„Długotrwały pokój wiedzie zazwyczaj do panowania samego tylko ducha handlu, a wraz z nim do panowania niskiej chciwości, tchórzostwa i zniewieściałości oraz do upodlenia się sposobu myślenia narodu” – stwierdził, na długo przed pojawieniem się współczesnych społeczeństw dobrobytu, Immanuel Kant w „Krytyce władzy sądzenia”. Przekonanie, że wywołana bezpieczną egzystencją „przemiana ludzi w zwierzęta pociągowe jest jeszcze gorsza” od wynikającego z ciągłej wojny bestialskiego zdziczenia było wśród oświeceniowych myślicieli dość częste. Jedno pokolenie przed Kantem szkocki filozof Henry Home twierdził, bez cienia Swiftowskiej ironii, że dla prawidłowego rozwoju ludzkości wojny muszą przeplatać się z okresami pokoju. Jeśli zajrzeć głębiej w dusze polskich liderów opinii, okaże się, że wielu z nich myśli tak jeszcze dziś – z tą różnicą, że konflikt międzypaństwowy ustąpił miejsca wewnętrznemu. Krwi lać może się mniej, ale tym większy powinien być radykalizm zmiany.
Upodobanie do buntu jest silnie zakorzenione w polskiej kulturze i myśli politycznej. Zaraz przed nastaniem epoki tworzenia się nowoczesnych nacjonalizmów z własnej głupoty i lenistwa pozbawiliśmy się suwerennej państwowości, przez co typowe dla XIX w. wzmożone patriotyczne uczucia związały się z oporem wobec władzy (rosyjskiej, pruskiej, austriackiej), a nie z jej apoteozą. Co więcej, o ile w katolickich krajach Zachodu bunt wiązał się z religijną transgresją – władcy panowali przecież z bożej łaski – o tyle pomiędzy Wartą a Dnieprem rebelia mogła ujść za akt obrony prawdziwej wiary przed zakusami prawosławnego cara i luterańskiego króla pruskiego. Poza tym skupienie się na narodowym aspekcie buntu sprawiło, że polscy działacze i myśliciele polityczni o wiele mniejszą wagę przywiązywali do czynników ideologicznych i klasowych. Mimo oczywistej naiwności rozpowszechniło się więc przekonanie, że odrodzona Rzeczpospolita będzie społeczeństwem bez wewnętrznych konfliktów, zaskakująco podobnym do politycznych utopii, które zasiedlały europejskie imaginarium od czasów renesansu. Lewica – zdając sobie sprawę, że ideowa zgoda musiałaby dokonać się na warunkach konserwatystów – ze złudzeń tego rodzaju wyzwoliła się już w pierwszej połowie lat 20. zeszłego wieku, prawica natomiast wytrwała w nich kilkadziesiąt lat dłużej, ze skutkiem, który możemy na co dzień obserwować w „patriotycznej” prasie: skoro realnie istniejąca Polska nie spełnia prawicowych oczekiwań (bo ciągle zdarzają się w niej ateiści, złodzieje i ludzie podważający nacjonalistyczno-martyrologiczny kanon nauczania historii) znaczy to, że ciągle nie jest wolna. Do ostatecznego wyzwolenia potrzeba zaś kolejnej – ostatniej już i ostatecznej – „odnowy ducha tej ziemi”, „różańcowej krucjaty”, a przynajmniej wielkiego narodowego przebudzenia, które zmiecie istniejący system. Czyli buntu trzeba.
