Rośnie liczba polskich gmin, miast, powiatów i województw, które na mocy uchwały rad i sejmików ogłosiły się „strefami wolnymi od LGBT”. W zasadzie jest to trend, do którego – jeden po drugim – dołączają wszystkie samorządy politycznie zdominowane przez PiS i/lub lokalne komitety wyborcze o silnie prawicowym charakterze. Szerokim echem kilka miesięcy temu odbiła się akcja „Gazety Polskiej”, która do jednego ze swoich wydań dołączyła nalepki ogłaszające „Strefę wolną od LGBT”, aby prawicowcy także w gminach, gdzie nie mają władzy, mogli ustanowić strefę w swojej restauracji, sklepie czy biurze.
Nie ulega wątpliwości, że motorem ogłaszania kolejnych „stref” jest nienawiść prawicowych ultrakonserwatystów wobec ludzi o innym pomyśle na życie. Nie od dziś wiadomo, że skrajni konserwatyści posiadają silną potrzebę, aby ich styl życia i ich hierarchia wartości były powszechne, aby wszyscy ludzie wokół nich byli tacy, jak oni oraz aby chcieli żyć, tak samo jak oni.
Szybko – co naturalne – pojawiły się porównania „stref” do historycznie skompromitowanych przykładów innego wykluczania grup ludzi z przestrzeni społecznej. Przywołano tramwaje „nur für Deutsche” z ulic okupowanej Warszawy. Bary, restauracje, baseny czy plaże z zakazem wstępu dla Żydów (nie tylko z III Rzeszy, ale także z II RP), getto ławkowe, bary i szalety tylko dla białych w stanach „głębokiego Południa” USA. Zwolennicy „stref wolnych od LGBT” przeszli więc natychmiast do defensywy, argumentując, że tamte antypolskie, antyżydowskie, czy antyafroamerykańskie obostrzenia były skierowane przeciwko ludziom, a współczesne „strefy” są wyłącznie przeciwko „ideologii LGBT”. „Ideologia LGBT” odgrywa więc tutaj rolę erzacu dla zbyt już politycznie niepoprawnej otwartej nienawiści wobec człowieka. Na takiej samej zasadzie, na jakiej „krytyka Izraela” zastąpiła antysemityzm, „wojna z terrorem” nienawiść wobec islamu, a „wojna z narkotykami” politykę segregacji rasowej.
A jednak w tłumaczeniach promotorów „stref” tkwi ziarno prawdy. W istocie większości tych ludzi nie przeszkadza homoseksualizm jako taki, nie proponują penalizacji aktów homoseksualnych, czy przymusowych „terapii” konwersyjnych. Nie jest dla nich bolączką życie seksualne par LGBT w ich własnych domach. Nie jest problemem obsłużenie w restauracji pana Kowalskiego i pana Nowaka, o których wiedzą, że są parą. Problemem jest tylko pan Nowak i pan Kowalski publicznie pokazujący, że są parą, trzymający się za rękę, lub – Boże broń – całujący się. Problemem jest ktoś z torbą w barwach tęczowej flagi, także jeśli jest on akurat heteroseksualny. Problemem jest mówienie publicznie, że nienawiść z powodu orientacji seksualnej jest złem, że lesbijek i gejów nie wolno bić, poniżać, szykanować i dyskryminować. Problemem jest krzewienie tolerancji wobec ludzi nieheteronormatywnych, zwłaszcza w szkołach. Podsumowując: problemem nie jest istnienie geja i lesbijki (tak jak kiedyś problemem było istnienie Żyda, Polaka czy Afroamerykanina). Problemem jest tylko to, że ten gej i ta lesbijka nie chce – jako drzewiej – wstydzić się, ukrywać, kajać, udawać, przemilczać, być sobą wyłącznie na marginesie, z dala od uwagi publicznej. Nie chce korzystać z dobrodziejstw dulszczyzny i dla pozorów zakładać małżeństw heteroseksualnych, a swe „perwersje” traktować jako wadę charakteru i dawać im upust analogicznie do zachowań pijaka, narkomana czy hazardzisty. Tłamsić, a gdy się nie da, czasem odwiedzać jakąś melinę, ale potem wracać do „uczciwego” życia. Tak jak działo się to przez wiele, wiele lat. I jak to i dzisiaj czyni zresztą cała masa tych samych ultrakonserwatystów, którzy rozpędzają marsze równości czy uchwalają „strefy wolne”. Dusić to w sobie, frustrować się, zadawać sobie pokutę, ale na zewnątrz grać „głowę rodziny” lub „Matkę Polkę”.
Tymczasem homoseksualiści jakiś czas temu postanowili przestać milczeć o swojej tożsamości, a nawet uczynili z niej powód do dumy! Dążą do przebudowy mentalności społecznej, szerzą tolerancję, burzą monolit starego świata, w którym dopuszczalny był tylko jeden model rodziny, a inne nieprzyzwoite. W ten sposób nastają właśnie na tą najbardziej pożądaną potrzebę ultrakonserwatysty i człowieka głęboko wierzącego, aby wszyscy byli tacy sami, jak on lub udawali przynajmniej takich samych, jak on. Ze strachu przed tym wzięły się „strefy wolne od LGBT”.
One nawet nie są atakiem na „ideologię LGBT”. Gdyby polska prawica miała potrzebę usuwać inne, antykonserwatywne ideologie z przestrzeni publicznej, to już dawno w Polsce istniałyby np. „strefy wolne od liberalizmu”. „Strefy” nie są atakiem, są rozpaczliwą próbą defensywy umierającego świata. Próbą stworzenia stref bezpieczeństwa epistemologicznego, w których można żyć zamykając oczy i uszy na rzeczywistość, udawać, że społeczeństwo się nie zmienia, że jest tylko jedna możliwość wyboru drogi życia, że własne życie nie zostało zmarnowane, że nie było możliwości pójścia inną, bardziej ekscytującą, acz może i bardziej ryzykowną drogą. To nie istnieje, nie istnieje, nie istnieje…!
Skrajnie konserwatywna mentalność nie akceptuje życia w oparciu o wolność wyboru bez sankcji, kary, ekspiacji. Można pić, ale trzeba mieć kaca. Można się obżerać, ale trzeba pościć. Można śmiać się z proboszcza, ale trzeba dać więcej na tacę. Można oglądać porno, ale trzeba się wstydzić. Można zdradzić żonę, ale trzeba kupić jej kolczyki. Tymczasem geje chcą uprawiać homoseksualizm, ale nie chcą być potępiani, albo czasem dostawać kopniaka czy w twarz?! To się ultrakonserwatyście w głowie nie mieści. I w „strefie wolnej od LGBT” takich numerów nie będzie!