Miniony czwartek przyniósł brytyjskim Liberalnym Demokratom rozczarowanie na całej linii. Ich elektorat w głosowaniu potwierdził to, na co sondaże wskazywały tylko częściowo, a mianowicie generalny brak akceptacji własnych wyborców dla zeszłorocznej decyzji o powołaniu wspólnego rządu z Partią Konserwatywną. Masowo, w wyborach władz lokalnych, krajowych parlamentów Szkocji i Walii, ale przede wszystkich w wyborach do rad takich silnych dotąd punktów na mapie liberalnego poparcia, jak Liverpool, Sheffield, Leeds czy Manchester, politycy Liberalnych Demokratów tracili mandaty na rzecz kandydatów Partii Pracy. Laburzyści Eda Milibanda w największym stopniu skorzystali na spadku sympatii proliberalnych i ostatnie sondaże do wyborów Izby Gmin, po raz pierwszy od kilku lat, ponownie wróżą im odzyskanie większości i odbicie Downing Street nr 10.
W obecnych okolicznościach politycznych, które determinuje kryzys finansowy, a w Wielkiej Brytanii dodatkowo kolosalny deficyt skarbu państwa, będący dziełem nieodpowiedzialnych rządów Labour w czasach Tony’ego Blaira i (przede wszystkim) Gordona Browna, duże trudności czekają obie partie, które wiosną 2010 roku zdecydowały się przejąć odpowiedzialność za kraj. Oznaczało to – i ani konserwatyści Davida Camerona, ani Nick Clegg i Vince Cable z Liberalnych Demokratów nie czynili z tego tajemnicy już na etapie walki o wyborcze głosy – konieczność cięć i bolesnych oszczędności, także w zakresie zwolnień i zamrożenia płac „budżetówki”, obronności (program Trident) oraz istotnych społecznie programów socjalnych. Wtedy wyborcy wydawali się akceptować, że nadeszły czasy „krwi, potu i łez”, ale być może motywowała ich bardziej niechęć do Browna niż akceptacja konsekwencji zapaści w finansach. Gdy Browna zastąpiła świeża twarz, „Red” Ed Miliband, winy Labour zostały zdumiewająco szybko zapomniane, a złość opinii publicznej z tych, co nabrudzili, przeniosła się na ekipę sprzątającą.
Torysi także odnotowali więc spadek poparcia, ale są z dwóch powodów w łatwiejszej sytuacji od liberałów. Po pierwsze, są partią dużą i spadek poparcia zepchnąłby ich co prawda z powrotem do opozycji, ale nie byłby dziś żadnym poważnym cenzusem w ich historii. Po drugie, jako partia – przeciętnie rzecz ujmując – najbogatszych wyborców brytyjskich, w najmniejszym stopniu narażeni są na gniew własnej bazy, prowadząc politykę koniecznej konsolidacji budżetowej.
Inaczej partia Clegga. Liberalni Demokraci są ugrupowaniem klasy średniej, która mocno odczuwa skutki kryzysu. Wiele posunięć oszczędnościowych jest przez tą grupę kwestionowanych, nie brakuje sugestii, aby ciąć gdzie indziej. Typowa dla liberałów odpowiedzialność za publicznego pensa skłoniła ich, niemniej jednak, do przyjęcia na siebie odpowiedzialności za tę politykę, pomimo iż wiedzieli, że będzie ona dla nich częściowo zabójcza. Szczególnie, że LibDemsi to partia średnia, a ich spadek do poziomu partii małej grozi dziś, według sondaży, zmniejszeniem frakcji w Izbie o 2/3 – do 21 posłów. Oznaczałoby to wielki regres w mozolnym zwiększaniu poparcia i powrót do sytuacji sprzed przełomowych lat 80-tych, gdy liberałowie mieli kilku, kilkunastu posłów i zerowy wpływ na parlamentarną politykę.
Sytuacji Clegga nie ułatwia bardzo niekorzystny kształt umowy koalicyjnej, którą zdecydował się on zawrzeć z Cameronem pod presją mediów i fatalnej arytmetyki w nowej Izbie. W podziale stanowisk rządowych widać, że liberałowie zbyt tanim kosztem okupili zbyt wielkie ryzyko odpowiedzialności za decyzje rządu . W zasadzie żadne z kluczowych ministerstw nie przypadło partii Clegga. Zupełnie inaczej wygląda to, dla porównania, w Niemczech, gdzie liberałowie są zaledwie nieco silniejsi jako element koalicji. Gdy większy koalicjant wziął tam szefa rządu, to mniejszy nie tylko jego zastępcę, ale i szefa dyplomacji, aby podzielić kompetencje w polityce zewnętrznej. Odpowiedzialność za gospodarkę została podobnie podzielona: jeden koalicjant wziął resort finansów, drugi gospodarki. Tak samo w sprawach wewnętrznych: mniejszej FDP przypadł ostatni z trójki resortów: sprawy wewnętrzne, obrona, sprawiedliwość. Tymczasem w Londynie wszystkie te stanowiska, poza wicepremierem, obsadzili torysi. Clegg jako wiceszef gabinetu miał przygotować reformę ustrojową, której zasadniczy element, reforma ordynacji wyborczej, został w czwartek odrzucony w referendum. Do końca kadencji zostanie wicepremierem bez teki?
