Dziś coraz więcej ludzi żyje z zasiłków i dodatków, ale nie odprowadza żadnych podatków. Coraz więcej płaci podatki, ale nie korzysta z usług publicznych. Ich interesy są w oczywisty sposób przeciwstawne, a polem bitwy pomiędzy tymi dwoma nowymi „klasami” będzie polityka socjalna państwa, w tym także polityka emerytalna, gdy na ten podział nałoży się podział pokoleniowy pomiędzy produktywnymi „młodymi” a roszczeniowymi „starymi”. Sloterdijk to pole bitwy definiuje jako absolutnie kluczowe dla przyszłości naszych społeczeństw oraz polaryzacji naszej polityki, tak jak problem wielkiej produkcji przemysłowej i położenia klasy robotniczej był kluczowy na przełomie XIX i XX wieku.
Czy systemy partyjne w „państwach dobrobytu”, a więc w pierwszej kolejności w Europie, czeka w nadchodzących dekadach rewolucyjne przemeblowanie, które ostatecznie przekreśli tradycyjny polityczny układ sił? Niemiecki filozof Peter Sloterdijk tym pytaniem wzbudził w ostatnich kilkunastu miesiącach bardzo duże zainteresowanie polityków i publicystów. Zwrócił u nich uwagę na nowe zjawiska społeczne, które, jak przekonująco argumentuje, mogą zyskać kolosalny oddźwięk polityczny, a w przyszłości stać się mechanizmem w bardzo znaczący sposób redefiniującym systemy partyjne.
Peter Sloterdijk podejmuje się trudnego zadania przewidzenia przyszłego biegu politycznej ewolucji rozwiniętych społeczeństw postindustrialnych. W warunkach rozbudowanego państwa socjalnego dobrobytu, z którym mamy w Europie do czynienia niemal wszędzie, już nie to, czy ktoś pracuje fizycznie, czy umysłowo, w produkcji, rolnictwie, czy usługach odgrywa największą rolę. Pojawił się podział nowy, niemożliwy kiedyś, gdy trzeba było pracować, aby się utrzymać. Państwo dobrobytu stworzyło bowiem milionom ludzi warunki ku temu, aby utrzymać się ze sponsoringu państwowego albo w ogóle nie pracując, albo pracując dorywczo, krótko, z długimi przerwami, czy też po prostu w szarej strefie. Wszystkie te rozwiązania mają jedną wspólną cechę. Jest to życie na cudzy koszt, na koszt pracującego współobywatela. Nie jest to nic nowego, bo i państwo dobrobytu redystrybujące czasem ponad połowę PKB nie jest nowością. Jednak od 10-20 lat np. w Niemczech narasta „klasowa świadomość” sponsorów systemu socjalnego, którzy fundują całkiem wygodne, nawet jeśli skromne, życie tym, którzy często po prostu nie chcą pracować i kierują się otwarcie, głośno i bez żenady wypowiadaną już w wielu kręgach zasadą „Kto pracuje, jest głupkiem”.
Panowanie kleptokracji
W Europie trwa kryzys socjaldemokracji. Peter Sloterdijk wskazuje jednak, że kryzysowi temu ulegają jedynie struktury partyjne. Socjaldemokracja jest bowiem już na zawsze wbudowana w logikę funkcjonowania współczesnego państwa dobrobytu socjalnego i jest to zdaniem Sloterdijka zjawisko nieodwracalne. Zresztą klęska partyjnej socjaldemokracji jest owocem sukcesu socjaldemokracji państwowej. Program umiarkowanego zakwestionowania własności prywatnej został zrealizowany. Ale tak wykształcony model socjaldemokratycznego państwa popada w kryzys, zarówno w wymiarze finansowym (rozdęty dług), jak i społecznym (narastające roszczenia i niezadowolenie z powodu recesji). Recepty na jego rozwiązanie są dwie, ale partyjna socjaldemokracja jest skazana na bezpłodne balansowanie pomiędzy nimi, na obserwowanie z rozpaczą, jak jej model rozczarowuje coraz więcej ludzi, a słupki jej poparcia maleją. Nie może ona bowiem ani zaproponować radykalizacji państwa dobrobytu przez jeszcze głębsze sięgnięcie do kieszeni sponsorów, ani pójść w kierunku liberalnego centrum i poprzeć ograniczenie transferów. Oba posunięcia oznaczałyby stratę poparcia zbyt dużych grup wyborców. Jednak trwanie w marazmie także oznacza powolny odpływ zwolenników.