Środowiskiem, które prawicową tęsknotę za umoralniającym i wyzwalającym buntem wyraża dziś najpełniej, jest „Uważam Rze”, zaskakująco udany pod względem rynkowym projekt byłego naczelnego „Rzeczpospolitej” Pawła Lisickiego i braci Karnowskich. „Uważam Rze” jest, jak czytamy w nagłówku, „tygodnikiem autorów niepokornych”, co nawiązuje do tytułu jednej z najważniejszych książek politycznych XX-wiecznej Polski – opublikowanych w roku 1971 „Rodowodów niepokornych” Bohdana Cywińskiego. Co prawda w Trzeciej Rzeczpospolitej sympatie polityczne Cywińskiego jednoznacznie ulokowały się po prawej stronie sceny politycznej – w wyborach do Parlamentu Europejskiego w roku 2004 był liderem listy Narodowego Komitetu Wyborczego Wyborców, a później współpracował z prezydentem Lechem Kaczyńskim – ale „Rodowody…” były tekstem formatywnym także, a raczej przede wszystkim, dla lewicy. Powstały po to, by opisać różnorodność wyborów ideowych i dróg politycznych polskich inteligentów w drugiej połowie XIX w., a autor wykazał się wystarczająco dużą empatią, by dla czytelników o lewicowej wrażliwości właśnie socjalistyczny wybór uczynić najbardziej oczywistym. W rezultacie liczne odwołania do książki Cywińskiego znalazły się chociażby w programowym dla lewicy laickiej eseju Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog”.
W latach 70. lektura „Rodowodów…” mogła skutecznie zbliżać narodową prawicę i humanistyczną lewicę. Konsolidująca właśnie władzę ekipa Edwarda Gierka zgodziła się na publikację książki Cywińskiego, licząc, że przyczyni się ona do powstania szerokiego frontu politycznej jedności, narodowego w treści i socjalistycznego w formie. Front taki rzeczywiście powstał – w sierpniu 1980 r., bez socjalistycznej formy i udziału rządzących – doskonale wpisując się w XIX-wieczny model buntu. W „Solidarności” podziały światopoglądowe znikły wobec wspólnej walki o wolność, a istnienie rozbieżnych materialnych interesów otwarcie negowano. Pozytywny program pojawił się dopiero pod koniec oficjalnej działalności związku. Zanim po ośmiu latach okazało się, ile wizja „samorządnej Rzeczpospolitej” była warta w praktyce, „Rodowody…” odbudowały jednak w powojennej Polsce inteligencki etos z jego w gruncie rzeczy dysfunkcyjnym rozumieniem polityki.
Mimo iż w założeniu korzystna dla ogółu – jej istotą jest bezinteresowne zaciekawienie sprawami publicznymi – promowana przez Cywińskiego postawa zaangażowanego inteligenta niesie z sobą spory potencjał pogardy dla większości społeczeństwa, tkwiącej w Miłoszowskiej triadzie „papu, kaku, lulu”. Życiową misją Niepokornego jest wydźwignięcie mas z owej „krowiej egzystencji”. By to osiągnąć, inteligent powinien być gotów żyć w niedostatku, a może nawet dać się zabić, ale wśród poświęceń, jakich się od niego oczekuje, nie ma partnerskiej rozmowy z ludem. Jak wszyscy kaznodzieje Niepokorny wie lepiej od ludzi, do których przemawia, co jest dla nich dobre. Jeśli zaś pozostają oni głusi na jego emancypujące i uświadamiające wywody, postawa „papu, kaku, lulu” z niezawinionej ignorancji staje się przejawem moralnej niższości. Pełen nieuświadomionych zalet lud niepostrzeżenie przekształca się w tępe lemingi, znika Naród, a na jego miejscu pojawia się „przypadkowe społeczeństwo”.
Zaangażowanego inteligenta nie wolno mylić z rewolucjonistą. Zależy mu bardziej na rządzie dusz niż na kontroli nad aparatem państwowym. Bunt, który przyniesie wyzwolenie od „papu, kaku i lulu”, ma mieć osobisty charakter. Zmiana polityczna dokona się pośrednio, dzięki odkryciu prawdziwych wartości. W wersji prawicowej jej istotą jest rozliczenie z przeszłością, odsunięcie od wpływu na życie publiczne osób robiących karierę w PRL-u, a ostatnio także ukaranie winnych katastrofy smoleńskiej. Lewica – która wyzbyła się złudzeń, że niepodległość oznacza powszechną szczęśliwość, lecz ciągle hołduje ideałowi inteligenckiego zaangażowania – oczekuje zaś porzucenia neoliberalnych dogmatów, większej wrażliwości na krzywdę prostych ludzi, bardziej empatycznego stosunku do różnego rodzaju mniejszości.
