Wielka reformatorka, przyjaciel Polski i wolności, symbol kobiecej emancypacji – prawda o rządach Margaret Thatcher jest o bardziej złożona niż te proste i nadużywane klisze.
Polityczne obchody Dnia Kobiet za nami. Wraz z tym dniem zwyczajowo odżywają zapomniane przez większość roku debaty. Niektóre banalne, niektóre jak najbardziej poważne, wszystkie będące zakładnikami przerysowanej logiki „płeć przeciwko płci”. Akurat w tym roku jednak, kiedy kilka tygodni temu Meryl Streep otrzymała Oscara za rolę brytyjskiej premier Margaret Thatcher, nie sposób nie cofnąć się w myślach 20-30 lat wstecz, gdy słynna „Żelazna Dama” sprawowała władzę na 10 Downing Street. Gdy film wchodził na ekrany polskich kin, z dużym zainteresowaniem śledziłem wysyp prasowych publikacji o Thatcher i jej czasach. I chociaż lata mijają to jednak o Thatcher nad Wisłą nadal pisze się tak samo, jak 5, 10, a może i 15 lat temu. Po pierwsze przez pryzmat czasowej zbieżności jej, stanowiących ewidentny zwrot w polityce gospodarczej, rządów z polską transformacją ustrojową i naszym „bliskim spotkaniem trzeciego stopnia” z blaskami i cieniami neoliberalizmu. Ta narracja jest choć nieco przesadzoną, jednak propagandą sukcesu. Ślepym na klęski polityki pani premier, bo powierzchownym peanem o zbawczej roli jej epoki dla Wielkiej Brytanii. Drugi sposób pisania o Thatcher, preferowany przez autorów niekonserwatywnych i zasadniczo nie popierających tego, co robiła, opiera się z kolei na wspomnianej logice wojny płci, czyli portretuje panią premier jako wojowniczkę we wrogim jej świecie samców, którzy zwalczali ją jednogłośnie, niezależnie od własnych poglądów. Czyni to z tej tradycjonalistki i konserwatystki także, troszeczkę, bohaterkę radykalnego, progresywnego, a nawet feministycznego świata. Co z tego, że mimo woli?
Ponieważ jednak takich rzeczy naczytaliśmy się dość, postanowiłem napisać kilka zdań o Thatcher i jej czasach trochę inaczej. Zapewne będzie to mniej poczytne, za to, być może, zawrze w sobie pewną dawkę oryginalności. Gdy redaktor naczelny każe napisać coś o polityku, który odcisnął silne piętno na świecie, ale którego kariera już dawno się skończyła, to pierwszy odruch polega na stworzeniu tekstu, będącego przede wszystkim oceną dzieła jego politycznego życia post factum. To ważne, ale zawsze miałem wrażenie, że także grzeszące ahistoryzmem. Warto jednak czasem wyzbyć się tej naszej przewagi, jaką daje nam wiedza o tym, co z perspektywy ludzi tamtego czasu stanowiło przyszłość i ocenić bezpośredni wpływ polityki i jej działań na ludzi, spojrzeć na ich obawy, także jeśli później okazały się częściowo bezpodstawne.
Żelazna, bo sztywna
Margaret Thatcher bezpośredni sukces odniosła raczej w dziele odmiany własnej partii niż własnego kraju. Jeszcze zanim wygrała swe pierwsze wybory i wstąpiła na stanowisko szefowej rządu, jej nowa linia w polityce ekonomicznej zyskała poklask większości Partii Konserwatywnej (bliskie centrum skrzydło tzw. „mokrych” torysów zostało zmarginalizowane). Było to dzieło nie do przecenienia, ponieważ gospodarczy liberalizm nigdy wcześniej nie charakteryzował światopoglądu typowego torysa, jawiącego się raczej jako zwolennik celnego protekcjonizmu, zaprzęgania gospodarki w służbę interesom imperium i rozdawania licencji. Kryzys inflacyjny końca lat siedemdziesiątych skłaniał jednak polityków do poszukiwania nowych dróg. Co ciekawe, politykę konsolidacji wydatków publicznych w 1978 r. rozpoczął już laburzystowski minister finansów Denis Healey i była ona przyczyną klęski rządu w wyborach 1979. Brytyjczycy wybrali Thatcher na fali protestów przeciwko czemuś, co wkrótce miało się okazać esencją jej polityki. Ot, kolejny paradoks dziejów.