Sukces wyborczy mają lewicy zagwarantować ciągle ponawiane sugestie, że Europejczycy żyją pod rządami neoliberalizmu, a kasa państwowa jest pusta przez chciwość samolubnych bogaczy. Sloterdijk przytomnie zauważa jednak, że w Niemczech, gdzie z tego rodzaju retoryką często mamy do czynienia, rokrocznie pobiera się bilion euro we wszelkiego rodzaju daninach, po czym niezmarnowaną część tych środków wypłaca w postaci najróżniejszych transferów. Trudno na poważnie utrzymywać, że państwo ma „puste kasy” albo że zmusza ludzi do życia w „ekonomicznym horrorze”. Jednak mentalność nastawiona na braki i niedostatki powoduje, że ta teza lewicy zyskuje sporą wiarygodność. I to dzięki niej, pomimo tego, że system stoi u progu końca wydolności, nadal swoje obyczajowe uzasadnienie mają pomysły coraz głębszego i regularnego sięgania prosperującemu obywatelowi do kieszeni. Ten pęd do opodatkowywania zamienia w końcu państwo socjalne w moralnie uzasadniony półsocjalizm albo wręcz, jak pisze Sloterdijk, w „kleptokrację”.
Uzasadnienie to sięga po dwie kategorie, które stanowią kompleksowy argument etyczny dla intensywnej redystrybucji. Z jednej strony nawiązują do socjalistycznej retoryki i naturalnego odruchu, a więc ludzkiej potrzeby empatii w postaci „pomocy słabszemu i pokrzywdzonemu”, z drugiej dodają do tego ściśle konserwatywny element w postaci podkreślania „wspólnoty narodowej albo ludowej, wspólnoty losów, historii i symboli”, która powinna wspierać się solidarnie, tak aby jako całość mogła się rozwijać wspanialej od innych narodów. To połączenie antyliberalnej retoryki z lewa i prawa to zalążki nowego socjalno-patriotycznego komunitaryzmu, który po upadku starych ideologii wyrasta na nowego i chyba najgroźniejszego przeciwnika liberalizmu.
Grzech pierworodny własności
Sloterdijk uważa, że aksjologicznym fundamentem państwowej redystrybucji jest częściowe zakwestionowanie zasadności idei własności prywatnej. Niechęć wobec niej jest w lewicowych kręgach europejskich społeczeństw dosyć szeroko rozpowszechniona i szczerze powiedziawszy, ma to pewne, choć dość abstrakcyjne, uzasadnienie. Otóż w mitologicznym, idealnym stanie pierwotnym nie było własności prywatnej, a wszystko było albo wspólne, albo niczyje. Własność prywatna pojawiła się w momencie dokonania arbitralnego aktu wyłączenia jakichś dóbr z owej puli własności wspólnej/niczyjej. Zagarniający je posiadacz nie zapłacił innym, tylko – przyjmując, również arbitralnie, iż ma do czynienia z dobrem niezagospodarowanym, czyli niczyim – wydzielił część dobra i ogłosił się jego właścicielem. Skoro własność prywatna nie była wcześniej znana, to nie mógł zrobić tego w oparciu o jakiekolwiek przepisy lub normy ludowe. Pojawienie się własności było wynikiem stosowania metody faktów dokonanych, a nierzadko przemocy, groźby i odstraszania, czyli prawa silniejszego. W każdym razie o czysto uznaniowym charakterze pierwotnej własności prywatnej świadczy fakt, że jedyną podstawą jej istnienia było posiadanie przez właściciela efektywnej akceptacji jego tytułu do tych dóbr ze strony otoczenia społeczno-politycznego. Jeśli zastanowić się nad tym przez chwilę, dojdziemy do wniosku, że w tej kwestii nic się nie zmieniło. Także i dziś akty notarialne i księgi hipoteczne można zniszczyć czy po prostu zignorować. W rzeczywistości możemy coś mieć wyłącznie dla siebie tylko o tyle, o ile fakt ten cieszy się społeczno-polityczną legitymacją. To, co się zmieniło i dzięki czemu jesteśmy jednak o wiele spokojniejsi o naszą własność w porównaniu z pionierami jej nabywania w czasach plemiennych, to cała infrastruktura instytucjonalna chroniąca własność, w postaci liberalnego pańs
twa prawa, której certyfikatami są owe akty notarialne. Upraszczając sprawę, dzięki tej infrastrukturze, gdy ktoś obcy nieproszony wejdzie do naszego domu i nie zechce go opuścić, to nie musimy już chwytać za dzidę i podejmować walki wręcz, ale możemy wezwać funkcjonariuszy państwowego aparatu przemocy i przymusu.
