W Polsce dziś wszyscy wydają się działać zgodnie z logiką zaogniania, pogłębiania i mnożenia konfliktów. Zaangażowany silnie w politykę kościół katolicki nie jest wolny od tej przypadłości. Kolejnym z serii dowodów na to, po radiomaryjnych seansach nienawiści i wiecowo-politycznych wystąpieniach biskupów w ramach „homilii”, jest powrót do absurdalnego żądania dotyczącego uczynienia z religii przedmiotu maturalnego.
Wprowadzenie takiego egzaminu stanowiłoby, tu cytat z komunikatu biskupów uczestniczących w obradach Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, „realizację zasady równoprawnego z innymi przedmiotami traktowania nauki religii”. Być może, ale problem w tym, że do realizacji tej zasady potrzeba więcej niż tylko wprowadzenia egzaminu maturalnego. Jeśli religia miałaby być przedmiotem traktowanym na równi z innymi, konieczne byłoby wprowadzenie istotniejszych zmian. Po pierwsze, lekcje religii musiałyby przestać być katechezami. Oznacza to, że musiałyby służyć wyłącznie przekazywaniu wiedzy na tematy związane z religią, zasadami wiary, nauczania kościoła, problematyką etyczno-teologiczną. Wyeliminowany musiałby zostać element krzewienia i pogłębiania wiary, jako czynnik wpływający na ocenę. Owszem prawdą jest, że niektóre inne przedmioty szkolne stawiają sobie cele wychowawcze, wykraczające poza samą funkcję przekazywania wiedzy. Np. jednym z celów nauczania historii jest kształtowanie postaw patriotycznych. Jednak uczeń o wybitnej wiedzy historycznej otrzyma z historii ocenę najwyższą także jeśli jest kosmopolitą i nie odczuwa żadnego związku emocjonalnego z ojczyzną. Religia powinna zatem być tak skonstruowana, aby najwyższe oceny mógł z niej zdobyć ateista. Tymczasem praktyką powszechną jest uwarunkowywanie wysokości oceny z religii uczestnictwem w nabożeństwach (za moich czasów na rekolekcjach czy roratach należało zbierać stempelki i przedkładać je katechecie), a także włączanie w program, jako niekiedy jego element dominujący, przygotowania do przyjęcia sakramentów (przede wszystkim bierzmowania). Sakramenty służą zaś pogłębianiu wiary, a nie zdobywaniu wiedzy.
Po drugie, format lekcji religii musiałby zakładać przekazywanie wiedzy w sposób obiektywny i neutralny, musiałby unikać formuły propagandowej, naciskania na przyjęcie określonych przekonań jako „jedynej prawdy objawionej”. Oczywiście także na lekcjach historii zdarzają się nauczyciele pragnący kształtować światopogląd polityczno-ideowy uczniów według własnych preferencji. Mówimy wówczas o pewnej patologii, indoktrynacji, sprzeniewierzeniu się misji nauczyciela i przewidujemy odpowiednie kroki dyscyplinujące. Tymczasem w odniesieniu do religii tego rodzaju format uznajemy za oczywisty. Właśnie dlatego, że nie jest to nauka, tylko katecheza.
Po trzecie w końcu, jeśli religia miałby się znaleźć na egzaminie państwowym, to państwo musi (na zasadach równouprawnienia z innymi przedmiotami właśnie) mieć całkowitą kontrolę na ustalaniem treści podstawy programowej, zaś kościół mógłby tutaj co najwyżej posiadać głos doradczy. Także nad pracą nauczycieli religii (wówczas już nie katechetów) pełną kontrolę musieliby uzyskać dyrektorzy szkół oraz kuratoria w zakresach identycznych z innymi przedmiotami, tak jak to się obecnie stosuje. W efekcie lokalni biskupi musieliby zrezygnować ze swoich uprawnień w tym zakresie.
Skoro biskupi sugerują równouprawnienie religii w szkole, to te zmiany musiałyby zajść. Pytanie do nich brzmi, czy byliby oni skłonni je zaakceptować. Obawiam się, że jest to pytanie retoryczne.
W innym fragmencie swojego oświadczenia hierarchowie napisali, że „w ustroju demokratycznym naturalne jest domaganie się prawa do egzaminu maturalnego z religii”. Owszem, w ustroju demokratycznym naturalne jest domaganie się niemal czegokolwiek, w tym finansowania procedury in vitro z budżetu państwa, legalnej aborcji do 12. tygodnia ciąży, rejestracji związków partnerskich, ale także rzeczy o wiele bardziej zaskakujących, jak prawo życia na koszt innych podatników, zakaz jedzenia mięsa, zniesienie własności prywatnej. Wszystkiego można się domagać, a jeśli jest to w interesie domagającego się, to domaganie to jest w oczywisty sposób „naturalne”. Jednakże nie każdy z tych postulatów jest możliwy do realizacji, a w przypadku niektórych realizacja jawi się wielu ludziom jako nie do przyjęcia. Tak jest z postulatem egzaminu maturalnego z religii, dopóki treści nauczania tego przedmiotu w sposób dowolny kształtuje instytucja od państwa niezależna, zaś trzon tych zajęć stanowi promowanie określonych przekonań religijnych, ale także (co już niezwykle kontrowersyjne) politycznych. Nie może bowiem być tak, że uczeń zapytany na maturze np. o moralną ocenę homoseksualizmu, udzielając odpowiedzi zgodnej z duchem liberalizmu, dostaje „pałę”, a inny odpowiadając w zgodzie z nauczaniem pana Terlikowskiego dostaje ocenę celującą. To nazywamy dyskryminacją ze względu na przekonania polityczne. I podczas gdy kościół w ramach swojej wspólnoty oraz przestrzeni działania ma prawo dyskryminować „niewiernych odszczepieńców” w imię swych nauk, tak nie ma na to absolutnie miejsca na państwowym egzaminie dojrzałości. Dojrzałość bowiem oznacza samodzielną zdolność oceny i myślenia, a nie powtarzanie narzuconych dogmatów wiary za niecierpiącym sprzeciwu autorytetem.