Bez niespodzianek. Senat przyjął nowelizację uregulowań prawnych dotyczących funkcjonowania izb wytrzeźwień w wersji zaproponowanej przez Sejm. Nowe przepisy zawierają zapis o możliwości stosowania wszystkich, wyliczonych enumeratywnie w innych aktach prawnych, środków przymusu bezpośredniego. Zakładają także możliwość przymusowego podawania leków. W ten sposób, mimo przekonujących nas ciepłych słów wiceministra zdrowia Neumanna z PO, otwiera się pracownikom izb wytrzeźwień drogę do dowolnego podejmowania działań, noszących więcej niźli tylko znamiona nadużyć. Kto bowiem uwierzy pijanemu, który 2 dni po wizycie w izbie złoży skargę na złe traktowanie? Nikt, bo naprany człek ma prawo nic nie pamiętać, albo mieć jakieś rojenia. Hulaj dusza, piekła nie ma.
Kształt przyjętych przepisów wystawia głosującym za nimi polskim parlamentarzystom jak najgorsze świadectwo. Jest on produktem czegoś, co w moim tekście o polityce narkotykowej na świecie (opublikowanym przez kwartalnik „Liberte!” w aktualnym numerze XIII) nazwałem podejściem konserwatywno-represyjnym.
Podejście to jest owocem przekonania, że wprowadzanie się przez człowieka w stan upojenia takimi czy innymi środkami należy karać na wszystkich możliwych etapach, a więc także przy okazji działań terapeutycznych mających na celu jego otrzeźwienie czy walkę z nałogiem. W efekcie te działania terapeutyczne nie są oparte na relacji według modelu lekarz-pacjent, gdzie leczący pochyla się nad cierpieniem i dolegliwościami pacjenta z troską, empatią, szacunkiem dla godności przypisanej każdej jednostce ludzkiej (nawet wówczas, gdy sama ta jednostka swym zachowaniem ową godność zdaje się brukać), a także z prozaicznym sercem. Ta relacja jest tutaj zakłócona, ideologicznie motywowanym, przekonaniem, że narkoman albo pijak powinien także w czasie terapii odczuć zło swego postępowania, powinien być potraktowany jako złoczyńca, który cierpi słusznie, gdyż ponosi karę za swoją nieodpowiedzialność. Oznacza to stosowanie metod uwłaczających godności tych ludzi, lekceważenie (w zasadzie zawieszanie) ich konstytucyjnych praw, stosowanie obelg, zawstydzanie, zastraszanie, poniżanie i przymus. Za coś oczywistego przyjmuje się, że pijaczyna lub ćpun nie mają statusu równego innym ludziom i w odniesieniu do nich złe traktowanie jest uzasadnione.
Pokłosiem tego odzierającego z człowieczeństwa sposobu myślenia są właśnie przepisy ustawy o izbach wytrzeźwień. Parlamentarzystom nie chciało się poświęcić więcej czasu, aby określić dokładnie, które środki przymusu mogą być stosowane, a które nie. Zaufano, że pracownikom izb nie przyjdzie do głowy, aby stosować np. broń gładkolufową lub szczuć psem. Ale formalnie dano im wolną rękę w tym zakresie. Nie sprecyzowano w jakich okolicznościach można obezwładnić klienta izby (np. w sytuacji gdy jako pierwszy zastosuje przemoc wobec pracowników), dając znów wolną rękę. W końcu to pijaczki, więc dlaczego wielmożni posłowie i senatorowie mieliby im poświęcać swój cenny czas pracy, który należy przecież spożytkować na występowanie w mediach i obrzucanie obelgami politycznych przeciwników?
Polscy politycy znów mnie zawodzą. Co jakiś czas mam, niezmiernie naiwne, wrażenie, że wraz z upływem lat oni, tak jak reszta społeczeństwa, jednak się cywilizują i europeizują. Wrażenie, że wartości ugruntowane przez ponad 100 lat tradycji zachodnioeuropejskiej demokracji liberalnej jednak coraz skuteczniej przenikają do głów nad Wisłą, że rok 2012 jest inny pod tym względem niż rok 2002, o 1993 nie wspominając. Jednak przed nami jeszcze wiele pracy nad mentalnością. Chyba pokolenie polityków ukształtowane w PRL jest dla ducha nowoczesnej Europy stracone. Owszem pozowanie na tle niebieskiej flagi z gwiazdkami obok przywódców Brytanii, Francji, Holandii czy Niemiec dobrze im wychodzi, ale mentalnościowa przepaść pozostaje. Dopiero po utracie kontroli przez polityków 50+ na rzecz młodszych Polska wejdzie całkowicie do europejskiej wspólnoty wartości.