Lewicowi myśliciele, z Karolem Marksem na czele, chętnie wyciągali jednak z arbitralnego charakteru pierwotnego zawłaszczenia wnioski sięgające współczesnych stosunków własnościowych i ekonomicznych. Wszystkie nierówności materialne pomiędzy ludźmi były bowiem w jakiś sposób wynikiem pierworodnego grzechu pierwszej własności. Grzech ten, poprzez dziedziczenie, w każdej kolejnej generacji odradzał się w coraz to nowych mutacjach. Ich zdaniem zbrodnia pierwotnego zawłaszczenia świadczyła o niesprawiedliwości położenia ludzi uboższych w ich czasach, także więc i w czasach dzisiejszych. Skoro nierówności społeczne są wynikiem przestępstwa, to jego beneficjentów można ukarać, a ofiary zwolnić z ponoszenia wynikających z niego ciężarów. Byłaby to tylko „korekta”. Tutaj w sposób trwały i nieodwracalny drogi myślenia socjalistycznego i liberalnego rozchodzą się tak, aby nigdy później nie móc się już spotkać.
Liberalizm, ugruntowany na indywidualnej odpowiedzialności za czyny, nie może przystać na karanie ludzi za wykroczenia ich pradziadów, szczególnie jeśli chodzi o rzeczywiście bardzo odległych przodków. Socjalizm odpowiada, że nie powinien wobec tego przystawać na to, że urodzone w bogatych rodzinach jednostki korzystają z dóbr skumulowanych przez ich ojca i dziada, bez ich osobistego wkładu własnego, że poprzez likwidację prawa do spadku można uczynić społeczeństwo egalitarnym w każdym nowym pokoleniu.
Państwo opiekuńcze zamiast rewolucji
Socjalistyczny tok myślenia, kwestionujący moralność własności prywatnej przez wzgląd na jej grzech pierworodny, wygenerował również postulat dużo bardziej umiarkowany: sugestię redystrybucji części dochodów i stworzenia struktury „państwa dobrobytu”. W końcu, skoro to społeczeństwo, jako pewna wspólnota oraz państwo z jego infrastrukturą są tak źródłem legitymacji, jak i faktycznym gwarantem własności prywatnej, to znaczy, że teoretycznie mogą one gwarancje te cofnąć i znieść prawo własności. W warunkach demokratycznych wystarczyłoby, aby większość społeczeństwa, będąca w stanie wybrać do parlamentu kwalifikowaną, konstytucyjną większość deputowanych, wyraziła takie życzenie. Nie ma jednak potrzeby posuwać się do tak drastycznych środków, które groziłyby przecież też wybuchem przemocy. Istnieje możliwość nie tyle cofnięcia prawa własności, ale zakwestionowania go. Wskazania, że z moralnego punktu widzenia, od pewnego progu zasobności i luksusu, własność prywatna jest etycznym złem, deprawacją. Przed społecznym potępieniem czy nawet lekkim ostracyzmem właścicieli dużych fortun uratować może tylko ich gotowość do przekazania części własności państwu, które dokona redystrybucji tych środków w moralnej misji niesienia ukojenia ludziom ubogim. Grzech pierworodny własności jest przy tym cały czas istotnym argumentem. Na tego rodzaju sposobie myślenia bazuje koncepcja „państwa dobrobytu”. Otacza ona instytucję własności prywatnej otoczką negatywnej reputacji, aby zaprowadzić normę płacenia podatków i innych danin na bazie zasady „ability to pay”, czyli płacą ci, którzy mają z czego, oraz tyle, ile się tylko da. Oznacza to stromą progresję podatkową i szczodre transfery socjalne, a także rozbudowany aparat biurokratyczny państwa, którego funkcjonariusze są beneficjentami, a więc jako wyborcy – podporami systemu.
