Forma liberalna i treść katolicka
Współczesny polski spór pomiędzy liberalną a znaczną częścią katolickiej opinii publicznej jest widoczny w debacie na cały szereg tematów. Postulujący wolne wybory drogi i stylu życia liberalizm posiada swój wymiar permisywny, oczywiście przy zastrzeżeniu dwóch kwestii: nieograniczania wolności jednej jednostki przez czyny drugiej oraz zdolności do ponoszenia odpowiedzialności przez jednostkę za jej własne wybory. Światopogląd ukształtowany przez religię katolicką jest natomiast aksjologicznie umocowanym projektem życia, a więc propozycją dokonywania określonych wyborów. Z tego punktu widzenia liberalizm i spojrzenie katolickie nie powinny wchodzić w konflikt. Liberalizm nie jest bowiem alternatywną i konkurencyjną opcją wyboru wobec projektu katolickiego. Jest tylko postulatem istnienia całej palety projektów, w której obecny jest projekt katolicki, a konkretni ludzie mają niczym nieskrępowane i zagwarantowane prawo wyboru projektu dla siebie, w tym oczywiście także projektu katolickiego. Zadaniem liberalizmu jest m.in. stać na straży prawa do wyboru projektu katolickiego, jak i (w identyczny sposób) innych projektów. Zatem światopogląd katolicki niesie ze sobą określoną treść, jaką możemy nadać naszemu życiu. Liberalizm natomiast, wbrew częstym sugestiom, treści takiej nie niesie. Jest tylko formą organizacji współżycia społecznego, gdzie istnieje swoboda wyboru pomiędzy różnorakimi treściami.
Nie ma więc w zasadzie podstaw do niezgody. W istocie, w praktyce społeczno-politycznej wielu państw istnieje sojusz pomiędzy liberalizmem a środowiskami katolickimi, ponieważ liberalizm jest dla tych ostatnich mocnym narzędziem walki o wolność religijną i prawo do życia według norm katolickich. Gdy środowiska katolickie prezentują postawę otwartości na fakt pluralizmu świata społecznego, różnorodności postaw i hierarchii wartości, która obiektywnie istnieje, są skłonne do partnerskiego dialogu, wówczas zarysowuje się przyjazna koegzystencja z opinią liberalną, a wielu wierzących liberałów chętnie angażuje się w strukturach organizacji wyznaniowych. Także w Polsce istnieją tego rodzaju środowiska, często zbiorczo nazywane „kościołem otwartym”. Realne spojrzenie na wpływy, jakie poszczególne poglądy na świat uzyskują w polskim episkopacie, każe jednak sformułować przykrą konstatację, że siła oddziaływania tych postaw maleje. Stopniowo, coraz wyraźniej, dominować zaczyna koncepcja „katolicyzmu wojującego”.
Liberalizm przeciwko wojującym
Liberalizm musi, siłą rzeczy, ustosunkowywać się negatywnie do tych projektów życia, które negują wolność wyboru pomiędzy projektami. I tylko wobec takich. Te projekty kwestionują bowiem liberalną wizję formy współżycia pluralistycznego społeczeństwa. Rodzi to naturalny konflikt, którego przyczyny dla wszystkich stron są chyba dobrze zrozumiałe. W przypadku styku opinii liberalnej z opinią katolicką zasadniczy problem pojawia się wówczas, gdy środowiska katolickie uznają za celowe ubiegać się o uniwersalizację elementów swojego projektu życia za pomocą wiążących formalnie wszystkich obywateli przepisów prawa. Tego rodzaju legislacja ogranicza formułę wolnego wyboru projektów, ponieważ (przynajmniej w niektórych aspektach) wybór zostaje zlikwidowany i zastąpiony nakazem prawnym, lub ograniczony zakazem prawnym.
W takiej sytuacji, do której łatwo dopuszcza demokracja, alternatywne projekty na palecie wyboru przestają być równouprawnione. Zwłaszcza wtedy, gdy w danej wspólnocie obywatelskiej istnieje liczebna przewaga jednostek wybierających jedną z opcji nad wszystkimi pozostałymi łącznie, pojawia się, do pewnego stopnia naturalna, tendencja ekspansjonistyczna. Dominujący projekt życia odczuwa swoją przewagę jako potwierdzenie subiektywnie postrzeganej „słuszności” i za zasadne uznaje próby konwersji pozostających poza jego wpływami ludzi. Prowadzenie działalności „misyjnej” w formie perswazji, namawiania, reklamy i propagandy nie jest przy tym sprzeczne z założeniami wolnego wyboru. Dopiero stworzony przez antywolnościową logikę demokracji, w której „rządzi większość”, układ władczy prowadzi do uchwalenia przepisów prawa, a więc oczywistego zaprzeczenia wolności wyboru.
