A jednak wre. Debata na temat planowanej przez rząd dereformy emerytalnej powróciła na czołówki mediów po kilkudniowym przerywniku, dotyczącym tematu katastrofy, który naszym politykom umożliwia bezwysiłkowe i bezkompetencyjne występowanie w dyskusji. Mankament w tym, że teraz, w momencie gdy obie strony przedłożyły swoje merytoryczne argumenty, wydaje się, że zamknęło się pole do
rzeczowego kompromisu. Na wzór najbardziej ideologicznych debat, także ta emerytalna zatarła się, a obie jej strony – w tym, co kluczowe dla przyszłości naszych emerytur, także rządowa – utwardzają swoje stanowisko. Ewentualne ustąpienie zaczyna się jawić liderom PO już nie jako przejaw rozsądku i krytycznego myślenia, ale jako wstydliwa kapitulacja, „oznaka słabości”, która nie może wchodzić w grę. Tym samym, dość płonna od początku nadzieja, że II filar nie zostanie okrojony, staje się płonna totalnie.
W zasadzie należałoby się z tym pogodzić i znów „zająć się swoimi sprawami Polaków” (czyli według wizji premiera: rodziną, pracą, mieszkaniem/domem, piłką nożną i ewentualnie innymi sportami oraz grillowaniem). Jednak nie sposób się powstrzymać od komentarzy, zwłaszcza gdy ludzie, których się posądzało o sporą ilość tzw. oleju w głowie, piszą rzeczy trudne do uwierzenia. Tak jak w sobotniej „GW” były premier Jan K. Bielecki. Powala na kolana jego linia ataku na gospodarczych liberałów, od których od niedawna się sam zaczął dystansować. Swój sprzeciw wobec robienia reform bez „przyzwolenia społecznego” (czyli każdych oznaczających redukcję świadczeń socjalnych) tłumaczy argumentami konieczności budowy w Polsce zaufania do państwa i jego instytucji. To zaś, co słusznie zauważa, jest u nas niskie i w tych warunkach trudno o ukształtowanie dojrzałej demokracji. Ta argumentacja jest o tyle zaskakująca, że używa jej dla uzasadnienia dereformy emerytalnej, czyli zmiany – po 11 latach – dość istotnej umowy społecznej pomiędzy obywatelami a państwem. Politycy, których wspiera, pokazują właśnie, jak mało stabilne są w Polsce tego rodzaju systemowe regulacje i prawo jako takie. Dobitnie udowadniają, że każda ekipa rządowa może dowolnie modyfikować ustalenia, według potrzeb z „tu i teraz”, z pogardą dla zobowiązań z wczoraj i obietnic na jutro. Dokładnie tak rujnuje się zaufanie obywatela do państwa, a Bielecki broni tego wskazując na jego potrzebę. To zakrawa na cyniczny żart.
Bielecki krytykuje reformę z 1999 roku i sugeruje, że kapitałowy system zabezpieczenia emerytalnego nie może być dobry, skoro nie przyjęły go żadne państwa Europy zachodniej, poza Szwecją. Myślę, że gloryfikowanie tej części świata to gruby błąd. W tych państwach mamy wiele regulacji, które są do niczego, nie wszystko należy za nimi kopiować. Zwłaszcza, że są one na innym poziomie gospodarczego rozwoju niż Polska, mają odmienne potrzeby i dlatego tego rodzaju nazbyt uproszczone porównania w wykonaniu autora tej klasy wywołują zakłopotanie i wątpliwości co do ukrytych intencji. Po raz kolejny przedstawiciel ekipy rządowej manipuluje przy tym językiem, by wbić czytelnikowi do głowy karykaturę rzeczywistości, gdy stwierdza: „… to, że jedna czwarta tej sumy [stumiliardowego deficytu – PB] wynikała z konieczności zaciągania długu na rynkach, by sfinansować OFE, pozostało dla nich [krytyków dereformy – PB] tematem tabu!”. Powstaje oto obraz taki, że pieniądze w OFE pochodzą z zaciąganego przez państwo długu. Tymczasem do OFE trafia część składki, będącej częścią naszych comiesięcznych pensji. To są pieniądze każdego z oszczędzających, które uzyskał dzięki własnej pracy. Państwo zadłużać się musi nie, aby „finansować OFE”, tylko dlatego, aby finansować bieżące wydatki ZUS na emerytury. II filar jest finansowany z naszych składek, z pieniędzy obywateli. Na arogancję zakrawa założenie, że skoro ta część pensji obywatela nie należy do części netto, to automatycznie są one własnością państwa, które jest ich pozbawiane przez OFE, skąd biorą się budżetowe problemy. Zgodnie z umową z 1999 roku, te pieniądze nie miały być wydatkowane przez państwo na bieżące potrzeby innych obywateli aniżeli ten, który je wypracował. Teraz ta umowa zostaje jednostronnie cofnięta.
