W ciekawym wywiadzie dla telewizji France 2, mający obecnie zdecydowanie największe szanse na zwycięstwo w walce o prezydenturę Francji wiosną 2017 mer Bordeaux Alain Juppé powiedział coś, co na zachodzie Europy od pewnego czasu wszyscy myślą, ale najczęściej jeszcze krygują się publicznie mówić. Zdaniem centroprawicowego lidera sondaży Polska i Węgry udowodniły w ostatnim czasie, że nie pasują do Unii Europejskiej, ponieważ wartości reprezentowane przez ekipy sprawujące władzę w obu tych krajach są jaskrawo rozbieżne z wartościami współczesnej Europy. W świetle działań obu rządów w zakresie konstrukcji państwa prawa, przeistaczania liberalnej demokracji, czyli rządów prawa w demokrację ludową, czyli arbitralne rządy polityków, w świetle deklaracji w sprawie moralnej zasadności całkowitego zakazu aborcji, trudno się z Juppé nie zgodzić. Trafił w „10”. W pewnym sensie uczynił też dokładnie to, czego od polityków zachodniej Europy tyle razy żądali Kaczyński czy Orban – porzucił polityczną poprawność, każącą politykom umiarkowanego „głównego nurtu” ciągle powtarzać, jak nam wszystkim dobrze jest ze sobą we wspólnej Europie. Otóż im z pisowską Polską i fideszowymi Węgrami we wspólnej Europie dobrze nie jest. I teraz za sprawą Juppé mamy to czarno na białym, pal licho poprawność polityczną.
Kandydat w prawyborach Republikanów, UDI i MoDem trafi swoją sugestią redefinicji wspólnego fundamentu Europy w gusta wyborców. Juppé chce, aby UE uległa niedługo daleko idącym przeobrażeniom, tak aby w większym stopniu stała się wspólnotą narodów, społeczeństw i państw, które odwołują się do wspólnej aksjologii. Państwa miałyby się zobowiązać do utrzymania u siebie pewnych standardów prawodawstwa w sprawach ustrojowych i kulturowo-obyczajowych (dotąd na poziomie unijnym nieregulowanych), których Polska i Węgry nie spełniają i spełniać nie chcą. Kraje obecnej UE, które tego zobowiązania by nie zawarły, znalazłyby się poza nową UE, czyli na marginesie integracji europejskiej. Co prawda nominalnie byłyby nadal członkami UE, ale ten „drugi krąg” byłby niewiele więcej wart niż onegdaj stowarzyszenie z UE, zwłaszcza po skasowaniu funduszy spójności w 2020 r.
A fundusze te uda się Polsce być może ograniczyć nawet szybciej. W marcu Londyn rozpocznie oficjalnie procedurę Brexitu, co oznacza, że najpóźniej w marcu 2019 będzie poza UE. A zatem jeszcze w ramach obecnej perspektywy budżetowej. To oznacza, że natychmiast po rozpoczęciu przez Brytyjczyków procedury konieczna będzie renegocjacja tejże obecnej perspektywy budżetowej i znaczące cięcia w wydatkach, ze względu na rychłe zakończenie wpłat brytyjskich do wspólnej puli. Oczywistym jest, że to właśnie te dwa państwa, które demonstracyjnie postanowiły postawić się na zewnątrz europejskiej wspólnoty wartości politycznych, powinny ponieść największy koszt. Zapewne dlatego rząd PiS, który w pierwszym roku urzędowania zastąpił doświadczonych specjalistów od funduszy europejskich Misiewiczami i spowodował drastyczny zastój w ich wydatkowaniu przez regiony, teraz bije na alarm, że pieniądze trzeba wydać w jak największej ilości jak najszybciej, zanim zostaną Polsce obcięte. A skoro jak najszybciej, to zapewne byle jak.
Ale to podejście obecnej ekipy nie dziwi. W zasadzie od początku debaty nad polską akcesją, środowisko PiS dawało jasno do zrozumienia, że jego proakcesyjne stanowisko jest spowodowane niemal wyłącznie chęcią skorzystania z europejskich pieniędzy. „Kradzeniem koni” jak w nieopacznym przypływie szczerości przyznał Kaczyński w Krynicy-Zdroju. Polskiej prawicy w UE nigdy nic więcej nie interesowało, poza może zablokowaniem rosyjskich projektów energetycznych i wzmocnieniem bezpieczeństwa militarnego kraju poprzez pustawe zadeklarowanie nawiązania bliższych więzi z państwami, będącymi równocześnie członkami NATO. Oto rozmiar tego szpagatu, który PiS chciało tutaj wykonać: umościć sobie miejsce w ciepełku pod parasolem bezpieczeństwa Zachodu na wypadek, gdyby Rosja się pozbierała i postanowiła znów wyciągać rękę po Europę Środkowo-Wschodnią (to akurat okazało się słuszne), ale równocześnie odrzucić cały kulturowy dorobek świata zachodniego, z jego liberalizmem, tolerancją, otwartością, antynacjonalizmem i permisywizmem na rzecz jak najbardziej wschodnich i jak najbardziej – powiedzmy to otwarcie – rosyjskich wzorców życia społecznego w tych aspektach, czyli „uplemiennienia” społeczeństwa, nacjonalizmu, szowinizmu, ksenofobii, zarządzania autorytetem i zastraszeniem, hierarchizacji struktur społecznych, paternalizmu i klerykalizacji życia prywatnego dorosłych obywateli. Szło nawet dobrze, bo w UE – niestety – nie ma procedury wykluczenia państwa członkowskiego. Aż tu nagle przyszedł Juppé i znalazł, jak się wydaje, sposób na zrobienie panom w szpagacie krzywdy w najbardziej newralgicznym miejscu.
Zbierze za to aplauz. Oczywiście publicznie inni politycy „głównego nurtu” będą znów apelować o „rozwagę”, „spokój”, „konsultacje” i „zastanowienie”. Oni tak zawsze reagują, również np. w sprawie agresji Rosji na Ukrainę, co wtedy wzbudzało w Polsce niebezzasadną irytację, zwłaszcza na prawicy. Ale wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że właśnie to jest droga, aby ich rodzimym radykałom z prawej zabrać sporo wiatru z żagli. Pokazał to Brexit: to właśnie niechęć do obecności wielkiej liczby polskich pracowników zdecydowała o tak wielkim poparciu dla wyjścia Londynu z Unii. Owszem, Europa ma dziś wiele problemów, które generują poparcie dla skrajnej prawicy i skrajnej lewicy. To napływ uchodźców, zwiększenie zagrożenia terrorystycznego, kryzys unii walutowej, kolosalnych rozmiarów długi publiczne i austerity, bezrobocie młodych. Jest tego dużo, a wspólną cechą tych kryzysów jest to, że bardzo trudno znaleźć na nie jakąkolwiek receptę, która dałaby w miarę szybko namacalne efekty. Jest tylko jeden problem, który można rozwiązać raz-dwa. To właśnie problem tych natrętnych, niewdzięcznych, bezczelnych i autorytarnych krajów na wschodzie, które „gdyby dziś aplikowały do UE, to nie zostałyby do niej przyjęte”. Ten problem politycy UE-20+ mogą rozwiązać w toku jednej kadencji.