Dominujący projekt, dysponujący mocą kształtowania legislacji, zwykle nie postrzega tego stanu rzeczy w kategoriach krzywdy, przymusu, odebrania ludziom swobody i szans na życie zgodne z ich własnym sumienie, z sobą samym. Wynika to oczywiście z jego niezdolności do spojrzenia na sytuację z zewnątrz, w sposób obiektywny. Subiektywne przekonanie mówi, siłą rzeczy, że nie ma dla człowieka lepszej możliwości aniżeli normy „naszego” projektu życia. Skoro tak, to prawo może służyć do uszczęśliwienia człowieka nierozumnego, niedostrzegającego „oczywistych” faktów, niepotrafiącego pojąć, co leży w jego własnym interesie, często nie z własnej „winy” ślepego na „prawdę”. Prawo staje przed wyzwaniem moralnym, aby uchronić nierozumnych ludzi przed zejściem „na manowce”, edukuje, poprzez penalizację jednych wyborów i dowartościowanie innych wspomaga proces autentycznej konwersji.
Błądzić jest rzeczą ludzką
Problemy z tego rodzaju podejściem, na jakie wskazuje liberalizm, są dwa. Pierwszym jest oczywiście kwestia ograniczenia wolności przez jeden projekt. Tutaj napotykamy wieczną i chyba niemożliwą do ostatecznego rozstrzygnięcia debatę wokół pytania, czy należy ograniczać wolność, aby ustrzec człowieka przed przykrymi konsekwencjami niemądrych wyborów. Czy lepsza jest autonomia i możliwość autokreacji, które niosą niemałe ryzyko, czy jednak bezpieczeństwo i ogólnospołeczny tutoring w kierunku nakreślonym i pożądanym przez czołowe moralne autorytety zbiorowości? Odpowiedź liberalizmu (ale także większości środowiska „kościoła otwartego” w Polsce) jest zapewne inna aniżeli „katolików wojujących”. To jasne. Jest jednak także problem drugi. Co jeśli preferowany przez prawo, większościowy projekt, narzucany z mniejszą lub większą intensywnością wszystkim, jest jednak, pomimo atestów poważanych myślicieli i autorytetów moralnych, drogą błędną?! W końcu, jak wiadomo, errare humanum est. Jeśli projekt jest błędny, to narzucenie go wszystkim jest nie tylko ograniczeniem wolności, ale także złem, ludzką krzywdą, a nawet deprawacją. Oczywiście każdy katolik, a także inny człowiek wierzący, natychmiast oburzy się na sugestię, iż jego religia i związany z nią światopogląd/projekt życia może być „błędem”. I słusznie. Niczego takiego się tu nie sugeruje. Sugeruje się jednakże omylność człowieka. Tak do końca nie możemy być pewni swoich racji w debatach etycznych i moralnych, ponieważ natura człowieka jest ułomna. To właśnie dlatego w Boga wierzymy, a nie mamy pewności naukowej Jego istnienia. Nie mamy jej, ponieważ jej zdobycie przekracza nasze możliwości (i może dobrze, bo gdybyśmy pewność mieli, wiara straciłaby sens).
Właśnie dlatego, że errare humanum est, liberalna formuła wolnego wyboru jest tak cenna i zasadna. Jak nauczają pierwsi neoliberałowie, żaden scentralizowany układ (ani planista, ani urząd, ani ustawodawca, ani naczelny kaznodzieja projektu życia) nigdy nie będzie w stanie w sposób równie skuteczny korygować błędów i dokonywać rewizji strategii działania, co rozproszona zbiorowość setek tysięcy lub milionów jednostek myślących (przynajmniej częściowo) niezależnie od siebie, mających w swoim bezpośrednim otoczeniu różne doświadczenia. Ponieważ in errore perservare stultum należy zagwarantować wolność wyboru. Decydenci mają swoją dumę i w rezultacie tendencję do trwania w popełnionym błędzie. Pojedynczy ludzie, którzy w pierwszej kolejności odczuwają koszty popełnionych błędów, mają zaś z kolei skłonność do ich eliminacji, ponieważ leży to w ich bezpośrednim interesie.
Zwolennicy katolickiego światopoglądu mają swoje, jasno sformułowane poglądy na takie kwestie, jak in vitro, narkotyki lub homoseksualizm. Mają do nich pełne prawo. Sprzeciw budzą nie te poglądy, a dążenie do uczynienia z nich obowiązującego wszystkich prawa. Ludzie mają bowiem prawo oceniać te i inne problemy odmiennie, mają prawo żyć według własnych przekonań. Każdy, poza absolutnym fanatykiem, musi, przynajmniej w głębi siebie, uznać też, że nie może całkowicie wykluczyć tego, że się myli w ocenie tych kwestii. Jeśli tak by zaś hipotetycznie było, to walka w złej sprawie jest wybaczalna, gdy ogranicza się do debat, dyskusji i przekonywania. Jeśli jednak jej celem jest przekucie własnych poglądów etycznych na obowiązujące także oponentów prawo, to jest to błąd niewybaczalny. Prowadzi do nieszczęścia, umieszczenia w więzieniu, utraty nadziei na posiadanie rodziny, w imię poglądów innych ludzi.
Demokracji wara!
