Od przeszło dwudziestu lat konserwatywny liberalizm jest dominującym nurtem ideowym w polskim życiu publicznym. U zarania III Rzeczpospolitej wewnętrzna sprzeczność tego połączenia była mniej uderzająca niż dziś: program zarówno liberalnych konserwatystów jak i konserwatywnych liberałów sprowadzał się do uczynienia Polski „normalnym państwem”: pozbawionym radykalnych ideologii w polityce, a obdarzonym za to sprawną wolnorynkową gospodarką, racjonalnie zorganizowaną administracją, demokratycznym rządem i liczną klasą średnią. Wszystkie powyższe cechy nie tyle składały się na pozytywny projekt polityczny, co stanowiły zaprzeczenie Polski Ludowej z jej centralnie sterowaną gospodarką permanentnych niedoborów, przerośniętą biurokracją, silnie zideologizowaną i pozbawioną społecznego poparcia władzą oraz przedziwną hierarchią społeczną, sztucznie kreowaną w dialektycznym zwarciu technokratycznych ambicji i marksistowskich dogmatów.
Mimo iż konserwatywno-liberalny program wyjścia z komunizmu został zrealizowany i stracił przez to większość swojej atrakcyjności – Polska stała się nawet członkiem NATO i UE, które przed 1989 rokiem z Zachodem utożsamiano – w ostatnich pięciu latach jego dominacja wśród polskich elit politycznych tylko się utrwaliła. Bez względu na to, jak wielkie znaczenie przypisze się kolejnym starciom pomiędzy PiS a PO, różnice dzielące te dwie partie dotyczą bardziej stylu niż programu – kolejne rządy są nieodmiennie konserwatywne w sferze wartości i prowadzą umiarkowanie liberalną politykę gospodarczą. Ta konserwatywno-liberalna zbitka nie jest jednak nieunikniona. W swojej istocie liberalizm ma bowiem co najmniej równie wiele wspólnego z myślą lewicową, co konserwatywną i nie jest wykluczone, że to właśnie na konsekwentnie liberalnym gruncie wyrośnie opozycja dla rządzącej Polską prawicy. (Warto na marginesie zauważyć, że przed pojawieniem się socjalistów to liberałów określano mianem „lewicy”, odwołując się do określenia przestrzennego wynikającego z usadzenia deputowanych w rewolucyjnych francuskich Stanach Generalnych. Pozostałości tej konwencji językowej są do dziś widoczne na przykład w Danii, gdzie partia liberalna nosi przyjętą jeszcze w XIX wieku nazwę Venstre, czyli po prostu „Lewica”).
Przegląd związków między liberalizmem a lewicowością wypada zacząć od czterech filozoficznych założeń, które są wspólne dla myśli liberalnej i lewicowej (lub mówiąc ściślej, stanowią podstawę liberalizmu i zostały przez lewicę przejęte). Są to: racjonalistyczny (a więc niereligijny i odwołujący się raczej do doświadczenia niż do objawienia) sposób postrzegania świata, przekonanie o moralnym i materialnym postępie ludzkości, wiara, że wszyscy ludzie są równi, oraz dążenie do poszerzania zakresu indywidualnej wolności (czyli, w lewicowym języku, do emancypacji). Założenia te są wzajemnie powiązane i składają się w koherentny światopogląd, odmienny od tego, który podzielają konserwatyści czy chrześcijańscy demokraci.
Liberalizm naukowy
Znaczenie pierwszego z powyższych założeń jest najwyraźniej widoczne jeśli zwrócić uwagę na fakt, iż liberalizm był filozoficznym i politycznym następstwem nowożytnego przełomu w europejskich naukach przyrodniczych. Rozwój astronomii i fizyki, które traktowano pierwotnie jako nauki użytkowe (mające, odpowiednio, ułatwić żeglugę i eksplorację pozaeuropejskich lądów oraz osiągnąć przewagę militarną) doprowadził do zakwestionowania dawniejszych wyobrażeń o świecie, z których wiele – wprost lub przez wywód – związana była z przekonaniami o charakterze religijnym. W miarę rozwoju nauki prawdy wiary okazywały się być w coraz większej sprzeczności z wynikami doświadczenia, co musiało mieć wpływ na sferę polityczną, gdzie religijnych dogmatów używano do legitymizacji monarchiczno-feudalnego porządku. Co równie istotne, Europejczycy dość szybko zdali sobie sprawę, że człowiek może być nie tylko podmiotem, lecz także przedmiotem naukowego poznania. To dlatego – mimo iż wyciągane przez nich wnioski trudno jest dziś uznać za przejaw liberalizmu – prasocjologowie Machiavelli i Hobbes zajmują poczesne miejsce w tradycji liberalnego myślenia o polityce.
