Tegoroczne wybory do Bundestagu wyznaczają punkt zwrotny w historii niemieckiego, a prawdopodobnie także światowego liberalizmu. Powodem jest rozbieżność opinii na temat tego, co stanowi dla realizacji liberalnych ideałów największe zagrożenie.
Przez dobre kilkadziesiąt lat odpowiedź na pytanie „przed czym należy bronić indywidualnej wolności?” była prosta. Śmiertelnym wrogie były totalitaryzmy i autorytarne dyktatury. Różniły się one oczywiście między sobą, lecz wszystkie kwestionowały zarówno aksjologiczną podstawę liberalizmu – przekonanie o moralnej równości ludzi – jak też jej ekonomiczny korelat, zasadę nieskrępowanej prywatnej przedsiębiorczości w warunkach wolnorynkowej konkurencji.
Każdy dzień upływający od samobójstwa Hitlera, egzekucji Mussoliniego, opatrzonej świętymi sakramentami śmierci Franco, końca chińskiej rewolucji kulturalnej i od podpisania białowieskiej umowy o rozwiązaniu ZSRR osłabiał strach przed totalną władzą i zabierał liberalizmowi paliwo. Równocześnie, praktyka życia gospodarczego w krajach powszechnie uznawanych za nie szanujące wolności – od Chile Pinocheta po Chiny Denga – podważała spójność wizji, według której wolny rynek miał być gwarantem wolnej polityki, a zakres władzy państwa powinien być systematycznie pomniejszany by zwiększyć swobodę jednostki. Klasyczny liberalizm drugiej połowy XX wieku w coraz mniejszym stopniu koresponduje z dzisiejszą rzeczywistością.
To, co według głównego nurtu liberalizmu jest odpowiedzią, w rzeczywistości może być jednak wyzwaniem. Przez ostatnie dziesięciolecia, w miarę jak kolejne kraje demokratycznego zachodu odchodziły od modelu opiekuńczego państwa dobrobytu i przyjmowały neoliberalne zasady laissez-faire, coraz silniejsze staje się przeczucie, że wolności jednostki zagraża nie państwo – którego aparat podlega w końcu demokratycznej kontroli – lecz spontaniczne siły społeczne znajdujące swój wyraz w działaniu wolnego rynku. Nie jest to refleksja nowa – poprzednim razem pojawiła się w połowie XIX wieku i legła u podstaw marksizmu. „Nowa lewica” końca XX wieku tym jednak od marksistów się różni, że nie brnie w zawiłości klasowego antagonizmu i rewolucyjnych momentów. Bliżej jej z tego względu do liberalizmu, chociażby w amerykańskim rozumieniu tego słowa, niż do socjaldemokracji lub do komunizmu – mimo iż z tą pierwszą wchodzi w sojusze.
Po ostatnich wyborach do Bundestagu, Zieloni mają wszelkie szanse by zastąpić klasycznie XX-wieczną FDP nie tylko jako koalicjant chadeków/konserwatystów, lecz także jako praktyczna emanacja kosmopolitycznego niemieckiego liberalizmu. Wbrew temu, na co nadzieję ma Piotr Beniuszys, „partia wolności” już się nie odrodzi. Część jej działaczy i zwolenników przejdzie do obozu konserwatywnego, reszta podzieli się pomiędzy Zielonych oraz Alternative für Deutschland, która wolnorynkowe credo prawicowego liberalizmu doprowadza do logicznego końca. AfD dostała w wyborach tylko 1 promil głosów mniej niż FDP, a jej jedyny jak dotąd poseł w Landtagu (Jochen Paulus w Hesji) został wybrany z listy tej właśnie partii. Tym, co najbardziej oba ugrupowania różni, jest stosunek do wspólnej europejskiej waluty, której FDP broni w imię kontynuacji projektu integracyjnego, a którą AfD chce porzucić, bo to wynika z chłodnej monetarystycznej analizy. AfD nie ma moim zdaniem racji: euro było i jest projektem politycznym, a nie techniczno-ekonomicznym. Jej politycy błędnie identyfikują zagrożenie dla wolności jednostki – dostrzegają je w redystrybucji i silnych unijnych instytucjach – ale są bardziej spójni wyciągając wnioski z tej diagnozy, niż FDP kiedykolwiek była. Niemiecki liberalizm będzie się odtąd dzielić na dwie części, równie od siebie odmienne jak holenderskie D66 i VVD, a w Polsce partie Palikota i Gowina.