partie nie formułują programów alternatywnych. KOD skupia się na nieustannym wzywaniu do szarży wedle szlacheckiego wzorca „ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”, po czym traci czas na rozważania, dlaczego pociąga tylko średnie i starsze pokolenie, młodzi zaś trzymają się na dystans. Może dlatego, że nie rozumieją celu tych szarży? Nie widzą ich sensu?
Podejmując walkę w obszarach i polach wyznaczonych przez PiS, w obrębie naszyzmu, dwóch widocznych rozwiązań – dzisiejszego i statusu quo ante – opozycja skazuje się na kolejne porażki. Rozdrabnianie się w rozpaczliwej defensywie będzie demobilizowało i tak niezorganizowaną Polskę modernizacyjną. Przy którymś kolejnym wezwaniu do szarży okaże się, że galopują tylko wzywający i kilku ich kolegów – bez zapału, z lojalności.
Polem walki kulturowej z obecną władzą mogą być i zapewne będą „naszyzm” i wynikające z niego uciążliwości – zaściankowość, pogłębiona peryferyjność, wycofanie teorii ewolucji z programów nauczania i bogoojczyźniany repertuar teatrów finansowanych z kasy państwa. To wycinka Puszczy Białowieskiej i prymat myśliwych nad każdą inną formą życia w lesie (z grzybiarzami włącznie). To ONR na ulicach, to rosnący fiskalizm i trwonienie pieniędzy na renacjonalizację czy udomowienie kolejnych przedsiębiorstw. To traktowanie kobiet zgodnie z kościelną doktryną sprzed kilkuset lat. To odrzucenie konwencji antyprzemocowej, zaostrzenie prawa aborcyjnego i każdego innego pozostawiającego swobodę decyzji światopoglądowej obywatelowi. To sypanie pieniędzmi dla odtwarzania archaicznego modelu rodziny, z matką poza rynkiem pracy, za to uzależnioną od „pana domu” i państwowej kroplówki.
Polacy pragnący kraju nowoczesnego, wolnego, bogacącego się, którzy są tą drugą stroną wojny kulturowej PiS-u, potrzebują organizacji i reprezentacji. Tą reprezentacją może się stać ten, który wykona pewną pracę intelektualną i stworzy program oparty na wartościach, na aksjologii państwa prawa, społeczeństwa obywatelskiego, kto znajdzie własny język. Nie wystarczy powiedzieć, że zmiany w TK są złe – trzeba powiedzieć, jaki ma być sąd konstytucyjny w przyszłości. Odrzucić naszyzm. Odpowiedzieć sobie i wyborcom na pytania o konstytucję, o telewizję, o system bankowy, o funkcjonowanie w przyszłości parlamentu, wymiaru sprawiedliwości i gospodarki. Zaproponować projekt – program budowy państwa odwołujący się do wyborcy, który ma aspiracje przemieszczania się z peryferii do centrum naszego kręgu cywilizacyjnego. I pilnować się, by działania mieściły się w obrębie wartości, w kategoriach obiektywnego poczucia sprawiedliwości i logiki interesu wspólnego – czyli wszystkich obywateli, bez sortowania.
Założenie, że właśnie doszliśmy do momentu, w którym demokracja zawodzi, że jesteśmy już skazani na rządy kolejnych populistycznych „naszystów” kupujących głosy programami wsparcia z kasy wspólnej kolejnych wybranych grup, jest błędem. Z powodów racjonalnych – żaden organizm państwowy na dłuższą metę tego nie zniesie, po prostu zbankrutuje. Ale także z powodów emocjonalnych – piramida Maslowa nie jest jednowarstwową mastabą, tylko właśnie wielowarstwową piramidą – gdzie istnieją potrzeby inne niż prosta fizjologia bytu. Nawet jeśli jej układ zmienia się cywilizacyjnie – słabną potrzeby kolektywistyczne na rzecz tych indywidualistycznych – to ludzie nadal potrzebują wartości wyższych. Z faktu, że demonstrujący tego samodzielnie nie definiują, nie wynika, że formacja, która podjęłaby rękawicę rzuconą przez PiS i budowała siebie na wartościach, na antynaszyzmie, na aksjologii państwa, wolności i wspólnoty opartej na poszanowaniu różnorodności, walkę by przegrała. Taka anty-PiS-owska opozycja z tak określoną linią starcia w wojnie kulturowej, takie zakreślenie konfliktu wartości pozwalają tworzyć swój język, narrację, wyznaczać pola bitew i określać reguły gry. Mogłaby przejść do ofensywy, przejąć inicjatywę, zorganizować rozproszonych i zdezorientowanych wyborców promodernizacyjnych.
Jest oczywiste, że taka formacja wymaga nieporównanie więcej pracy i wysiłku niż czekanie, aż PiS popełni samobójstwo. Trzeba stworzyć szansę i wizję Polski po PiS-ie – inaczej w miejsce obecnie rządzących wejdą kolejni populiści z jakimiś 1500 plus i „żołnierzami jeszcze bardziej wyklętymi” na sztandarach, a proces rozkładu ekonomicznego i politycznego wspólnoty będzie postępował jeszcze szybciej.