Może to niuanse, ale prawdziwa i uczciwa narracja o tej rzeczywistości wyglądałaby tak: państwu brakuje środków, aby sfinansować zobowiązania ZUS wobec obecnych emerytów. Może podnieść podatki, albo składkowe koszty pracy, ale to może zaszkodzić wzrostowi (państwo mogłoby też poczynić oszczędności po stronie wydatków, ale dajmy na to, że tak uczciwa narracja jest dla tego rządu surrealizmem i pomińmy to). Dlatego może sięgnąć też po środki z pensji obywateli, odkładane przez OFE na ich osobistych kontach. Uważa to za lepsze rozwiązanie i dlatego się decyduje na to. Natomiast mówienie, że państwo „finansuje OFE” to manipulacja, gdyż finansują je obywatele. Jeśli zaś chodzi o fakt kupowania przez OFE obligacji skarbowych, to uchwalona przez polityków ustawa je do tego zmusza, więc skoro to jest niby problemem, to wystarczy OFE z tego obowiązku zwolnić. Ja wówczas osobiście chętnie zdecyduję o inwestowaniu mojego II filaru wyłącznie w akcje, zwłaszcza w obecnym punkcie cyklu koniunkturalnego.
Niestety premier Bielecki naraża się nawet na śmieszność, gdy nieco dalej podnosi temat interpretacji pojęcia długu publicznego w odniesieniu do OFE. Łaja przeciwników dereformy za sugestie (ochoczo podjęte jednak przez samego zusoluba numer 1, ministra Rostowskiego), aby dług publiczny w swojej definicji, uznanej też przez KE, nie obejmował środków przekazywanych do ZUS celem zastąpienia części składki idącej dotąd do OFE oraz wartości posiadanych przez OFE obligacji. Zdaniem Bieleckiego to kreatywna księgowość, a jeśli to nią nie jest, to on nie wie, co jest. Zastanówmy się więc. Do długu należy, zdaniem Bieleckiego, wliczać pieniądze, które w ZUS zastępują ubytki w wysokości sum idących w OFE, natomiast nie należy oczywiście wliczać doń zobowiązań ZUS wobec przyszłych pokoleń emerytów. A dlaczego? W końcu sum, które teraz idą do OFE i są przez nie realnie inwestowane i gromadzone, tak że w postaci realnej gotówki będą mogły być w przyszłości wypłacone, w tejże przyszłości ZUS nie będzie musiał wypłacać, dlatego że taka właśnie część składek obywateli poszła do II zamiast I filaru. Tak więc ten niedobór z dziś zwróci się. Natomiast zobowiązania w I filarze wobec przyszłych emerytów są realnym długiem, który nie ma pokrycia w środkach realnie istniejących. Oto prawdziwy dług, który trzeba będzie spłacić. Mówi się, że to dług ukryty, bo nie jest wliczany do długu publicznego. A może właśnie powinien być? Jest to dług państwa wobec obywateli, których pieniądze państwo pobrało, wydało i obiecało z nawiązką (rewaloryzacja) oddać (o ile obywatel dożyje). Natomiast jawny dług generowany na bieżąco przez ZUS, przez wzgląd na odebranie mu części składki, będzie wyrównany, gdy emerytury będą w pewnej części wypłacane z II filaru, czyli źródeł niepublicznych. Właśnie dlatego, że te większe wydatki dziś przyniosą mniejsze w przyszłości, jest pewna zasadność, aby tego za dług nie uznawać.
Nie dostrzega tego tylko ten, kto analizując problem długu widzi tylko krótką perspektywę, bo w istocie zapadalność długu „ukrytego” to w dużej części daleka przyszłość. Gdyby zobowiązania w I filarze wliczać do długu publicznego, a kapitał gromadzony w II filarze od niego odliczać, to zapewne Jacek Rostowski poparłby dziś odwrotną reformę emerytalną, przesuwającą dużą część składki w drugą stronę. Jego podejście do całego problemu nie obejmuje troski o niuanse systemu czy los emerytów za 35 lat, tylko jest prostym jak konstrukcja cepa podejściem pod hasłem łatania budżetu na 2011 rok. Jego horyzont roku 2012 nie przekracza. Tacy politycy są najbardziej groźni dla stabilności krajów. Jak pokazał minister-zusolub wczoraj w TVN24, ma on kilku popleczników, którzy wspierają dereformę, w tym Ryszarda Bugaja i Grzegorza Kołodkę. Nie wiem czemu nie orientował się w poglądach Ikonowicza, Ziętka, a może i Hugona Chaveza na ten temat, ale zapewne także i z ich strony mógłby liczyć na dodatkowe, cenne wsparcie.
Tak czy inaczej rząd poszedł w tej kwestii w zaparte. Balcerowicz na Tuska już nie wpłynie, on premiera irytuje i skłania do zajęcia postawy jemu przeciwnej. Tak się porobiło. W świetle spadku poparcia PO w ostatnich sondażach media doniosły o utwardzeniu się stanowiska premiera. Czyli gdyby obywatele wzmocnili swoje poparcie dla partii rządzącej, Tusk przyjąłby to jako aprobatę i zrealizował reformę. Spadek poparcia zaś spowodował reakcję w postaci zwarcia szeregów i także zaskutkuje realizacją reformy. Tak oto zwykły obywatel może się tylko przyglądać. Rachunek może wystawić dopiero w październiku, ale zabetonowana scena partyjna nawet i tą możliwość mu ogranicza. Dla mnie jednak przebieg tej debaty i jej skutki są argumentem wystarczającym, aby stwierdzić, iż w wyborach 2011 roku nie zagłosuję na listę Platformy Obywatelskiej.