Wybór polityczny, przed jakim stają Francuzki i Francuzi wiosną 2012 r. jest nie do pozazdroszczenia. Być może jest to wątpliwy „urok” wyborów w czasie kryzysu, kiedy własny kraj nawet stracił najwyższą ocenę agencji ratingowych AAA. Politycy dwóch najsilniejszych obozów politycznych prześcigają się populistycznych, żałosnych hasełkach (każdy zgodnie ze swoją ideową „estetyką”), których realizacja i tak nie przyniosłaby nijak realnych rezultatów.
Z jednej strony przypadkowy faworyt, lider Partii Socjalistycznej François Hollande. Polityk bez istotnego doświadczenia na urzędzie, który nigdy nie ponosił większej odpowiedzialności na ważnym odcinku politycznym. Nie kandydowałby w ogóle, gdyby nie afera obyczajowa, która zatopiła karierę partyjnego kolegi Dominique’a Straussa-Kahna. A tak wyłonił się z ogólnej mizerii ewentualnych zastępczych kandydatów socjalistycznych i w sytuacji nagromadzenia się wielkiego, ponad 50-procentowego elektoratu negatywnego wobec głównego konkurenta, znalazł o krok od prezydentury.
Lider lewicy chce cofnąć z trudem przeforsowaną, i tak bardzo umiarkowaną zmianę wieku emerytalnego z 60 na 62 lata w sytuacji, gdy cała reszta Europy, świadoma nawarstwiającego się problemu finansowo-demograficznego, usiłuje uchronić się przed przyszłym dramatem budżetowym oraz społecznym i zmierza w przeciwnym kierunku. Hollande chce wykończyć finanse państwa także pomysłem powrotu do 35-godzinnego tygodnia pracy. Dodatkowo proponuje 75% podatek dla najbogatszych, co jawi się niemal w kategoriach konfiskaty majątku, oraz żąda podniesienia podatków w innych państwach UE, aby były one (co przyznaje wprost) mniej konkurencyjne w walce o inwestycje i miejsca pracy od Francji. Oto dżuma.
Po drugiej stronie nie jest lepiej. Urzędujący prezydent Nicolas Sarkozy z konserwatywnej UMP dramatycznie walczy o reelekcję, pomimo bardzo słabych ocen pierwszej kadencji. Czasu na nadrobienie 10 pkt. proc. straty do Hollande’a (w ewentualnej II turze) coraz mniej, więc Sarkozy szermuje hasłami z arsenału skrajnej prawicy. Z jednej strony klasyczna w repertuarze tego polityka retoryka antyimigracyjna. Ciekawe, że właśnie w tym przedziale prezydent dostrzega największe problemy i konieczność zmian w polityce, ponieważ w praktyce krytykuje sam siebie. Zanim 5 lat temu stanął na czele państwa był odpowiedzialnym za imigrację ministrem spraw wewnętrznych. Jak sam nam dziś pokazuje, nie lepszym niż jest prezydentem. Przy okazji obrywa się Unii Europejskiej, która jest rzekomo winna całemu złu, które dotyka Francję. Sarkozy raz po raz miota deklaracjami zorientowanymi na szkodzenie procesowi zrastania się kontynentu: sugeruje wyłączenie się ze strefy Schengen, wyrzucenie innych państw z tej strefy, obwarowuje proces przyjmowania nowych państw do Unii warunkiem zgody obywateli Francji w referendum. Z drugiej strony, Sarkozy nadaje na podobnych falach, co Hollande, na falach protekcjonistycznych. Także i on chce sterować rynkiem i zapobiegać outsourcingowi miejsc pracy. Proponuje zakazy, kary, zasadę promowania zakupu francuskich produktów w zamówieniach publicznych, co raczej nie jest zgodnie z prawem europejskim. Oto cholera.
Nie zazdroszczę, nie zazdroszczę. W stawce kandydatów, obecnie z poparciem około 13% wyborców, jest kandydat lepszy o niebo, lider Ruchu Demokratycznego François Bayrou. Warto się zastanowić, czy właśnie rok 2012 nie jest właściwym momentem, aby histeryzującym populistom pokazać czerwoną kartkę i wybrać Bayrou, nie bacząc na ewentualne trudności kohabitacji takiego prezydenta z socjalistyczną lub UMP-owską większością Zgromadzenia Narodowego. Program tego centrysty jest racjonalny, skoncentrowany na problemach, nie piarowskich hasełkach. Szkoda tylko, że polityka we Francji jest dziś tak mało racjonalna. Jednak 5 tygodni to jeszcze dużo czasu, na refleksję i właściwe wnioski.
A zatem: „aux armes de la réflexion, citoyens!”.