Również wyłonienie się z szeroko rozumianego liberalizmu tego, co dziś nazywamy lewicą, a więc różnych pochodnych myśli marksowskiej, miał wymiar epistemologiczny. Ta część analiz Karola Marksa, która skupiała się na dotychczasowych dziejach ludzkości była i jest zasadniczo zgodna z intuicjami liberałów. Na przykład, wprowadzone przez Marksa pojęcie wartości dodanej okazało się kluczowe dla całej późniejszej ekonomii, a jego praktyczne zastosowanie w postaci podatku od wartości dodanej (ang. value addend tax, VAT) stało się podstawą nowoczesnego systemu fiskalnego. Użycie „praw dziejowych” do przewidywania przyszłości miało już jednak charakter spekulatywny, a wyciągane z tych przewidywań wnioski polityczne, z wezwaniem do organizowania rzekomo nieuchronnej rewolucji na czele, nie miały z racjonalizmem nic wspólnego. Wbrew deklarowanemu przywiązaniu do naukowego i materialistycznego światopoglądu, marksizm i jego kolejne polityczne mutacje – socjalizm, komunizm, leninizm, maoizm, a także najbardziej umiarkowana socjaldemokracja – przyjął formę zbliżoną do religii, bardzo się od liberalizmu oddalając.
Liberałowie odrzucili metodę rewolucyjną jako niewystarczająco naukowo uzasadnioną (oraz, przede wszystkim, jako zbyt brutalną), ale postęp, ważny komponent naukowej metody, nie zniknął z ich wizji świata. Empiryczna obserwacja otoczenia – zwłaszcza prowadzona w dużej skali – pokazuje przecież, że kondycja ludzka ulega ciągłym zmianom na lepsze. W sferze materialnej jest to oczywiste: jeździmy coraz większymi i bezpieczniejszymi samochodami, mamy dostęp do coraz bardziej urozmaiconego jedzenia, żyjemy coraz dłużej. W sferze moralnej przekonanie o ciągłym postępie nie jest już tak silne jak było przed I wojną światową (lata 1914-1945 pokazały, że żadną miarą nie jest on nieunikniony), ale i tak ma dość solidne podstawy: inaczej niż 50 lat temu zachodnie demokracje upominają się – wymieniając ich z imienia i nazwiska – o chińskich dysydentów, tlący się bliskowschodni konflikt jest, mimo wszystko, mniej krwawy niż był w latach 70., wrażliwość na cierpienie zwierząt zwiększyła się tak bardzo, że polskie sądy zaczęły orzekać kary więzienia bez zawieszenia za znęcanie się nad nimi. Dla lewicy wszystkie te symptomy poprawy są niewystarczające, ale zarówno ona jak i liberałowie konstatują je z zadowoleniem, przekonani, że potwierdzają one słuszność ich optymistycznej wiary w ludzkość. Jej credo sprowadza się do przekonania, że dzięki mądrej i odpowiedzialnej (a więc – demokratycznej) polityce zagregowane szczęście ludzkości może się w dalszym ciągu zwiększać.
Konwencjonalna równość
O ile przywiązanie do naukowego sposobu postrzegania i opisywania świata jest mocno zakorzenione w rzeczywistości, a wiara w postęp jest logiczną konsekwencją tego empirycznego nawyku, o tyle kolejna cecha wspólna liberalizmu i lewicowości – przekonanie o powszechnej równości ludzi – jest pewną konwencją, a nie stwierdzeniem faktu. Konwencja ta jest przy tym tak w dzisiejszym świecie powszechna, że z reguły się jej nie dostrzega. Jej „przezroczystość” stanowi jedną z podstaw demokracji, ale pozostaje niczym więcej niż arbitralnym sądem moralnym. W rzeczywistości teza, że wszyscy ludzie są równi i winni mieć z tego tytułu równe prawa nie wynika przecież z empirycznej obserwacji. Ta ukazuje bowiem, że ludzie różnią się pod względem wieku, płci, koloru skóry, temperamentu, fizycznych i intelektualnych możliwości. Istnieją – choć są, na szczęście, coraz mniej popularne – światopoglądy, według których powyższe różnice przesądzają o nierówności tak zasadniczej, że powinna ona znaleźć odzwierciedlenie w sferze prawa i polityki. Związane z nimi wizje dobrego społeczeństwa zakładają jego hierarchiczną strukturę (jak w feudalnych monarchiach), legitymizują zniewolenie pewnych grup ludności (jak w Stanach Zjednoczonych do wojny secesyjnej), lub też ograniczają możliwość ich udziału w życiu publicznym (wszędzie na świecie do czasu wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego: minęło zaledwie 40 lat od czasu, gdy uzyskały je szwajcarskie kobiety).
