Ojjj, królestwo nierządne i zginięcia bliskie…, Czyli kontynuacja „Króla” w wydaniu Twardocha. Przez wiele dni nie wiedziałem, co napisać. Nadal nie wiem. Co jeszcze można napisać o wojnie. Co można napisać o upadku człowieka, ale takim totalnym, brutalnym, a czasem zupełnie zwyczajnym?
Twardoch napisał:
Im więcej czytam o tym okresie, tym trudniej jest mi coś powiedzieć o tym, co czuje, co myślę po przeczytaniu kolejnej książki, relacji, świadectwa czy powieści. Te wszystkie łzy zapadają gdzieś w duszy, a ja po każdej czuje się pomniejszony, gdyż jak poeta mówi – albowiem nie jestem samoistną wyspą, a śmierć każdego człowieka – umniejsza mnie.
Twardoch mnie umniejszył.
Operując niesamowicie plastycznym językiem, pisze o wojnie, pisze o upadku, pisze o śmierci. Wszystko potwornie zwyczajne i zwyczajnie potworne. W „Królu” było chociaż nieco ponurej satyry. Tu jest gorzko, choć bezpośredniej śmierci chyba nawet nieco mniej.
Obawiałem się tej książki, ot odcinanie kuponów, przecież w „Królu” w sumie zdradza to, co wydarzy się w czasie wojny.
„Królestwo” to nie jest zwykła kontynuacja, dla mnie to wręcz zupełnie inna napisana książka, inaczej skonstruowana, pomyślana. Jakby z innego świata, tylko bohaterzy są ci sami. Nie wiem czy to celowy zabieg, ale bardzo trafny. Druga wojna światowa sama w sobie jest czymś zupełnie innym.
Nie ma (prawie) żadnych Litanich, żadnych Kaszalotów i innych elementów z innego świata.
Ne musi być, ba nie może. To jest druga wojna światowa – ludzie umierają milionami, Żydzi są znakowani, zamykani w gettach, rozstrzeliwani, a wreszcie zamykani w obozach i zabijani. Zabijani są Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Francuzi, Romowie, i wielu, wielu innych. Niemcy giną w bombardowaniach, a na dwa Japońskie miasta spadną bomby atomowe.
To jest czas z innego czasu i świat z innego świata.
Twardoch ujmuje językiem, bezpośrednim, mocnym, ale jakimś poetyckim. Zdania typu „Miłość to obraza wszystkich niekochanych” zapada w pamięć, albo być wtedy i być wteraz. Takich stwierdzeń jest tam mnóstwo, padają ot tak.
Całość to teoretycznie dwie opowieści, Ryfki i Dawida. Sam Król (Szapiro) – jest w sumie wielkim nieobecnym. To znaczy widzimy go jeszcze w czasie samej wojny 1939 r. i nieco później, nie widzimy jednak jego przemiany. Widzimy tylko relacje przed i po. Sam Szapiro jest z boku, złamany, pogrążony w apatii. Pozostaje przy nim Ryfka i przyznam, że to jej opowieść dla mnie wynosi całość na taki poziom. Ryfka, wreszcie uprzedmiotowiona, której ostre proste słowa tak mocno zapadają.
To jej relacja jest jednym wielkim oskarżeniem, – choć nienapisanym wprost.
Po prostu relacjonuje. Śmierć znajomej, która uciekła z Getta, albo Polaka, który ostatecznie sprzedaje jej pistolet za dodatkową „usługę”. Zło i dobro zaciera się w banalności prób przetrwania. A śmierć lub życie po prostu może się przytrafić jak katar. A te wszystkie dyskusje o udziale Polaków (bądź nie) w zagładzie Żydów, tu ich nie ma. Pogrom wielkanocny w Warszawie z 1940 r. po prostu jest. Wyłapywanie Żydów po prostu jest. To wszystko po prostu było.
Opowieść Dawida to z kolei zupełnie inny obraz – wiecznie nieobecnego ojca. Mimo że ta część na mnie wywiera mniejsze wrażenie – to jednak dzięki temu mamy całość opowieści skupionej na miłości. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi. Miłości w najprzeróżniejszej postaci, obecnej i nieobecnej, trującej i dającej wytchnienie. Wreszcie nieodgadnionej dla żadnego z bohaterów. Nikt nie umie jej nazwać.
Wszyscy odczuwają tylko wielką dziurę, gdy znika. Może to jest najbardziej wyrafinowana gra Autora, który nie pokazuje wielkość miłości, a tylko rysuje wielkość zła, które się rodzi w człowieku, – gdy ta znika? A może to tylko ja mam tylko taką potrzebę takiej optymistycznej wizji?
Na koniec jeszcze jedno – w powieści są jeszcze takie swoiste mikropowieści. Jedna to Ślązak, wcielony do Wehrmachtu, dezerter z armii w 1944 r. Druga to Ukrainiec, wcielony do sił pomocniczych Armii Niemieckiej.
To także siła powieści, Twardoch oddaje głos tym, którzy w wielkich relacjach są gdzieś na marginesach, gdzieś na peryferiach wojny. W relacjach o Zagładzie często zastanawiamy się, co czuli Niemcy, jakie były ich historie, wchodzimy do ich głów. Próbujemy opisać, zamknąć to w jakichś słowach. W relacjach z Treblinki mamy zaś informacje, – że obok tych 30 Niemców obozu strzegło ok. 100 ukraińskich strażników. Prawie nigdy nie wchodzimy do ich głów, nie próbujemy zrozumieć, co czuli, dlaczego to robili i jak to w ogóle możliwe? Pozostają szarą masą.
Twardoch nadaje im imiona i przyobleka ich w życie, nawet, jeśli też są złamani to ich tragedia nie jest w niczym mniejsza od tej poznanej – zachodnioeuropejskiej. Przy czym nie chodzi tu o oskarżenie „narodów” (Ukraińców, Polaków, Niemców czy Żydów). Twardoch nawet w sumie nikogo nie oskarża. To nie jest przecież wielka moralna rozprawa z wojną. Nadaje tylko tym postaciom jakieś miana. Przestają być „wachmanami” w wypadku Ukraińców, albo „Szmalcownikami” w wypadku Polaków. W ten sposób włącza ich do naszego człowieczeństwa – nawet, jeśli w swoim tak potwornym wymiarze.
To ponura książka, mało tam autentycznego dobra, choć z drugiej strony zło też nie jest tam takie totalne.
Jest raczej następstwem upadku i łamania człowieka. Zresztą dobro nie jest w ośrodku zainteresowania Twardocha, trochę szkoda i jednak zubaża obraz tego czasu, odzierając z nadziei w trakcie lektury, albowiem nawet dobro zwykle jest interesowne. Z drugiej strony, jeśli efektem działania jest dobro, to może nie trzeba pytać za głęboko? Czy uratowane życie za pieniądze mniej warte jest od tego zupełnie altruistycznie?
To jest powieść naszych czasów, mimo, że w nie naszym czasie się dzieje i nasz czas niewiele tylko przypomina tamten. To jest zapisem, przypomnieniem czegoś, co tak łatwo dziś zapomnieć.