Thatcher, ze swoimi zdecydowanymi i mocno ugruntowanymi poglądami, byłaby dobrym filozofem politycznym, albo partyjnym ideologiem i autorem dokumentów programowych. W praktycznej działalności publicznej ten rygoryzm przeradzał się jednak w dogmatyzm i intelektualną nieelastyczność. Neoliberała ekonomicznego takie podejście do polityki gospodarczej mogło może cieszyć, ale wkrótce okazało się, że dotyczy ono całej palety problemów politycznych. Sposób, w jaki pani premier zmieniła swoją partię, obejmował więc nie tylko przyjęcie jasnej linii w polityce gospodarczej czy podatkowej, ale także podatność na dogmatyzm i radykalizm, który po 1997 r. stał się bezpośrednim powodem zepchnięcia na lata konserwatystów do opozycji w głębokiej defensywie.
Kraj Thatcher też zmieniła, jednak już nie w sposób zgodny ze swoimi nadziejami i oczekiwaniami. Kuracja wolnorynkowa bez wątpienia szła we właściwym kierunku, odpowiadała potrzebom kraju w stagnacji, w którym państwo niosło co prawda pomoc coraz liczniejszej części obywateli, ale w rezultacie tylko pielęgnowało i utrwalało ich brak nadziei na lepszą przyszłość, pozbawiało dynamizmu i woli działania. Znak zapytania pojawia się więc nie gdy pytamy o zasadniczy kierunek reform podjętych w latach osiemdziesiątych, ale gdy przechodzimy na poziom szczegółów, zgłaszamy wątpliwości co do tempa zmian i doboru narzędzi. Te znaki zapytania muszą się pojawić, jeśli ceną częściowego zduszenia inflacji było podwojenie bezrobocia w pierwszym roku rządów pani premier, a sukces ten i tak okazał się ulotny, gdy inflacja zaczęła wracać meandrami polityki kursowej. Muszą się pojawić, jeśli polityka deregulacji była niekonsekwentna i cięciom budżetowym natychmiast towarzyszyły nowe obciążenia związane, na domiar złego, z centralizacją i objęciem kontrolą administracyjną szeregu dziedzin wcześniej pozostawianych decyzjom lokalnym. Wizja Wielkiej Brytanii w głowie Thatcher bez wątpienia była zupełnie inna niż „produkt” jej rządów. Miała być silnie zindywidualizowana, dynamiczna, przedsiębiorcza i uwolniona od nadmiernych regulacji, ale w tym samym czasie poddana ścisłej kontroli politycznej instytucji państwowych, często realizowanej za pośrednictwem półprywatnych agencji powierzanych zaufanym funkcjonariuszom lub powiązanemu z partią biznesowi, a także społecznej kontroli w duchu tradycyjnego elitaryzmu brytyjskiego społeczeństwa klasowego, gdzie „noblesse oblige”. Zamiast tego społeczeństwo stawało się coraz bardziej zindywidualizowane, lecz w sferze obyczajowej, a więc progresywne, odrzucające zasady życia w staromodnych ramach społecznej hierarchii, centralizacja przeradzała się w biurokrację coraz niższej jakości, słabo cokolwiek kontrolującą, za to marnotrawiącą rosnącą górę środków, a społeczeństwo traciło zdolność samokontroli, nie tylko ze względu na zanikający elitaryzm, ale przede wszystkim rozpad środowiskowych więzi lokalnych społeczności, rozbijanych przez nadmierne tempo reform ekonomicznych, co powodowało konieczność sięgania po coraz intensywniejsze (i kosztowniejsze) środki w ramach policyjnych metod kontroli i zapewniania bezpieczeństwa.
Żelazna, bo uparta
Obraz ten wyłaniał się już w trakcie pierwszej kadencji rządów Margaret Thatcher, gdy brytyjskie środowiska liberalne poddały jej politykę druzgocącej krytyce. Powszechna była przy tym świadomość, że Partia Pracy, brnąca właśnie w retorykę „odnowy marksistowskiej” i budowy państwowego socjalizmu nie oferuje żadnej racjonalnej alternatywy. Obie główne partie systemu utknęły w mentalnych koleinach opierania całej polityki rządowej na ekonomicznej analizie interesów klasowych własnej klienteli. Z jednej strony Thatcher i jej torysi skupieni na: cięciach świadczeń socjalnych (z których nie korzysta ich elektorat), wprowadzeniu swobód ekonomicznych (z których ich elektorat korzysta) oraz pokazach siły aparatu państwowej represji (w celu zduszenia społecznych oznak niezadowolenia i zapewnienia swemu elektoratowi bezpieczeństwa przed atakiem motłochu), a całkowicie ignorujący wyzwanie stworzenia ram ułatwiających zwiększenie mobilności społecznej, otwierających drogi awansu, wiążących dużą część także uboższych obywateli z modelem społeczno-gospodarczym wolnorynkowego kapitalizmu. Z drugiej strony zaś coraz czerwieńsza Partia Pracy, radykalizująca program po doświadczeniu porażki z 1979 roku dbająca tylko o: populistyczne postulaty przywrócenia i zwiększenia redystrybucji (z korzyścią dla jej elektoratu) na drodze zwiększenia obciążeń i nacjonalizacji (obciążającej nie jej elektorat) i bez dbałości o ogólną kondycję krajowej gospodarki. Właśnie w tych okolicznościach, rosnącego bezrobocia, regresu industrializacji, sprzyjania spekulantom, centralizacji ze szkodą dla samorządu terytorialnego, degradacji relacji społecznych w środowiskach lokalnych i księżycowych postulatów lewicowej opozycji doszło do rozbudzenia brytyjskiego ruchu liberalnego z głębokiego snu, w jakim tkwił od rozpadu Partii Liberalnej w 1931 r. Zawarty sojusz liberałów z prawym skrzydłem Partii Pracy (Alliance) w 1982 r. stał się najpopularniejszą siłą polityczną w państwie. Tylko narodowe wzmożenie po wojnie o Falklandy uratowało większość pani premier w wyborach 1983 r.
