Na postumencie warszawskiego pomnika Tarasa Szewczenki (notabene zbudowanego z polskiej inicjatywy, acz za ukraińskie pieniądze i z nadzieją na podobny gest wobec któregoś z polskich wieszczów związanych z Ukrainą, takiego jak Słowacki chociażby – co zostało zrealizowane w Kijowie po 10 latach) znajduje się cytat z poematu tegoż zatytułowanego „Do Polaków”, wydanego po raz pierwszy we lwowskim „Dzienniku Literackim” 10 lipca 1861 r. Wybrano ciekawy fragment, choć w brązie po polsku i po ukraińsku brzmi on nieco inaczej.
Подай же руку козакові,
І серце чистеє подай!
І знову іменем Христовим
Ми оновим наш тихий рай.
Podaj-że rękę kozakowi
I szczere serce jemu daj,
Dopomóż, bracie, wygnańcowi
Odtworzyć dawny, cichy raj!
Cytat z Szewczenki był często wspominany przez Jacka Kuronia. Pochodzący ze Lwowa Kuroń stał się obok Jerzego Giedroycia symbolicznym ojcem procesu polsko-ukraińskiego pojednania. Zbliżenie polsko-ukraińskie powinno wypływać z kilku założeń. Jednym z nich miało być bezwzględne wsparcie ze strony Polski i Polaków dla sprawy ukraińskiej niepodległości. Ta idea, trzeba przyznać, odniosła sukces. Nie było wcześniej w Europie kraju, który wspierałby Ukrainę jeszcze bardziej. To Polacy byli adwokatami ukraińskiej sprawy, gdy nikomu innemu na niej nie zależało. Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Geremek, Lech Kaczyński, Bronisław Komorowski – każdy z nich o Ukrainie pamiętał. Stosunki Polski z naszym wschodnim sąsiadem okrzyknięto wręcz niejednokrotnie sukcesem i drugim (obok pojednania z Niemcami) modelowym przykładem przezwyciężenia trudnej historii na rzecz świetlanej współczesności.
Rzeczywistość nie była jednak nigdy ani świetlana, ani idealna. Momenty pełne entuzjazmu: okres pomarańczowej rewolucji z 2004 r. czy późniejszej o dekadę rewolucji godności wyglądały wspaniale, ale tak zwana szara rzeczywistość nieco trzeszczała. Relacje Polski i Ukrainy wyglądały jak gmaszysko pełne starych i nowych upiorów, którego fasadę naprędce odmalowano. Od czasu do czasu wystrzeliwano fajerwerki i odtrąbiono sukces. Ta konstrukcja mogła się utrzymywać pod dwoma warunkami: po pierwsze, że nic w niej nie zadrży pod wpływem wiatru z dowolnego kierunku, a po drugie, że upiory będą konsekwentnie trzymane w zamknięciu. Konstruktorzy pojednania woleli wierzyć w to, że wszystko się uda – choć już od kilku lat wiele wskazywało na to, że demony dotąd zamknięte w szafie zdołają się z niej wymknąć.
Właśnie stajemy się świadkami dość smutnej prawdy. Idealistyczne, acz wielkie pomysły z początku lat 90. już nam nie wystarczają. Ani Polakom ani Ukraińcom. Historia, która miała nas uczyć, okazuje się jednym z większych problemów.
Błędy początkowe
Każdy nowy początek wymaga poradzenia sobie z tym, co było poprzednio. Stosunkowo najprostszym sposobem jest odrzucenie i zapomnienie. Czyż nie wygląda to na najłatwiejszy deal z krwawą historią? Innym sposobem jest postawienie na prawdę. Niczego, co było straszne, się nie ukrywa, a zło ma być przestrogą na przyszłość. Są również liczne rozwiązania pośrednie.
Rozwiązanie numer jeden jest kuszące zwłaszcza dla tych, którzy mają utylitarną wizję rzeczywistości, tych, którzy skupiają się w swojej inżynierii społecznej na gospodarce, a w relacjach międzynarodowych – na wizji dobrobytu i współpracy ekonomicznej. Tymczasem rzeczywistość wymyka się tego typu analizom. Istnieje naturalna tęsknota społeczeństwa za ukrytą w historii symboliką oraz za dawanym przez nią poczuciem identyfikacji zbiorowej. Doświadczenia ostatnich kilku dekad dowodzą tego, że skupienie się na przyszłości kosztem przeszłości wcale nie doprowadziło do poradzenia sobie z historią. Pomimo ewidentnego sukcesu polsko-niemieckich relacji ekonomicznych historia stale daje o sobie znać. Pomysły na wewnętrzną amnezję również średnio się sprawdzają – czego przykładem jest z kolei Hiszpania po śmierci generała Franco, w której po 30 latach zerwano z historycznym kompromisem polegającym na zapomnieniu.