Mimo iż konwencja powszechnej równości nie jest otwarcie kontestowana – nawet autorytarne reżimy odwołują się do niej twierdząc, że sprawują władzę w interesie ogółu – to wyraźnie widać, iż jedne nurty polityczne traktują ją bardziej, a inne mniej poważnie. Według nacjonalistów, równi mogą być co najwyżej członkowie tego samego narodu, a i to nie zawsze. Częste dla tej formacji nadawanie państwu metafizycznego charakteru prowadzi do wywyższania osób sprawujących funkcje publiczne (niektórzy z urzędujących w latach 2006-2007 ministrów odmawiali ponoć udziału w publicznych debatach argumentując, że jeśli je przegrają, to ucierpi autorytet Rzeczypospolitej, w jeszcze bardziej jaskrawej formie działanie tego mechanizmu widać w kreowanym obecnie kulcie Lecha Kaczyńskiego), a przekonanie, że naród jest najważniejszy – do kwestionowania praw tych, którzy przekonania tego nie podzielają. Konserwatyści prezentują podejście bardziej otwarte. Akceptują oświeceniowy standard według którego ludzie są równi wobec prawa, ale rządzone przez nich państwo nie poczuwa się z reguły do odpowiedzialności za to, by reagować na jakiekolwiek nierówności społeczne, a z samej natury konserwatyzmu wynika niechęć do dokonywania jakichkolwiek wyrównujących pozycję zmian i reform. Chadecja chętniej niż o równości mówi o uniwersalnej godności ludzkiej, czego praktyczne konsekwencje są zbliżone do tych wynikających z podejścia konserwatywnego: w inspirowanym katolicką nauką społeczną organicystycznym modelu społeczeństwa poszczególne grupy (kobiety, młodzież, robotnicy, naukowcy, duchowni itd.) spełniają różne i ściśle określone role. Role te mają co prawda równą wartość moralną (czyli są właśnie jednakowo godne), lecz z owej moralnej równości nie wynika równość uprawnień. W konsekwencji, chrześcijańscy demokraci nie dostrzegają z reguły nic niestosownego w tym, że kobiety mają mniejsze szanse na zrobienie kariery zawodowej niż mężczyźni, mało zdolne dzieci bogatych rodziców idą na studia zamiast do zawodówek, a szereg zawodów jest zamkniętych dla ludzi spoza cechu czy korporacji.
Liberałowie konwencję powszechnej równości traktują bardziej poważnie, co wynika w dużej mierze z tego, że postrzegają społeczeństwo jako zbiór jednostek (co z kolei wiąże się z omówionym powyżej naukowym racjonalizmem i z faktem, że istnienie poszczególnych osób jest empirycznie oczywiste, w przeciwieństwie do istnienia obdarzonego konkretnymi cechami narodu lub, na przykład, notariuszy jako grupy o pewnej wspólnej roli do odegrania). Założenie jednostkowej podmiotowości prowadzi do szerszego rozumienia równości niż prezentowane przez konserwatystów lub chadeków: liberałowie przywiązani są do idei zapewnienia jednostkom równości szans realizacji indywidualnych projektów życiowych. W praktyce oznacza to silną determinację do tworzenia „równego boiska”, czyli warunków dla uczciwej konkurencji, na przykład przez poparcie dla programów mających zapewnić powszechny dostęp do edukacji na przyzwoitym poziomie. Wyrównawszy boisko i ustaliwszy reguły gry liberałowie nie zamierzają jednak ingerować w jej przebieg ani wpływać na rezultat. To dlatego są zdeklarowanymi zwolennikami wolnego rynku (którego działanie ma ważny wymiar moralny, bo nagradza najbardziej pracowitych, pomysłowych i solidnych) i akceptują fakt, że ktoś musi rywalizację przegrać i zadowolić się pozycją społeczną poniżej własnych ambicji. To właśnie odróżnia ich od lewicy.