Żelazna pod ostrzałem krytyki
Liberalna, jedyna racjonalna krytyka, jaką formułowano pod adresem Thatcher w tamtym czasie, ogniskowała się wokół czterech zasadniczych elementów. Pierwszy był oczywiście związany z polityką zagraniczną pani premier. Wskazywano na nonsensowność wyprawy wojennej na Falklandy, wskazywano ją jako dowód hipokryzji Thatcher, obnażający nieszczerość jej zapewnień o uznaniu konsolidacji budżetu za priorytet. Tutaj, a także w postawie radykalnej nieufności wobec partnerów w Europie i polityce wobec EWG ujawniał się typowy, tradycyjny element torysowskiej wizji świata, fanatycznego niekiedy nacjonalizmu i wewnętrznego niepogodzenia się z faktem utraty Imperium.
Drugi element krytyki dotyczył oczywiście polityki ekonomicznej, którą oceniano jako dogmatyczną, przeideologizowaną, pozbawioną koniecznej równowagi, choćby pomiędzy realizacją celów walki z inflacją i walki z bezrobociem. Akcentowano wyrwanie ekonomicznych idei liberalnych z kontekstu. „Zaprojektowane” przez klasycznych liberałów miały służyć wolnej jednostce ludzkiej, wyobrażenie o której zawierało się w takich kategoriach jak twórcza, ambitna, przedsiębiorcza, dobra z natury, szczodra. Tymczasem użyte przez wyznawców światopoglądu konserwatywnego, określających jednostkę raczej takimi epitetami jak cyniczna, egoistyczna, głupia lub z natury zła, zamieniały się w swoją karykaturę. Stąd rażące naruszenie cenionej przez brytyjskich liberałów „ekologii społecznej”, a więc postulatu niepoddawania żywej tkanki społecznej nagłym eksperymentom ani w stylu projektowanych, lewicowych utopii „idealnego ładu”, ani w stylu przebrzmiałego darwinizmu społecznego. W starciu z bezczelnością występujących z pozycji siły związków zawodowych, Thatcher cieszyła się poparciem większości opinii liberalnego centrum. Jednak nie mogła na nie liczyć, gdy sama czyniła to samo z jeszcze potężniejszej pozycji władzy, gdy ignorowała zasady dialogu, lekceważyła propozycje kompromisu, narzucała autorytatywnie swoje decyzje, osłabiała demokrację alienując duże grupy społeczne wobec istniejącego ustroju i podminowując wiarę w sens demokracji głuchotą władzy, którą reprezentowała, gdy niszczyła utkaną ze spontanicznych relacji społeczno-ekonomicznych strukturę społeczności lokalnych, pozostawiając zdewastowane środowiska, gdzie panoszyć zaczynała się społeczna patologia, wandalizm i frustracje wynikające z braku perspektyw. Budziła złość, gdy po kilku latach okupione tymi kosztami reformy okazywały się nieskuteczne, inflacja znów rosła, koncerny padały, odsetek nieruchomości w rękach prywatnych właścicieli leciał nagle na łeb, na szyję wraz z nowym wzrostem bezrobocia w okolicy. W końcu wywoływała tylko cyniczny uśmiech swoich krytyków, gdy jej polityce ekonomicznej opartej na hasłach liberalnej deregulacji i wycofania się państwa na rzecz większego obszaru wolności obywatela towarzyszył rozrost państwa we wszystkich innych obszarach. Państwo torysów nie potrafiło przestać obywatela kontrolować. Nie w czasach Thatcher.
