Im bliżej wyborów, tym ostrzejsza debata polityczna. Ponieważ opozycja (całkiem słusznie, ale już monotonnie) oskarża rządy PiS o najcięższe przewiny przeciwko demokracji, wolności, prawu i przyzwoitości, to na tej linii konfliktu partyjnego goręcej raczej już być nie może. Ale rok przed wyborami to na pewno czas, aby ponownie podgrzać konflikt pomiędzy dwoma największymi partiami realnej opozycji. Zatem PO i .Nowoczesna wzięły się za łby przy okazji dyskusji o personalia ewentualnego, „wspólnego” kandydata na prezydenta Warszawy.
Nie ukrywam, że w tym sporze moje sympatie są po stronie .Nowoczesnej. Nie tylko dlatego, że dla wyborcy o liberalnych poglądach ta partia jest bezdyskusyjnie bliższa programowo i ideowo aniżeli PO, ale także dlatego, że działacze .N mają w tym przypadku autentycznie słuszne powody, aby czuć się wyprowadzonymi nieładnie w pole. Ledwie rozpoczęły się wstępne rozmowy o wspólnym starcie partii opozycyjnych w wyborach samorządowych, a PO – bez konsultacji z jej rzekomymi partnerami – ogłosiła krajowi start Rafała Trzaskowskiego na prezydenta stolicy. Wiele wskazuje na to, że „stary lis” Schetyna współpracować z .Nowoczesną, PSL i może innymi partiami chce tylko tam, gdzie mu to wygodne. Wygodna taka współpraca byłaby tam, gdzie start wymaga wystawienia listy nazwisk, a konkurencyjne listy mogłyby zredukować wynik listy PO, same nie osiągając realnego progu, będącego zwykle w okolicach nawet 10%. Na wspólnych zaś listach Schetyna liczy, że PO – jako partner największy i mający najwięcej znanych samorządowców – i tak zgarnie niemal cała pulę mandatów w radach i sejmikach. Natomiast tam, gdzie współpraca byłaby niewygodna, czyli w zakresie wyborów prezydentów i burmistrzów miast, Schetyna nie wydaje się chętny na rezygnację z wystawiania platformerskich kandydatów w niektórych miastach w imię jakiegoś parytetu.
Tym sporom Kaczyński przygląda się z największym rozbawieniem. Te wybory to dla lidera PiS doskonałe narzędzie, aby w rok kluczowych wyborów, a więc w rok 2019, wejść z kolosalną przewagą. Spór PO i .N o miejsca w samorządzie znowu pogorszy relacje obu centrowych partii. Po wyborach pojawi się zgorzknienie, że któraś z partii (najpewniej mniejsza .N) na wspólnym starcie wyszła jak Zabłocki na mydle. PO natomiast być może będzie miała podstawy, aby ogłosić się zwyciężczynią wyborów, mając nadal większość prezydentów dużych miast i może nawet kontrolę nad ponad połową sejmików. Ale jeśli tak się stanie, to Kaczyński po prostu tak okroi prerogatywy samorządów, że sukces ten stanie się w zasadzie pozbawiony realnego znaczenia.
Kaczyński ma w ręku wszelkie narzędzia, aby de facto unieważnić niekorzystny dla PiS wynik lokalnych elekcji. Dla niego więc nie tyle wynik jest ważny, co użycie tych wyborów jako mechanizmu niszczącego ducha zaufania w szeregach jego opozycji. Wszystko wskazuje na to, że ten plan się powiedzie.