Te dwie grupy, urzędnicy i „budżetówka” oraz ludzie ubodzy, słabo opłacani, bez kwalifikacji oraz bezrobotni stanowią w demokratycznych państwach Europy większość. Z tego powodu państwo socjalne, jako subtelne zakwestionowanie zasadności etycznej własności prywatnej, stało się tutaj przyjętym dość powszechnie modelem, oczywiście w różnych odcieniach, od skandynawskiego po brytyjski. Nie grozi nam przy tym jego radykalizacja w kierunku komunistycznym, ponieważ przygniatająca część spośród owych beneficjentów państwa socjalnego także posiada małą lub średnią własność i do takiej radykalizacji nie dopuści, znów przez wzgląd na interes własny.
Moralne argumenty na rzecz redystrybucji części bogactwa trafiają także do grupy sponsorów systemu socjalnego. Wielu z nich rozumie potrzebę zachowania spójności i pokoju społecznego oraz fundamentów demokratycznego państwa także dla swojego własnego interesu, dla ochrony posiadanych dóbr przed bezprawiem. Podatki są więc często pojmowane jako słuszna opłata za usługi ochroniarskie świadczone przez pilnujące porządku publicznego państwo, a nawet swoisty „haracz” na rzecz powstrzymania ubogich mas społecznych przed rewolucyjnym wystąpieniem. Ale te zobowiązania są przez wielu sponsorów rozumiane także jako zobowiązania etyczne, za czym idzie nierzadko szczera gotowość do znacznej partycypacji w kosztach utrzymania państwa dobrobytu. Zwłaszcza wtedy gdy państwo to jest w stanie dostarczyć usługi publiczne na wysokim poziomie, z których także sponsorzy nieodpłatnie, jak wszyscy, mają prawo korzystać. Problem w tym, że jakkolwiek wysokie te transfery socjalne by nie były i jak silna nie byłaby motywacja „dających” do dzielenia się swoim dochodem, to i tak stale występują braki, a potrzeby socjalne są studnią bez dna. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest to, że państwo socjalne wykształciło chroniczną mentalność braków i niedostatku.
Gdy zasiłki zaspokoją określone minimalne potrzeby egzystencjalne, ich beneficjenci odczują brak innych dóbr czy przedmiotów, które posiadają bardziej majętni członkowie społeczeństwa. Pojawi się nowe roszczenie, aby państwo socjalne gwarantowało wyższy poziom życia niż dotąd. Ta spirala wydaje się nie mieć końca. Dochodzi do tego, że państwo przyjmuje na siebie zobowiązania takiego typu jak zapewnienie utrzymania przez osobę, która długotrwale straciła pracę, dotychczasowego standardu życia z okresu posiadania etatu i pobierania pensji. Nowy bezrobotny nie może być zmuszony do przeprowadzki do gorszej dzielnicy, mniejszego mieszkania albo sprzedaży drogiego samochodu. Krok za krokiem rośnie wolumen transferów, które osiągają niebotyczny poziom. Rosną zobowiązania podatnika wobec kasy państwa, a i tak finanse publiczne popadają w kolosalne długi. Pociąga to za sobą problemy demograficzne, konieczność sprowadzania imigrantów i problemy na tle kontaktów międzykulturowych.
Im więcej przywilejów socjalnych, tym większy opór wobec prób reform. W warunkach demokracji powoduje to całkowity zanik gotowości politycznych elit do podejmowania reformatorskiego ryzyka, co obserwujemy także w Polsce i to pomimo tego, że nasz kraj ma pod tym względem relatywnie niezłą sytuację. Politycy wykształcają szczególną umiejętność nieprzyjmowania do wiadomości pilnego charakteru nawarstwiających się kłopotów i wolą administrować.