Trzecim elementem krytyki pani premier była jej polityka społeczna, która stanowiła sprzeniewierzenie się tak często przecież przywoływanym tradycjom wiktoriańskim, szczególnie tym z nich, które bliskie były klasycznemu toryzmowi. Oto Thatcher weszła w pułapkę zastawioną przez marksistów. Porzuciła doktrynę Benjamina Disraeliego „One Nation”. Disraeli odbudował pozycję podupadającej partii tą doktryną, której kolejni liderzy torysów, od Bonara Lawa i Baldwina, przez Churchilla, po Heatha zawsze się trzymali. Była to doktryna przezwyciężenia, czy też ignorowania podziałów klasowych, robienia polityki dla wszystkich Brytyjczyków ponad tymi podziałami, uruchamiając ducha nacjonalizmu wtedy, gdy ekonomiczne interesy klas nazbyt się polaryzowały. Thatcher w Falklandach zrobiła co prawda coś podobnego, ale za jej czasów nie było już „One Nation”. Torysi lat osiemdziesiątych to partia w służbie klasy posiadającej. To partia w pułapce elityzmu, w który wpadła mieszając elementy liberalizmu ekonomicznego z ideami konserwatywnej hierarchii społecznej i kontroli mas dla ich własnego dobra. Czwarty element krytyki to, zarysowany już, problem polityki kształtowania ustroju państwa, centralizacja, skupienie wielkiej władzy w rękach rządu, zbyt rychliwe sięganie po aparat represji, rozpasanie biurokracji, wzrost podatności na korupcję.
Przechył Thatcher
Wyłania się z tego czarny obraz, prawda? To oczywiście słynna druga strona medalu. Rewers owych przesadzonych peanów na rzecz skuteczności rządów Thatcher pisanych z punktu widzenia post factum, gdzie można podsumować całość, pominąć pewne problemy w końcowym bilansie. Gdy koncentruje się na ludziach współczesnych epoce pani premier i ich krytyce jej rządów pojawia się skrzywienie w drugą stronę. Jest to kompilacja, siłą rzeczy, przerysowanej retoryki, jakiej opozycja używa pod adresem rządu, który chce od władzy odsunąć. Jednak prawdą jest też to, że – zupełnie jak z Wałęsą, Balcerowiczem i Buzkiem w Polsce – Thatcher Brytyjczycy najbardziej polubili, gdy wspomnienie jej rządów przestało być świeże, a prawdopodobieństwo jej powrotu na stanowisko spadło do zera.
Nie chcę, aby powstało wrażenie, że autor tego eseju podpisuje się pod wszystkim, co Margaret Thatcher zarzucała współczesna jej Partia Liberalna i centrowa opinia publiczna. Czasem trafiali w sedno, czasem kulą w płot. Problemem numer jeden rządów „Żelaznej Damy” było zignorowanie sugestii Ralfa Dahrendorffa. Ten brytyjsko-niemiecki liberał pisał, że są trzy zasadnicze cele społeczno-polityczne, które są pożądane w każdej sytuacji, w systemie współczesnej, zachodniej demokracji liberalnej: polityczna wolność, ekonomiczna efektywność i społeczna spójność. Różnice ideowe wiążą się z różnym rozkładaniem akcentów pomiędzy nimi. Thatcher zabrała się za reformowanie swojego kraju w 1979 roku niemalże tak, jakby to była… Polska po 45 latach realnego socjalizmu, gdzie trzeba było budować zupełnie nowy porządek ekonomiczny, a istniejące relacje społeczne, poza nielicznymi wyjątkami, były bezwartościowe, bo utkane z mentalności skażonej homo sovieticus. Jednak brytyjski kryzys aż tak głęboki nie był i całkowite zignorowanie aspektu spójności społecznej oraz mocne naruszenie wolności politycznej na rzecz ekonomicznej efektywności uzasadnione nie było. Eksperyment ten przeorał społeczeństwo. Szybka liberalizacja obyczajowa społeczeństwa brytyjskiego, które w 1968 r. nie zostało tak zmienione jak społeczeństwa Francji, Holandii czy zachodnich Niemiec, a przyspieszone i chyba najgłębsze w Europie przemiany w kierunku permisywizmu odczuło w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to pokłosie tej polityki braku równowagi. Chcąc dokonać wyłącznie ekonomicznej liberalizacji Wielkiej Brytanii, Thatcher spowodowała jej liberalizację na wszystkich polach. Być może zrozumiała wtedy poniewczasie, że społeczeństwo nie może być w jednym aspekcie życia silnie indywidualistyczne, a w innym silnie tradycyjne. To dla liberała dziś najbardziej optymistyczne podsumowanie rozważań o rezultatach polityki Thatcher, choć chyba raczej nie dla samej „Żelaznej Damy”.