O ile liberałowie zdają sobie sprawę z konwencjonalnego charakteru założenia o tym, że wszyscy ludzie są równi, o tyle lewicowcy zwykli traktować je dosłownie. Prowadzi ich to do przekonania, iż wobec przyrodzonej równości jednostek, wyrównanie szans powinno doprowadzić do równości warunków. Tak więc w idealnym społeczeństwie powinny zniknąć nie tylko różnice klasowe, lecz nawet zawodowa specjalizacja. Prorokowane przez bolszewików „rządy kucharek” to coś więcej niż zapowiedź radykalnego przewrotu społecznego. Pełną wymowę sloganu zrozumieć można dzięki fragmentowi z „Ideologii niemieckiej” Marksa, w którym rzeczywista wolność przedstawiona jest jako możliwość polowania rano, łowienia ryb po południu, pasania bydła wieczorem i oddawania się przemyśleniom po jedzeniu. Znaczy to mniej więcej tyle, że w komunistycznej utopii wszyscy ludzie rozwiną swoje możliwości tak dalece, iż nawet kucharka zdolna będzie rządzić państwem. Prawdziwa równość szans, twierdzą marksiści, musi przełożyć się na równość pozycji – a jeśli się nie przekłada, to jest to niechybnym znakiem, że była równością pozorowaną, chytrym wybiegiem burżuazji pragnącej utrzymać swoją pozycję poprzez kooptację nielicznych proletariuszy. (Swoją drogą, uderza dokonany przez Marksa wybór możliwych zajęć – wszystkie są typowe dla społeczeństw pierwotnych, co sugeruje, że cofnięcie ludzkości z drogi cywilizacyjnego rozwoju do poziomu roussowskiego szlachetnego dzikusa mogło być podświadomie akceptowaną ceną za osiągnięcie komunizmu. Idąc w interpretacji jeszcze dalej, ta pozornie idylliczna wizja przepowiada mordercze skłonności marksistów – ekstensywny charakter gospodarki opartej na polowaniach, rybołówstwie i wypasie bydła oznacza, że nie wszystkich komunizm byłby w stanie wykarmić.)
Jeśli jednak pominąć te złowróżbne – lecz bynajmniej nie jednoznaczne – przebłyski, to wizja świata, w którym ludzie mogą swobodnie wybierać i zmieniać zajęcia, a granica między pracą a służącą samorealizacji przyjemnością ulega zatarciu, nie jest przecież dla liberałów nieatrakcyjna. Maksymalizacja indywidualnej wolności to główny, nawet jeśli nieczęsto wyrażany wprost, cel liberalizmu. Areligijna i racjonalistyczna orientacja zarówno liberałów, jak i lewicowców prowadzi ich do zbliżonych aksjologicznych wniosków – skoro jedynym pewnym bytem i punktem odniesienia jest ludzka jednostka, to zapewnienie jej jak najlepszych warunków do osiągnięcia samodzielnie definiowanego szczęścia powinno być nadrzędnym imperatywem politycznego działania. Lewicowa emancypacja i liberalna chęć zagwarantowania indywidualnej wolności są w gruncie rzeczy tym samym. Odmienne były jedynie, jak na razie, drogi do celu.
Rewolucja antyliberalna
Metoda liberałów polegała na powolnym, lecz konsekwentnym zwiększaniu i obronie jednostkowych uprawnień. Przeciwnikiem w tej konfrontacji było z początku silne postabsolutystyczne państwo, podobnie jak pozostałości feudalizmu w postaci przywilejów stanowych czy religijne dogmaty. Zakres jednostkowej wolności rósł wraz z zakresem demokracji i wraz z nim malał w krajach, które nie wytrzymały modernizacyjnej presji (Rosja, Włochy, Niemcy, Hiszpania). Powolny i ewolucyjny charakter tego procesu sprawił, że w krótkiej perspektywy czasowej był on praktycznie niedostrzegalny.