Wyzysk bogatych przez biednych
Retoryka na rzecz intensywnej redystrybucji jest zatem dlatego tak skuteczna, że niezaprzeczalnie posiada moralne fundamenty. Jednak każdy kij ma dwa końce. Nie jest bowiem moralnie uzasadniona sytuacja, w której na porównywalnym poziomie w egalitarnym społeczeństwie żyje człowiek nic z siebie nie dający i człowiek pracujący ciężko. Z tego względu redystrybucja ma podłoże etyczne tylko do pewnego punk
tu, po przekroczeniu którego staje się wręcz demoralizująca. Do tego dochodzi problem marnotrawienia dużej części zebranych środków oraz niekontrolowany rozrost długu, którym obarczamy nasze dzieci. Obie te kwestie nie mają szans na moralne usprawiedliwienie. W końcu, dochodzi aspekt polityczno-społeczny. Jeśli dokonane przez państwo dobrobytu (które jest z natury, przez mentalność niedostatku, zaprogramowane tak aby sięgać coraz głębiej do naszych kieszeni) transfery okażą się nazbyt bolesne, pojawi się opór. Owszem, państwo socjalne jest mocne siłą poparcia większości, jego beneficjentów. Jednak może istnieć tylko dzięki grupie sponsorów. Bez wypracowanych przez nich środków byłoby to niemożliwe. Tak więc i oni mają w ręku poważny atut. Chybotliwa i ulotna równowaga w postaci „umowy społecznej” dotyczącej utrzymywania państwa dobrobytu może runąć, gdy wypowiedzą ją sponsorzy. Nazbyt gwałtowne zakwestionowanie ich prawa własności przez władzę może wywołać ich reakcję w postaci zakwestionowania legalności władzy. W zglobalizowanym świecie wielu sponsorów ma skuteczne metody „ukarania” państwa, od outsourcingu miejsc pracy, przez transfer środków za granicę, po przeniesienie firmy lub nawet, w przypadku mniejszych podmiotów, zakończenie działalności.
Państwa, socjalne czy nie, są zmuszone konkurować pomiędzy sobą o inwestycje i miejsca pracy dla swoich beneficjentów, tak aby nie musieć im wypłacać zasiłków z coraz bardziej obciążonych budżetów. To poważny hamulec dla zapędów socjalistycznych. Państwo musi stać więc na straży owej nieformalnej umowy społecznej pomiędzy beneficjentami a sponsorami i ważyć ich racje oraz interesy, tak aby żadna z grup nie zgłosiła radykalnego sprzeciwu. Ani wobec obecnego poziomu redystrybucji, ani wobec własności prywatnej nie może zostać masowo wycofana legitymacja, zgoda społeczeństwa. Problem w tym, że zachodzące zmiany społeczne, w tym demograficzne, powodują, że utrzymanie status quo nie jest możliwe, a sprzeczność interesów obu grup będzie się wzmagać wraz ze wzrostem potrzeb starzejącej się populacji, a także ze spadkiem dystrybuowalnych dochodów. Dla Sloterdijka jest jasne, że nowa „umowa społeczna” musi stanowić przesunięcie w kierunku oczekiwań i postulatów strony sponsorów.