Liberalni Demokraci zdecydowali się na wszystko to w złudnej nadziei przeprowadzenia reformy ordynacji wyborczej, która – większościowa z jednomandatowymi okręgami wyborczymi i zasadą mniejszościowego wyboru najsilniejszego z kandydatów – w sposób idiotyczny zniekształca wolę brytyjskiego wyborcy i dyskryminuje wszystkie partie poza torysami i Labour (które z tego powodu są jej wielkimi stronnikami, choć Partia Pracy jest w tym względzie podzielona). Kalkulacja Clegga była taka, że umożliwi Cameronowi sprawowanie rządów według jego programu za cenę przede wszystkim zmiany w ordynacji. Wówczas, nawet w sytuacji spadku poparcia dla liberałów w ich bazowym elektoracie, Clegg miał prawo liczyć na silniejszą frakcję w następnej Izbie, bo ta byłaby wybrana na bardziej racjonalnych zasadach.
Jednak zagrywka va banque sie nie opłaciła. Jeszcze przed zawarciem koalicji Liberalni Demokraci rezygnowali z forsowania ordynacji proporcjonalnej, ponieważ sondaże pokazywały, że reforma ma poparcie większości Brytyjczyków, ale w formie ordynacji mieszanej, podobnej do niemieckiej, gdzie skład Bundestagu odzwierciedla proporcje sympatii wyborców dla poszczególnych partii, ale równocześnie jest zachowany tradycyjnie brytyjski rytuał głosowania na pojedynczych kandydatów w małych okręgach jednomandatowych (zaś podział mandatów to relatywnie nieskomplikowany system łączenia obu zestawów wyników). Niestety taka propozycja nie została przedłożona. Torysi zdecydowali się pozwolić Cleggowi tylko na przygotowanie kosmetycznej zmiany z zachowaniem ordynacji większościowej i JOW-ów i uzupełnieniem tego modelu tzw. głosowaniem alternatywnym, czyli możliwością wskazania przez wyborcę na karcie dodatkowo kandydatów swojego drugiego, trzeciego, czwartego, itd. wyboru. Mechanizm ten, używany w Australii, miał zredukować zjawisko głosowania taktycznego, w którym wyborca liberałów, w okręgu gdzie nie mają oni szans na wygranie JOW-u, głosuje na jedną z dwóch dużych partii, aby zablokować wybór drugiej, a więc zniekształca własny osąd demokratyczny. Priorytetyzowanie kandydatów miało umożliwić równocześnie i głosowanie autentyczne, i taktyczne oraz zwiększyć nieco szanse kandydatów partii trzeciej, czwartej i może piątej w sondażach. Jednak liczenie głosów w tym systemie jest horrendalnie skomplikowane i na tej bazie kampania na „nie” skutecznie położyła projekt szefa liberałów.
Nie do wiary, że Clegg nie zawarł w umowie koalicyjnej zapisu o tym, że członkowie rządu nie mogą torpedować w kampanii referendalnej… rządowego, bądź co bądź, projektu! Tymczasem konserwatyści z premierem Cameronem na czele intensywnie zaangażowali się w kampanię na „nie”. Przypomnieli przy tym bardzo dobrze wszystkim wyborcom swoje niedawne oblicze, z czasów sprzed przywództwa Camerona. Oblicze partii naginającej i manipulującej faktami, skupionej na bronieniu w działalności politycznej tylko własnych interesów, negując przy tym potrzebę reform, nawet gdy jest tak oczywista.
Tak czy inaczej, wszystko wskazuje na to, że Liberalni Demokraci staną do kolejnych wyborów zarówno z hipoteką trudnej koalicji, ciężkostrawnych decyzji politycznych w postaci cięć, jak i w tych samych jak dotąd nieuczciwych warunkach ramowych prostacko idiotycznej ordynacji. Wówczas prawdopodobny będzie scenariusz redukcji liberalnej frakcji o połowę, 2/3 lub 3/4 i konieczności rozpoczęcia od nowa mozolnego procesu budowania partii w opozycji, aż do kolejnego przesilenia w postaci parlamentu bez jednopartyjnej większości.
Jednak do wyborów pozostało sporo czasu, niemal 4 lata. W tym okresie spodziewać się można poprawy sytuacji ekonomicznej kraju (tak samo jak w Niemczech, gdzie na półmetku kadencji wyraźna poprawa daje FDP nadzieję na odbudowę pozycji). Poza tym Liberalni Demokraci, dotąd nadzwyczaj spolegliwi wobec partii Camerona (zupełnie inaczej niż ich niemieccy przyjaciele wobec chadeków), powinni wypróbować możliwość zmiany tonu. Wyjście z koalicji nie wchodzi w grę. Ewentualne rozwiązanie przez premiera Izby teraz byłoby na rękę tylko panu „Red Ed”. Liberałowie powinni jednak zażądać dwóch kluczowych resortów, tak aby także sukcesy polityki rządu były w większym stopniu postrzegane jako ich, a nie tylko koszty. Tak czy inaczej, bliżej końca kadencji będzie można ewentualnie uświadomić Cameronowi wady obecnej ordynacji dla niego samego. Wiele bowiem wskazuje na to, że w 2015 roku partie koalicji mogą uzyskać łącznie ponad lub niemal 50% głosów, ale to Labour zdobędzie większość w Izbie swoimi 38% głosów. Przejście na ordynację proporcjonalną lub mieszaną może się liderowi torysów nagle spodobać. Jeśli zaś nie, to pozostanie polityka konfliktu koalicyjnego i dystansowania się od partii premiera. Smutna, ale czasem jedyna strategia dla mniejszej partii koalicyjnej przypartej do muru przez partnera. Wtedy także nawet gładkie przejście do koalicji Labour-LibDems nie będzie wykluczone.