Mimo wzajemnej niechęci „faszyści” i „lewacy” mają wiele wspólnego. Łączy ich pogarda dla nowej klasy średniej – tej samej, która w latach 90. miała stać się solą polskiej demokracji. Budujący polską odmianę globalnego kapitalizmu pracownicy międzynarodowych korporacji, niezłomni kibice słabej piłkarskiej drużyny narodowej, ludzie, którzy chcą po prostu spokojnie żyć i nie oczekują wiele od polityków, nie mogą liczyć na zrozumienie. Lewicę i prawicę drażnią w jednakowym stopniu i z tego samego powodu: akceptują rządy nieokreślonego, mało ambitnego i bezideowego centrum. O ile dla starszego pokolenia zaangażowanych inteligentów, tęskniących za solidarnościową wspólnotowością, ta miałkość i nieokreśloność zwiastuje zdolność do artykułowania woli powszechnej, o tyle młodsi widzą w niej zapobiegający jakiejkolwiek artykulacji knebel. Wobec tak magmowej formacji trudno jest być opozycją. W trafnym angielskim grepsie Sławomira Sierakowskiego w Trzeciej Rzeczpospolitej demokratyczny wybór „prawica czy lewica?” (right or left?) został zastąpiony zgoła totalitarnym starciem pomiędzy tymi, którzy mają rację, a tymi, którzy są jej pozbawieni (right or wrong?).
Redaktorzy „Krytyki Politycznej” i „Uważam Rze” słusznie bronią polityki rozumianej jako kończąca się arbitralną decyzją konfrontacja idei (spory o dopuszczalność aborcji, wysokość podatków i program nauczania historii można rozstrzygnąć w głosowaniu, ale nie drogą racjonalnej dedukcji), lecz popełniają błąd, wzywając do buntu wobec perfidnej swą nieokreślonością magmie. Kontestacja jest w gruncie rzeczy wyrazem słabości, wynika z dobrowolnego uznania, że istniejącego systemu nie da się naprawić od środka. Oczekiwanie, że ludzie „wreszcie przejrzą na oczy i dostrzegą fałsz” lub „dłużej tego nie zniosą”, to współczesny odpowiednik Mickiewiczowskiej modlitwy „o wojnę powszechną za wolność ludów”: robi wrażenie dzięki radykalizmowi, ale ma nikłe szanse spełnienia się za życia petenta (nie mówiąc już o tym, że jeśli nawet się spełni, nie będzie to jego zasługą). Tylko krok stąd do mesjanistycznego eskapizmu, uznania, że rzeczy naprawdę ważne dzieją się poza polityką, i do stworzenia własnej sekty opierającej się na wierze w zamach smoleński lub na squatterskiej izolacji od konsumpcyjno-korporacyjnego świata.
Pokusa jest tym silniejsza, że bunt pozostaje postawą moralnie chwalebną – w Polsce w dwójnasób. Na narodową tradycję sprzeciwu wobec obcej władzy (przy czym kwantyfikator „obca” łatwo jest pomijany), nakłada się uniwersalny podziw dla romantycznego dysydenta, przekazywany w powieściach Orwella, Sołżenicyna, Kundery i Keseya, a także chociażby w filmie „Matrix” braci Wachowskich. Bunt wywołuje emocje i sprzedaje się lepiej niż mozolna praca obliczona na powolną zmianę systemu: umiarkowanie skuteczny Che Guevara stał się ikoną popkultury, Jean Monnet, który stworzył podstawy dla zintegrowanej Europy, pamiętany jest zaledwie przez garstkę historyków. Dla politycznych PR-owców atrakcyjność buntu jest wystarczającym powodem, by przedstawiać swoich klientów jako kontrsystemowych rebeliantów, ludzi „zupełnie innych” od wszystkich dotychczasowych polityków, a stronnictwa, które tworzą – jako oddolne ruchy społeczne. Zasadność tego rodzaju marketingowych zabiegów jest mniejsza, niżby się mogło wydawać, nawet jeśli są one skuteczne w obrzydzaniu dotychczasowej elity. Dzieje się tak, ponieważ ci, którym podoba się bunt przeciw całemu systemowi sprawowania władzy, i tak z reguły nie głosują, a ci, którzy głosują, robią to, żeby wyłonić nową ekipę rządzącą – i robią to spośród tych, którzy do rządzenia wydają się zdolni. Ponieważ zaś konsekwentna antysystemowość oznacza niezdolność do budowy koalicji, buntownicy zbyt mocno krytykujący status quo wysyłają swoim potencjalnym wyborcom co najmniej dwuznaczny sygnał.