Przyczyną, dla której tak się powinno stać, są właśnie owe, zaznaczone na wstępie, zmiany świadomości społeczeństw zachodnich, które przewiduje i których symptomy już dostrzega Peter Sloterdijk. Onegdaj ludzie finansujący socjalne wydatki państwa sami często korzystali z usług publicznych. Byli więc równocześnie sponsorami systemu, jak i jego beneficjentami. Gdy ktoś miał poczucie, że „ma coś” za swoje podatki i składki, to chętnie przyjmował za dobrą monetę argument o tym, że we wspólnocie społecznej warto pomagać tym, którzy mają gorzej, nawet jeśli wynika to z ich własnej winy. System zaczął się jednak psuć. Rosnące stale wydatki, problemy finansów publicznych, pogarszające się warunki demograficzne, wszystko to spowodowało konieczność oszczędności. Jakość usług publicznych spadła, w niektórych rejonach Europy zachodniej nawet dramatycznie, na co wpływ ma struktura społeczna, w tym także obecność licznych, lecz słabo zintegrowanych imigrantów. W tym samym czasie jednak wielu ludzi odnosiło coraz większe sukcesy materialne. Rozwarstwienie dochodów rosło. Nie tylko bogaci, ale i ci, całkiem liczni, żyjący trochę powyżej średniej krajowej, przestali akceptować poziom oferowanej przez państwo edukacji lub służby zdrowia i przerzucili się na prywatnych oferentów. Konstatacja, która przyszła potem, była jasna: płacę podatki i składki, ale nic z tego już nie mam. Stałem się sponsorem tych, którzy z tego korzystają. A spośród nich coraz więcej celowo unika pracy zarobkowej. Liczne miejsca gorzej płatnej pracy leżą odłogiem, a liczba bezrobotnych nie maleje. Ludzie wybrali życie na koszt sponsorów za pośrednictwem państwa. Głośnym i pobudzającym wyobraźnię przykładem jest Arno Dübel, który unika zatrudnienia od przeszło 30 lat i otwarcie w medialnych wystąpieniach deklaruje, że pracy nie podejmie, gdyż jest po prostu zadowolony z poziomu życia, który może uzyskać za publiczne pieniądze. Ewentualne pójście do pracy określa mianem „głupoty” i jest z siebie bardzo zadowolony. Jest gwiazdą, której przyklaskuje prawie połowa społeczeństwa, marząca de facto o takim bytowaniu. Jednak druga połowa obywateli zaczyna się zastanawiać nad przypadkiem Dübla i wyciągać z niego wnioski.
Świadomość klasowa sponsorów
Konflikt pomiędzy beneficjentami świadczeń socjalnych á la Dübel a ich sponsorami narasta. Podział społeczny zyskuje na wyrazistości i ostrości, gdyż stopniowo zanika grupa środka, która należała równocześnie do sponsorów i beneficjentów systemu. Ta grupa zamazywała wcześniej ten podział. Dziś coraz więcej ludzi żyje z zasiłków i dodatków, ale nie odprowadza żadnych podatków. Coraz więcej płaci podatki, ale nie korzysta z usług publicznych. Ich interesy są w oczywisty sposób przeciwstawne, a polem bitwy pomiędzy tymi dwiema nowymi „klasami” będzie polityka socjalna państwa, w tym także polityka emerytalna, gdy na ten podział nałoży się podział pokoleniowy pomiędzy produktywnymi „młodymi” a roszczeniowymi „starymi”. Sloterdijk to pole bitwy definiuje jako absolutnie kluczowe dla przyszłości naszych społeczeństw oraz polaryzacji naszej polityki, tak jak problem wielkiej produkcji przemysłowej i położenia klasy robotniczej był kluczowy na przełomie XIX i XX wieku.
Oto mamy bowiem obraz nowej klasy robotniczej. Jest to zupełnie inna klasa robotnicza niż wtedy, ale czuje się tak samo wykorzystywana i wyzyskiwana. Należą do niej ludzie dosyć bogaci z dawnej klasy średniej, którzy zaczynają się buntować przeciwko porządkowi, w którym mają być prawnie zmuszeni do utrzymywania niepracujących współobywateli. Oczywistym jest, że społeczne animozje na tym tle będą narastać. „Nieroby” nie oddadzą swoich przywilejów tak łatwo. Już istnieją partie, które zdecydowały się bronić tej klienteli (skoro jest klientela, będzie i partia). Będą szermować hasłami społecznej „sprawiedliwości”, mającymi moralne podłoże. Druga strona konfliktu z racji swojej relatywnej zamożności będzie miała trudności z wykazaniem w publicznej debacie, że moralna racja leży po jej stronie. Ponieważ etos pracy klas niższych w wielu miejscach Europy jest już tyko wspomnieniem, rezultat tego sporu nie jest więc łatwy do przewidzenia.