Fakt, że lewica wierzyła w nieuchronność (i słuszność) rewolucji doprowadził ją do przyjęcia sposobu działania, który okazał się być dokładnym przeciwieństwem metody liberalnej. Obaliwszy przemocą istniejące struktury państwa – lub, od czasu Bernsteinowskiej „rewizji”, wygrawszy demokratyczne wybory – lewicowcy wykorzystywali zdobytą władzę polityczną do aktywnego promowania „wolności”, również wśród ludzi, którzy wcale jej nie chcieli. Osobliwe marksistowskie pojęcie „fałszywej świadomości” doskonale uzasadniało potrzebę przymusowej emancypacji i różnych projektów tworzenia „nowego społeczeństwa” oraz „nowego człowieka”. Najbardziej nieliberalnymi spośród tych projektów były oczywiście totalistyczne odmiany lewicowości w rodzaju bolszewizmu i maoizmu, które zakładały pełne podporządkowanie jednostki państwu, co stało w skrajnej sprzeczności z ideałem indywidualnej (i indywidualnie definiowanej) wolności. (To właśnie opozycja do sowieckiego komunizmu, zwanego także w swojej schyłkowej fazie „realnym socjalizmem”, związała polskich liberałów końca XX wieku z konserwatystami.) Konflikt liberałów z socjalistami, którzy przynajmniej formalnie zgadzali się z nimi w kwestii wolności politycznej, skupiał się na kwestiach gospodarczych: dla socjalistów wolny rynek był z natury zły, centralne planowanie dobre. Socjaldemokraci punktów wspólnych z liberałami mieli stosunkowo najwięcej, lecz i tak przez większość XX wieku lądowali po przeciwnej stronie sceny politycznej, spierając się z nimi nie tyle o wielkie idee, co o kwestie praktyczne: zakres pomocy społecznej i darmowych usług dostarczanych przez państwo (oraz nieuchronnie związaną z nimi wysokość opodatkowania), stopień regulacji rynku pracy, czy wreszcie kształt systemu edukacyjnego.
Ostatnie ćwierćwiecze przyniosło jednoznaczną odpowiedź na pytanie o to, która – liberalna czy lewicowa – metoda wspierania emancypacji jednostki jest bardziej skuteczna. Z wyjątkiem dawnego Związku Sowieckiego, gdzie tworzący dotąd aparat władzy komuniści stali się nagle nacjonalistami, kompromitacja metody lewicowej (czyli emancypacji narzucanej odgórnie) zepchnęła jej dawnych zwolenników na pozycje zasadniczo liberalne. Przemiana mogła mieć charakter jednostkowy (i wtedy z większym prawdopodobieństwem była również zmianą formalnego samookreślenia), lecz nie brakuje również przypadków, kiedy stała się udziałem wielkich formacji. Bronisław Geremek, który w ostatnich latach życia był jedną z czołowych postaci europejskiego liberalizmu, działalność polityczną zaczynał w komunistycznej PZPR. Komuniści chińscy po trzech dekadach katastrofalnych ekstrawagancji w rodzaju rewolucji kulturalnej i wielkiego skoku postanowili powrócić na wypróbowaną drogę organicznego rozwoju i emancypacji oddolnej, powoli dozując swoim poddanym obywatelskie swobody. Na drugim końcu świata Tony Blair dokonał de facto drobnej korekty Thatcherowskiej rewolucji, a nie jej demontażu. W Polsce postkomunistyczny rząd Leszka Millera obniżył podatek dochodowy dla przedsiębiorców, podczas gdy w Niemczech socjaldemokraci Gerharda Schrödera zajęli się konsolidacją budżetu i zwiększaniem konkurencyjności gospodarki. Dekadę później to samo zadanie spadło w Grecji na socjalistów – i jest wykonywane, jak do tej pory, z godną uznania konsekwencją.
Zbędna nie-lewica
Powyższe przykłady są oczywiście podnoszone przez lewicowych komentatorów jako dowód zdrady ze strony przywódców i potrzeby powrotu do tradycyjnych ideałów. (W najprostszym i coraz częściej spotykanym ujęciu ideały te sprowadzają się do „obrony i wspierania słabszych”). Konkretnych pomysłów jednak brak. W obliczu ostatniego kryzysu finansowego, który całkiem na poważnie postawił pytanie o zdolność kapitalizmu do przetrwania, lewica nie zaproponowała żadnych rozwiązań, które nie mieściłyby się w zasadniczo liberalnym kanonie lepszej regulacji rynkowych mechanizmów. Nawet utopijny i dzięki temu flagowy lewicowy pomysł powszechnej „renty obywatelskiej” (czyli stałego miesięcznego stypendium wypłacanego przez państwo wszystkim obywatelom) jest w gruncie rzeczy rozwiązaniem liberalnym: skoro mają ją dostawać wszyscy, a nie tylko „potrzebujący”, to można ją uznać za instrument tworzenia równości szans, a jej wprowadzenie w miejsce obecnie istniejących zasiłków za usprawnienie systemu redystrybucji.