Istotnym problemem, który wyłania się powyższych rozważań jest nieadekwatność demokracji dla rozstrzygania dylematów etycznych. Daje on o sobie znać w zasadzie w każdym przypadku, gdy większość parlamentarna postanawia porzucić liberalną formułę wolnego wyboru projektu życia i angażuje się w inicjatywy regulacji prawnej sfery moralnych i intymnych wyborów obywateli. Decydowanie o tym za pomocą głosowania jest banalne i groteskowe, niewiele różni się od werdyktów widzów reality show. Należy w tym miejscu sformułować dość daleko, przyznam, idącą tezę, jaką będzie zakwestionowanie legitymacji demokratycznie wyłonionych parlamentów do podejmowania prawnie wiążących decyzji i wprowadzania regulacji w odniesieniu do problematyki będącej przedmiotem sporów i kontrowersji na tle przekonań etycznych członków społeczeństwa, którzy dokonali różnych wyborów projektu życia.
Po pierwsze, większość może być równie dobrze co mniejszość w błędzie i wprowadzić zakaz/nakaz krzywdzący obywateli. Po drugie, demokracja jest systemem sprawowania rządów, który został zainspirowany inkluzywną filozofią i pragnieniem poszerzenia zakresu wolności obywateli. Gdy jednak reguluje, decyduje i narzuca jedną z kilku alternatywnych opcji moralnych wszystkim, staje się narzędziem zniewolenia i wykluczenia, a więc staje w jaskrawej sprzeczności wobec swych własnych fundamentów aksjologicznych. Dyktatura większości nie jest demokracją. Po trzecie, umożliwia uzurpację tytułu do sprawowania władzy w poszczególnych obszarach. Zjawisko to doskonale ilustruje współczesna sytuacja polityczna w Hiszpanii, gdzie rząd prawicowy został wybrany ewidentnie ze względu na problemy związane z polityką gospodarczą, a jednak mógłby formalnie dokonać także zmian w ustawodawstwie dotyczącym homoseksualistów czy rozwodów, a więc zawęzić wolność wyboru projektu życia w zgodzie z przekonaniami jednego z możliwych projektów. Po czwarte, generuje wątpliwości co do zasadności solidarnego ponoszenia finansowych ciężarów istnienia państwa. Dlaczego mniejszość, której wybór projektu życia został prawnie zanegowany, powinna finansować państwo-legislatora w sposób równy z tymi, którzy nie tylko mogą żyć w zgodzie ze swoim wyborem projektu, ale nawet angażowali się na rzecz odebrania innym takowej możliwości? Czy można oczekiwać, że będą łożyć na katechezę w szkołach publicznych, jeśli na tych zajęciach kształtuje się światopogląd przyszłych wyborców, którzy za kilka lat mogą przyczynić się do odebrania im wolności wyboru projektu życia? Czym innym jest skazać kogoś na śmierć, czym innym przed wykonaniem wyroku kazać mu sfinansować budowę gilotyny. Tych dylematów unika się tylko wtedy, gdy kwestie związane z indywidualnymi wyborami wzorców aksjologicznych i projektów życia przez ludzi zostaną wyłączone z procedowania demokratycznie obranych ciał i zapisane w sposób trwały w konstytucji, a dodatkowo wzmocnione umowami międzynarodowymi.
Statystycznie wierzący
Dobrze byłoby, aby środowisko „katolików wojujących” odgrywało coraz mniejszą, zamiast coraz większą rolę w polskim kościele. Transfer przekonań moralnych i religijnych do kodeksów prawa karnego i cywilnego, przymus i obowiązek, nie jest dobrą drogą dla autentycznej chrystianizacji. Nikt, kto powstrzymuje się od grzechu, bo grozi za to więzienie lub grzywna, a nie dlatego, bo tak wierzy i czuje, nie jest prawdziwym wyznawcą prawd wiary. Nie można nikogo zmusić do wiary. Polityczne uwikłanie i stosowanie prawnego przymusu mogą do wiary tylko zniechęcać, ponieważ człowiek lubi czuć się w roli czynnika sprawczego, lubi żywić przekonanie, że z kościołem związał się za sprawą własnej woli, a nie wbrew niej.
Zupełną pomyłką jest coraz częściej widoczne podejście „legislacyjno-statystyczne” kleru. Niektórzy ludzie kościoła wydają się wierzyć w to, że zabiegów aborcji jest w Polsce tak mało, jak pokazują oficjalne statystyki i że jest to zasługa ustawy. Na różne sposoby utrudniają i odwlekają procesy apostazji byłych wiernych, zaś każdą rezygnację z jego sfinalizowania uznają za sukces, którym on jest, ale tylko w sensie statystycznym. Dość chętnie unieważniają śluby kościelne, choć muszą zdawać sobie sprawę, że zazwyczaj akty te opierają się na kłamstwie i krzywoprzysięstwie wiernych, ale za swoją misję uznają ograniczenie w ten sposób oficjalnej liczby rozwodów cywilnych. Statystyki poprawiają samopoczucie, ale są dosłownie nic nie warte. Gdy kościół bardziej interesują statystyki i kształt prawodawstwa niż jakość, głębia i świadomość wiary ludzi, to staje się on kolejnym, zwykłym lobby. Natomiast taka „wiara” służy tylko podtrzymaniu statusu i wpływów instytucjonalnych, napiętnowaniu innowierców i jest bezwartościowa.