Ledwo osłabiony i podzielony PiS przestał robić na kimkolwiek wrażenie, PO przejęła jego rolę. Minister Arłukowicz niczym Mariusz Kamiński zapowiedział walkę do ostatniego tchu z knowaniami firm farmaceutycznych. Premier Tusk wcielił się w krótkich odstępach czasu w aż trzy role: lekarzy przywołał do porządku równie skutecznie jak Ludwik Dorn, niemiecko-francuskiemu dyktatowi w UE zapobiegł w znakomitym stylu Anny Fotygi, Viktora Orbana obronił przed nacierającym lewactem równie mężnie jak Lech Kaczyński Gruzję przed Rosjanami. Partyjny konkurs na prawicowy obskurantyzm wygrała jednak marszałkini Kopacz, która swoją determinacją w zapobieganiu kolejnej obrazie moralności dorównała Beacie Szydło, Annie Sobeckiej i Marzenie Wróbel razem wziętym.
A było tak: chcąc zabawić czytelników, dziennikarze „Newsweeka” przepowiedzieli rychłą śmierć Ruchu Palikota, czego niechybnym omenem miało być to, że jego klub poselski dostał sejmowe biuro w tym samym pokoju, co wcześniej Unia Wolności, Unia Pracy, Samoobrona i SDPL. Temat klątwy pokoju 143 okazał się chwytliwy: by zrozumieć o co chodzi, wystarczy przecież przeczytać jeden rozdział z młodzieżowej książki o duchach. Sejmowi reporterzy na tym skupili więc swoją uwagę, odpuszczając przy okazji takie mało ważne zagadnienia jak cenzura internetu, ustawa budżetowa czy utrzymujący się chaos w aptekach. Zaskoczony pytaniem o fatum szef Ruchu odpalił, że wygoni z pokoju 143 złe moce okadzając go marihuaną, a uczyni to przy okazji złożenia projektu ustawy depenalizującej jej posiadanie.
Jointowe egzorcyzmy trudno jest traktować serio – chyba, że pracuje się dla pełniącej informacyjną misję telewizji publicznej lub którejś z jej prywatnych, ale równie poważnych konkurentek. W ciągu kilku godzin zapowiedź trafiła na czołówki serwisów informacyjnych i utrzymała się tam przez parę dni. Janusz Palikot ma głęboką awersję do jakiegokolwiek dymu (podczas kampanii było to głównym problemem w jego relacjach z popalającym cieniutkie papieroski Tymochowiczem), ale skoro słowo się rzekło, to kobyłka u płota. Do akcji wkroczyła jednak marszałkini. Zamiast zareagować stosownie do happeningowej sytuacji – postawić pod pokojem 143 dwóch strażników z gaśnicą, którą w spektakularny sposób wyegzekwowali by zakaz palenia czegokolwiek w sejmowych budynkach – złożyła zawiadomienie do prokuratury, i to od razu generalnej.
W ten sposób dostaliśmy powtórkę nie tylko z pisowskiego ponuractwa, lecz również z dystopijnego filmu „Raport mniejszości”, w którym przestępstwa wyeliminowano w ten sposób, że prewencyjnie zamknięto wszystkich, w stosunku do których przypuszczano, że chcą zrobić coś złego. Wycierając sobie gębę sloganami o rządach prawa, Ewa Kopacz nawet nie zauważyła, że karanie za intencje (a nie czyny) stoi w zasadniczej z tym prawem sprzeczności. Przy okazji pokazała, co warte są zapewnienia rządu, że w obszarze polityki narkotykowej zmierzamy w kierunku cywilizowanego świata: posiadanie dowolnej ilości marihuany (prowadzący zdrowy tryb życia Palikot nie wypaliłby jej przecież wiele) ciągle zagrożone jest postępowaniem prokuratorskim, uchyleniem immunitetu, procesem sądowym, wyrokiem w zawieszeniu i zakazem startu w kolejnych wyborach.
Jako była minister zdrowia, marszałkini Kopacz powinna wiedzieć, że każdego dnia w Polsce konsumuje się około 1 tony marihuany, a jako lekarz – że jest to używka mniej szkodliwa niż ciągle bardziej od niej rozpowszechniony alkohol. Gdyby rzeczywiście zależało jej na praworządności, starałaby się wreszcie, by złożony przez Ruch projekt ustawy depenalizującej posiadanie marihuany został jak najszybciej uchwalony, bo nic tak nie podważa autorytetu prawa, jak powszechne łamanie pojedynczych jego przepisów. Nic z tego jednak nie widać – zamiast tego iście pisowski upór, histeria i zaciśnięte pięści.