Sloterdijk podaje, że obecnie w Niemczech zarabiający duże pieniądze, tak często określani mianem „wyzyskiwaczy”, po prostu utrzymują tamtejsze państwo socjalne. 5% najbogatszych wpłaca do budżetu 40% jego całego wolumenu, 20% najlepiej sytuowanych pokrywa 70% budżetu. 82 miliony mieszkańców Niemiec utrzymuje się z podatków, które płaci 25 milionów spośród nich. Tak więc ponad 2/3 żyje za pieniądze „wyzyskiwaczy”. Świadomość tego stanu rzeczy w Niemczech wzrasta, można by rzec, że sponsorzy zyskują świadomość klasową. Jeśli „umowa społeczna” ma przetrwać, musi się przede wszystkim skończyć kampania oczerniania tych ludzi przez lewicowych polityków. Skończyć także trzeba z oszukiwaniem się wzajemnie poprzez podtrzymywanie całkowicie mylnych tez i błędnych interpretacji realnych stosunków polityczno-ekonomicznych pomiędzy sponsorami a beneficjentami. Polityczne znaczenie klasy sponsorów będzie rosło. Musi znaleźć to oddźwięk w bieżącej polityce. Skoro są to obywatele najbardziej aktywni „fiskalnie”, to także politycznie muszą zająć należne sobie miejsce. Należy się im społeczne uznanie, a n
ie potępienie i pełne podejrzeń spojrzenia. Ich praca powinna służyć za wzór, a nie być przedmiotem pobłażliwego urągania, zaś pieniądze powinny być powodem do dumy, nie zakłopotania.
Wobec nieubłaganych faktów związanych z takimi problemami jak sypiące się systemy emerytalne, kolosalne deficyty i długi finansów publicznych niemal wszystkich państw, jasne jest, że polityczne zwycięstwo rzeczników beneficjentów świadczeń socjalnych grozi katastrofą ekonomiczną Europy na niespotykaną skalę. Tylko pozbawione „czerwonych” okularów spojrzenie na argumenty rzeczników sponsorów świadczeń socjalnych może uratować byt nas wszystkich i zaprowadzić prawdziwą sprawiedliwość, której akuszerem jest wolny rynek uzupełniony o mądrą pomoc tym, którzy chcą dać coś z siebie. W Niemczech ewolucja wyników wyborczych w ostatnich latach napawa umiarkowanym optymizmem, ale więcej jest wciąż znaków zapytania niż wiadomych. W kategorii partii „starego świata”, odwołujących się do podziału na klasę średnią i robotniczą w XIX i XX-wiecznym stylu, górą jest strona sponsorów, gdyż CDU/CSU zbudowały wyraźną przewagę nad SPD. Jednak znaczenie obu tych partii maleje i może dalej maleć, gdyż nie odpowiadają one jasno na pytania „nowej walki klas”. Ważniejszy jest pojedynek pomiędzy Partią Lewicy Die Linke, oczywistym reprezentantem ludzi zainteresowanych pobieraniem „darmowych lunchów” na koszt współobywateli a liberalną FDP, czyli partią plądrowanych sponsorów systemu socjalnej niesprawiedliwości. To starcie jest dziś, z punktu widzenia kształtu społeczeństwa niemieckiego za 20 lat, dużo ciekawsze. Trudno ocenić, kto będzie tu górą. Jedno jest pewne, dla partii liberalnych w Europie nadarza się pierwsza od lat szansa na wybicie się ponad standardowy, kilku- lub kilkunastoprocentowy poziom poparcia. Być może jest to ten „temat na całą polityczną epokę”, który zdefiniuje klimat kilku dziesięcioleci, a liberałowie będą w jego centrum, odsuwając na bok letnich chadeków czy umiarkowanych socjaldemokratów.
W sporej mierze podział społeczeństwa na aktywne, ambitne i pracowite jednostki oraz ludzi pragnących przeżyć swe dni, idąc po linii najmniejszego oporu, nie jest nowy. Pisał o nim już Jose Ortega y Gasset jeszcze zanim zaczęto budować państwa socjalne. Rozróżnienie między wybitnymi indywidualnościami a „człowiekiem-masą” uznał on za jeden z najbardziej istotnych faktów życia społecznego. Do tego nawiązuje podział analizowany przez Petera Sloterdijka. Z tym że tym razem, gdy doświadczenia przerostu fiskalizmu i intensywnej redystrybucji środków w państwach socjalnych mamy już za sobą, podział ten stanie się kluczem do zrozumienia i sukcesu w polityce XXI wieku. Szczególnie w przypadku liberałów.
?