Afera taśmowa i niedołężna akcja ABW w redakcji „Wprost” stały się źródłem ciekawej dyskusji o granicach wolności prasy. Kilka opinii, jakie na ten temat od wczoraj słyszałem było dosyć zdumiewających. Żadna z nich nie zaskoczyła mnie tak bardzo jak pogląd Stefana Bratkowskiego, zgodnie z którym, media zasadniczo nie mają prawa publikować informacji zdobytych w sposób nielegalny, ani chronić swoich źródeł, jeśli są nimi przestępcy, nielegalnie pozyskujący informacje.
Jeśli przyjąć takie ograniczenia dla uprawnień prasy, to żadne informacje objęte przez dane państwo klauzulą tajności nie mogłyby dotrzeć do opinii publicznej. Obojętnie jak bulwersujące czy stanowiące dowody łamania prawa przez ludzi władzy i instytucje państwa. Media w zasadzie stałyby się bezzębne, straciłyby możliwość realnego kontrolowania władzy. Przyniosłoby to ze sobą bezkarność władzy, osłabiło pozycję obywatela, który stałby się wobec jej działań bezradny, a wolność jednostki straciłaby kluczowe gwarancje.
Gdyby mediom nie wolno było publikować przekazanych im nielegalnie informacji, nie wiedzielibyśmy o tajnych ośrodkach CIA, o łamaniu międzynarodowych konwencji o zakazie tortur, o pomyłkach pilotów, którzy przypadkiem pozbawili życia cywili, o hańbie traktowania jeńców w Abu Gharib, o masowej inwigilacji przez PRISM, itd. Filozofia Bratkowskiego wyklucza niemal całkowicie istnienie whistleblowerów.
Swojego kanonu wartości należy się trzymać konsekwentnie, także wtedy, gdy wspierani i cenieni przez nas politycy schodzą na manowce, a ich działania idą w poprzek owym wartościom. Wówczas należy pozostać wiernym wartościom, a nie politycznym idolom. Nie mam nazbyt wiele zrozumienia dla ludzi, którzy w celu usprawiedliwienia i obrony tych idoli okazują się skłonni formułować zdumiewające poglądy i wykonywać karkołomną ekwilibrystykę aksjologią. Pan Stefan Bratkowski ma wspaniały dorobek. Nie warto żłobić na nim rys, tylko po to, aby dostarczyć kroplówkę do agonalnego łoża politycznej kariery Donalda Tuska.