Polski koncept rozwiązania problemów historycznych z Ukrainą po roku 1991 nie był wolny od kilku potencjalnych problemów. Jednym z nich była duża otwartość wobec potencjalnej przeciwnej wersji historii. Już w roku 1990 Senat RP potępił akcję „Wisła” z 1947 roku. Ubolewania nad przestępstwami popełnionymi wobec Ukraińców w okresie wojennym i powojennym wygłaszali kolejni prezydenci RP w miejscach takich jak Jaworzno (komunistyczny obóz, w którym przetrzymywano między innymi przedstawicieli polskiego i ukraińskiego podziemia) czy Pawłokoma. Polskie kręgi intelektualne debatowały o błędach polityki narodowościowej Drugiej Rzeczpospolitej czy błędach Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. Drugim elementem tego konceptu było zjawisko, które można by nazwać „nieuświadamianym imperializmem”. To pewna generalizacja, ale polegało ono na uznaniu, że ukraińskie elity i społeczeństwo nie dojrzały jeszcze do debaty na temat trudnych spraw historycznych, należy się więc od nich powstrzymywać, jednak lepiej nie unikać autokrytyki, gdyż może ona stanowić zachęcający przykład dla naszych sąsiadów. Pomysł ten wydawał się dość ryzykowny, zwłaszcza że nie stosowano go ani w dialogu polsko-niemieckim ani polsko-żydowskim (które miały zresztą, przynajmniej w latach 90., znacznie większe znaczenie dla polskiego społeczeństwa. Polacy, choć mieli wiele historycznych powodów, by uznać, że Niemcy ponoszą przytłaczającą odpowiedzialność za historyczne zbrodnie, byli w stanie podjąć dyskusję o wypędzeniu Niemców z ziem zachodnich i północnych.
Proces pojednania wymaga jednak wyrzeczeń. I to wyrzeczeń z obu stron. Dla strony ukraińskiej nie miał on nigdy takiego znaczenia jak dla polskiej. Pozostaje się zgodzić z tym, że główną przyczyną takiego, a nie innego stanu rzeczy była ogólna ignorancja ukraińskich elit i społeczeństwa w sprawach dotyczących wspólnej historii oraz efekt wieloletnich zaniedbań i zakłamań w epoce sowieckiej. W latach 90. podjęty został szerszy dialog naukowy pomiędzy historykami (osoby fetyszyzujące przekazanie historii wyłącznie historykom, muszą pamiętać o tym, że nawet najlepsze debaty i prace naukowe niezbyt często przebijają się do szerszej świadomości społecznej). Rozpoczęto dialog nad wspólnotą przeżyć polskich i ukraińskich ofiar system sowieckiego, ale sprawy takie jak ludobójstwo na Wołyniu czy polsko-ukraińskie walki w Galicji były spychane na bok. Dopiero w roku 2003, podczas obchodów sześćdziesiątej rocznicy zbrodni wołyńskiej, strona polska wyraziła swoje dążenie do upamiętnienia i rozliczenia tej sprawy. Wspólne obchody możemy uznać za sukces – bo się odbyły. Na pomniku w Porycku, pod którym spotkali się Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma, strona ukraińska umieściła nieuzgodnione słowa, a przewodniczący Rady Najwyższej do ostatniej chwili negocjował z marszałkiem Sejmu Markiem Borowskim zmianę tekstu wspólnej uchwały. Inny symboliczny dla Polaków problem to kwestia otwarcia i renowacji cmentarza Obrońców Lwowa, ciągnął się przez ponad dekadę. Dochodziło tam nawet do przypadków dewastacji cmentarza (pamiętajmy, że sprawa ukraińskich cmentarzy z polsko-ukraińskiego pogranicza A.D. 2016 to nie pierwsze takie zdarzenie w dziejach naszego dialogu). W tej sprawie nie pomógł nawet Jan Paweł II i nie pomogły Kościoły. Cmentarz otwarto po pomarańczowej rewolucji jako gest wobec strony polskiej.
Z biegiem lat słabła po polskiej stronie zgoda na zdefiniowanie roli Polski i czynnika polskiego w dziejach ziem współczesnej Ukrainy jako „dobrego łotra” – z Polaków jako tych, którzy przez setki lat okupowali te ziemie, byli głównie elementem obcym i napływowym oraz kolonistami traktującymi Ukrainę podobnie jak chociażby Anglicy traktowali Indie. Dominujące w wielu środowiskach opiniotwórczych na Ukrainie spojrzenie zgodne z ideami klasyka tamtejszej historiografii – Mychajły Hruszewskiego (jego spojrzenie na rolę narodu przypomina pisma Romana Dmowskiego) – uznające permanentną kontynuację ukraińskiej państwowości i narodu od czasu Rusi Kijowskiej, nie pozwalało wielu na zrozumienie, że historia była nieco bardziej skomplikowana. Polacy odkrywający wielokulturowość Ziem Odzyskanych oraz skomplikowaną historię Gdańska czy Wrocławia nie mogli się w wielu wypadkach zgodzić na to, by przyznawać jednocześnie prawo do swojego miejsca w historii Niemcom, ale nie mieć do tego prawa na byłych Kresach Wschodnich. Strona ukraińska przyzwyczaiła się do tego, że polskie czynniki oficjalne tamują swoją wrażliwość. Unikanie dyskursu w życiu oficjalnym prowadziło do sytuacji, w której został on z kolei w naszym kraju zagospodarowany przez czynniki skrajne. Elity najpierw coś odrzucają, a potem się dziwią, że ktoś to podnosi i wykorzystuje wbrew ich przekonaniu. Tak trochę było z historią ludobójstwa na Wołyniu. Gdybyśmy poddali rzeczoną tragedię narodowym egzorcyzmom i nie próbowali jej cieniować politycznie, to nie stanowiłaby ona w tej chwili tak wielkiego problemu.