Również w sferze obyczajowej lewica ma poważne kłopoty ze stworzeniem programu, który byłby równocześnie spójny i odmienny od liberalnego. Hasła w stylu zapewnienia rzeczywistej równości kobiet i mężczyzn (np. na rynku pracy) czy równouprawnienia mniejszości seksualnych są w tym samym stopniu lewicowe, co liberalne. Idące krok dalej pomysły „pozytywnej dyskryminacji” mniejszości etnicznych (w krajach rozwiniętych są to z reguły imigranci) czy afirmowania wielokulturowości z pozoru realizują lewicowy postulat „stawania po stronie słabszych”, lecz w praktyce częstokroć prowadzą do legitymizowania opresji słabszych jednostek wewnątrz tych grup. Niedawne propozycje prezydenta Sarkozy’ego by pozbawiać francuskiego obywatelstwa osoby dokonujące obrzezania dziewcząt (ta tradycyjna praktyka wielu afrykańskich i bliskowschodnich społeczności pozbawia ofiary przyjemności z seksu) spotkała się z potępieniem lewicy jako rasistowska, co trudno uznać za postawę zgodną z ideałem emancypacji.
Mimo wszystko, w zachodniej Europie partie socjalistyczne i socjaldemokratyczne są ważnym instytucjonalnym elementem polityki i jeszcze przez dziesięciolecia mogą odgrywać rolę naturalnej opozycji i jeśli którejś z nich uda się czasem dojść do władzy realizowana przez nią polityka będzie dość zbliżona do liberalnych propozycji. W Polsce sytuacja wydaje się być nieco bardziej skomplikowana. Poziom społecznego poparcia dla istniejącej lewicy jest o wiele niższy niż na Zachodzie. Inaczej niż we Francji, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii, gdzie przynajmniej emancypacyjna część lewicowego programu zawsze była traktowana poważnie, wiarygodność SLD została zniszczona zarówno w wymiarze ekonomicznym (podatek dochodowy Millera), jak i obyczajowym (przejażdżka Kwaśniewskiego papamobilem). Intelektualna impotencja w zakresie tworzenia programu gospodarczego oraz ostentacyjna ostrożność w podnoszeniu kwestii relacji państwo-kościół (nawet sierpniowy apel w obronie konstytucji odwoływał się do pozytywnej roli odegranej przez kościół w polskiej historii!) nie sprzyjają odbudowie tej wiarygodności. Jednak nawet wtedy, gdyby wiarygodność ta została odbudowana, to przekonanie młodej lewicy, że grupy upośledzone ekonomicznie są naturalnym zapleczem politycznym dla programu obyczajowej emancypacji nosi wszelkie znamiona myślenia życzeniowego. W wyborach prezydenckich dobrze wykształcone feministki i niewykwalifikowani robotnicy mogli rzeczywiście wspólnie głosować przeciw wielkopańskiemu patriarchalizmowi Komorowskiego oraz dusznemu drobnomieszczaństwu Kaczyńskiego (a więc za Napieralskim), ale koalicja ta nie musi utrzymać się w wyborach parlamentarnych. Nie utrzyma się zwłaszcza wtedy, jeśli SLD propagować będzie „sprawiedliwość społeczną” sprowadzającą się do podwyższenia podatków dla najlepiej zarabiających, a więc, ujmując rzecz w grubym przybliżeniu, wielkomiejskich zwolenników obyczajowej modernizacji. Co więcej, więzi Sojuszu z rozmaitymi grupami interesów – od nauczycieli po kolejarzy – dyskredytują go jako partię reformatorską, która byłaby w stanie sfinansować zwiększone wydatki socjalne racjonalizując sposób wydawania publicznych pieniędzy.
Powyższe słabości polskiej lewicy wskazują, że na prawo od SLD i na lewo od PO istnieje przestrzeń do zagospodarowania przez nowe, konsekwentnie liberalne ugrupowanie. Ugrupowanie, które domagałoby się zwiększenia zakresu jednostkowej wolności zarówno w sferze gospodarczej (głównie przez uproszczenie procedur administracyjnych), jak i obyczajowej (głównie przez ograniczenie normatywnego wpływu katolickiej ideologii). Ugrupowanie takie występowałoby przeciw niesprawiedliwym przywilejom rolników, górników, policjantów, wojskowych i kościoła, których obrona stała się celem istniejących partii, jak również przeciw urągającej zdrowemu rozsądkowi martyrologicznej tromtadracji.
?