W odróżnieniu od polityków publicyści – bez względu na orientację ideową – nie muszą się tym oczywiście przejmować. Powinni się jednak zastanowić nad potencjalnymi konsekwencjami gloryfikacji buntu. Starając się przywrócić lemingom ich narodowy charakter (lub wyzwolić ich z podfałszowanej świadomości klasowej), zaangażowani inteligenci niszczą i tak ciągle rachityczną identyfikację obywateli z państwem. Diagnozy przyjmuje się łatwiej niż recepty i na długo przed tym, zanim na jakimś warszawskim skwerze powstanie prawdziwa pikieta oburzonych, a „młodzi wykształceni z wielkich miast” (ta socjo-demograficzna zbitka to poprzednia nazwa lemingów, czyli rodzącej się burżuazji) zaczną głosować na PiS, ludzie po raz kolejny uznają, że o dobro wspólne nie ma się co troszczyć, ponieważ i tak zostanie rozkradzione przez tych lub innych „onych”. Kontestując cały obecny system polityczny – nawet jeśli robią to pod hasłami odbudowy wspólnoty – apologeci buntu cofają nas w transformacyjny stan natury, kiedy „publiczne” znaczyło „niczyje”, a wszelkie regulacje uważano za zamach na wolność jednostki.
Jeśli wojenne zdziczenie (jak widzieliśmy, pochwalane w umiarkowanych dawkach przez oświeceniowych filozofów) poddać próbie zimnej analizy, okaże się, iż u jego źródeł leżą indywidualne popędy, które w warunkach ogólnego rozchwiania norm przestają być tłumione i kontrolowane. Gwałty i morderstwa cywilów, popełniane podczas amerykańskiej inwazji na Irak, nie wpisywały się przecież ani w promocję demokracji, ani w wojskową taktykę Pentagonu. Nie dało się ich jednak uniknąć – tak samo jak innych aktów prywatnego bestialstwa podczas wszystkich poprzednich wojen. Bunt, choćby bezkrwawy, ma podobną naturę: wzniosłe zbiorowe cele dają usprawiedliwienie dla indywidualnych wykroczeń. Dzięki niemu okradanie państwowej fabryki może stać się metodą walki z komunistyczną dyktaturą, piractwo muzyczne – formą obrony wolności słowa, a jazda metrem na gapę – wyrazem dezaprobaty wobec interesów robionych przez miasto z wielkimi korporacjami. Najbardziej samolubne i antyspołeczne instynkty urastają do rangi cnót politycznych, program ucywilizowania ludu – podniesienia na wyższy poziom moralności, kultury i samoświadomości – kończy się deprawacją i radykalną hipokryzją.
Czy jednak zmiana bez buntu jest w ogóle możliwa? Tak – i to w ten sposób się zazwyczaj dokonywała. Większość współczesnych rozwiązań instytucjonalnych, od niezawisłych sądów po gwarantowane przez państwo emerytury, jest skutkiem reform, a nie rewolucji. Bodziec, co prawda, często przychodził z zewnątrz (postrzegane ryzyko rebelii miało tu istotne znaczenie), lecz sam proces zmiany był z reguły kontrolowany przez instytucję, której dotyczyła. Jeśli korekta kapitalizmu i wzmocnienie polskiego państwa mają okazać się trwałe, podobnie musi być i tym razem.