Krach A.D. 2016
Stanowczo nie jest prawdą, że wielki krach polsko-ukraińskiego dialogu historycznego nastąpił dopiero w roku 2016 i że jest to spowodowane zmianami politycznymi w Polsce. Przede wszystkim próbę cieniowania potencjalnych problemów mają na swoim koncie wszystkie siły polityczne w Polsce. Nieżyjący prezydent Lech Kaczyński nie wspierał obchodów wołyńskich, ale potrafił objąć patronatem obchody rocznicy palenia przez Polaków cerkwi na Chełmszczyźnie czy mordu na Ukraińcach w Pawłokomie. Uchwała podejmowana przez Sejm w roku 2013 czy przemówienia Bronisława Komorowskiego na skwerze Wołyńskim, nie różniły się od obecnych praktycznie niczym poza „znamionami ludobójstwa”, które przemianowano na „ludobójstwo”. W roku 2016 paradoksalnie odnotowano rolę kilkuset Ukraińców, którzy ratowali Polaków. Sejmowej uchwale z lipca 2016 r. nie sprzeciwił się żaden poseł.
Niemniej coś się zmieniło. W roku 2016 inna jest zarówno Polska, jak i Ukraina.
Ukraina jest krajem toczącym wojnę, a takie kraje nie potrzebują zazwyczaj patriotyzmu dojrzałego w kwestiach historycznych. Historia ma być pełna symboli i jednoczyć. Ukraińcy mogą być więc ofiarami ludobójstwa takiego jak zbrodnie sowieckie, a zwłaszcza Hołodomor (uznany notabene za taką zbrodnię przez polski Sejm w roku 2006), ale już nie jego sprawcami. Taki sposób myślenia przypomina zachowanie tych Polaków, którzy widzą wśród naszych rodaków tylko sprawiedliwych, ratujących Żydów, ale nie zauważają Jedwabnego czy Kielc. W roku 2016 otwartość na polską wrażliwość była więc jeszcze mniejsza niż w roku 2013. Wojna, w której Ukraina ma wsparcie kolejnych polskich rządów, nie może być jednak traktowana jak usprawiedliwienie. Nie możemy przecież odwlekać sprawy w nieskończoność. Już raz to robiliśmy.
Polska nie może się cofnąć. Nie istnieje żaden powód, by ofiary ludobójstwa różnicować na lepsze i gorsze oraz te, których przypominanie jest ważne, te, które szkodzą wzajemnych relacjom. Polsko-ukraińskim stosunkom niezwykle szkodzą ci, którzy nawołują do zapominania. Władysław Bartoszewski mówił, że pojednanie opiera się na prawdzie. Rzeczywiście dla Polaków i Ukraińców nie ma innej drogi.
Argumentem poniżej godności jest twierdzenie, że przypominanie Wołynia służy rosyjskiej propagandzie. Służy jej niestety raczej przemilczanie. Rząd polski stawia pomniki i walczy o upamiętnienie „zbrodni katyńskiej” oraz innych ofiar sowieckiego ludobójstwa – czyż może przemilczać inne zbrodnie ludobójcze takie jak wołyńska? Od takiego postępowania krok do kolejnych przemilczeń. A może nie wspominajmy o pogromie w Jedwabnem? A co zrobić z mordowanymi przez ukraińskich kolaborantów Trzeciej Rzeszy Żydami (spora część ukraińskich morderców z Wołynia uczestniczyła w Zagładzie w latach 1941 i 1942). Albo mówimy o wszystkim, albo o niczym. Takie postępowanie oznacza też debatę nad polskimi zbrodniami na Ukraińcach. O tym także trzeba pamiętać.
Trzeba się też pogodzić z tym, że historia będzie stanowiła problem w stosunkach polsko-ukraińskich jeszcze przez wiele lat. Trzeba się pozwolić toczyć tej dyskusji i pogodzić z tym, że polskie i ukraińskie spojrzenia nie przystają do siebie. Lepsza jest prawdziwa kłótnia niż fałszywe pojednanie. Tak właściwie niewiele rzeczy trzeba koniecznie zrobić. Musimy pochować ofiary rzezi i zbudować cmentarze. Musimy pozwolić działać historykom. Nie ma jednak konieczności, by wypracować konsensus wobec historii. Takiego konsensusu w naszych krajach nie ma nawet wobec wielu spraw wewnętrznych. To rzecz Ukrainy, jakich sobie wybiera bohaterów. Ale dla nas wybrani przez nich bohaterami być nie muszą.
Polskę i Ukrainę łączy wiele. Historia nas chyba (na razie) nie połączy. Ale będziemy żyć dalej…