Większość rodziców dzieci, które dziś poszły po raz drugi w tym roku do przedszkoli, jeszcze cieszy się błogą nieświadomością niespodzianki, przygotowanej im przez rząd. Chcąc nam wszystkim zrobić niewątpliwą przysługę i ograniczyć maksymalny koszt pobytu każdego dziecka w publicznym przedszkolu w Polsce do symbolicznej 1 zł za godzinę, szefowa MEN Krystyna Szumilas wystąpiła w roli niedźwiedzia. A jak wiadomo nie ma się z czego cieszyć, gdy przysługa jest niedźwiedzią.
Tak oto w efekcie dobrych chęci, ale i deficytu refleksji oraz procesów myślowych skasowano przy okazji możliwość realizacji w przedszkolach wszystkich „zajęć dodatkowych”. Dzieci nie pójdą już na angielski i rytmikę, o „fanaberiach” w rodzaju zajęć teatralnych czy karate nawet nie wspominając. Nie pójdą i fakt, że ich rodzice są chętni i gotowi, aby za te zajęcia dobrowolnie ze swoich portfeli dopłacić, nie ma tu absolutnie nic do rzeczy. Dopłacić nie wolno, choćby chcieli. Wliczając w to wszelkie zajęcia, maksymalnie 1 zł wolno rodzicowi zapłacić za każdą godzinę dziecka w przedszkolu (ponad darmowe całkowicie 5 godzin bazowych). Oznacza to, że realizacja jakichkolwiek zajęć przez np. prywatne szkoły językowe staje się niemożliwa, chyba że w zastępstwie rodziców zapłaci im gmina, czego nie należy naturalnie oczekiwać. Tak więc, jeśli dotąd się cieszyłeś, że skoro pracujesz do 16 czy 17, to Twoje dziecko w przedszkolu ma chociaż dobrze wykorzystany i czas i uczy się angielskich słówek, tak teraz już się nie ciesz. Będzie się ich dalej uczyć tylko, jeśli po tej 17 zawleczesz je na dodatkowe zajęcia poza przedszkolem. Powodzenia.
Trudno posądzać o rozsądek kogoś, kto doprowadza do tego rodzaju zmian. Minister, czy też ministra (już nie wiem), powoduje tutaj szkody pod wieloma względami, ale nie wykazuje minimum autorefleksji, aby pochylić się nad słusznymi głosami krytyki. Główny cios spada oczywiście na dzieci, które nie będą mogły kontynuować rozpoczętych zajęć i iść dalej w rozwoju, bo tak się ubzdurało jakimś besserwisserom w Warszawie. Zwłaszcza w odniesieniu do języków obcych jest to karygodny błąd. Według wszelkich badań dzieci w wieku przedszkolnym cechują się największą łatwością w przyswajaniu języków. Potencjał ten zdecydowano się zaprzepaścić. Nóż się w kieszeni otwiera, gdy słyszy się absurdalne komentarze obrońców ministerialnej decyzji, którzy ujawniają przy tym swoją radykalną niekompetencję. Za przykład niechaj świeci oczami wiceprezydent Gdyni ds. m.in. edukacji, Ewa Łowkiel, która chwaląc resort Szumilas orzekła, że nic się nie stało, skoro przecież dzieci zaczną angielski w I klasie podstawówki…
Szumilas jednak nie tylko dzieciom dała w nos. Cios spadł naturalnie na podmioty gospodarcze, które miały prawo być święcie przekonane, że będą mogły także w nowym roku przedszkolnym oferować swoje usługi edukacyjne dyrektorom i rodzicom dzieci. Są wśród nich takie, które w edukacji przedszkolnej się specjalizują i tym grozi teraz upadek. Wiążą się z tym także miejsca pracy, w tym nauczycieli, których problemy na rynku pracy w sektorze szkół publicznych są dobrze znane. Dla Szumilas taki argument to zapewne żaden argument. W końcu mowa o „kapitalistach”.
Cios spada w końcu na dyrektorów przedszkoli i rodziców. Kpiną z koncepcji państwa prawa jest opublikowanie eliminujących zajęcia dodatkowe aktów prawnych na mniej niż 2 tygodnie przed rozpoczęciem nowego roku przedszkolnego. Umowy podpisane w dobrej wierze pod koniec wiosny można wyrzucić do kosza. Czy w MEN ktokolwiek słyszał o wartości stabilności prawa? A o zwykłej przyzwoitości?
Argument za nowym rozwiązaniem jest jeden i pochodzi z czerwonego jak pomidor arsenału socjalistycznej lewicy. Nie wszystkich rodziców na zajęcia dodatkowe stać i dzieciom, które nie uczęszczają na nie jest przykro „gdy zostają za drzwiami”. Tak, to prawda. Pytanie brzmi, czy jest to powód, aby równać do najniższego mianownika i pozbawiać wszystkich szans na szybszy rozwój i zdobywanie wiedzy. Właśnie na tym polega problem każdego liberała z egalitaryzmem. Koncentracja na równości jest wtedy dobra, gdy wszystkim możemy dostarczyć narzędzi do pomyślnego rozwoju. Gdy jednak państwo ich nie dostarcza, gdyż uważa, że na to go nie stać (choć stać na emerytury górnicze i siedemnastki dla związkowców z KGHM), powinno jednak pozwolić ludziom dbać o własne interesy, a nie w imię egalitaryzmu równać wszystko do gleby. Zresztą, dzieciom jest też przykro, gdy „zostają za drzwiami” w czasie przedszkolnych i wczesnoszkolnych zajęć z religii. Pomimo tego nie słyszałem, aby rząd proponował postąpić z katechezą konsekwentnie, tak jak z zajęciami dodatkowymi z angielskiego czy rytmiki, a więc wyeliminować je z programu publicznych przedszkoli. Zatem nie o uczucia dzieci i szczytne ideały równości chodzi.
Ktoś powie, że uprawiam prywatę. Niechaj będzie. Bloguję z górą od 6 lat, a teksty, w których taką prywatę można dostrzec, nadal da się policzyć na palcach. Jestem rodzicem dziecka przedszkolnego, które teraz ma stracić prawo do nauki angielskiego, chociaż ja chcę za takie lekcje zapłacić. Czuję się pozbawiony części wolności przez państwo, ale poradzę sobie. Mam angielski w małym palcu i mogę sam syna uczyć, a w tym samym czasie z kolei palec środkowy pokazać ministerialnym besserwisserom. Ale wiele innych dzieci pani Szumilas skuteczniej odcięła od możliwości szybszego i łatwiejszego poznania języka bez którego w tym świecie ani rusz. Niech ma tą świadomość. Ponieważ jestem zdania, że z uzyskaniem tej świadomości może mieć problem, póki jej stołek jest niezagrożony, kończę ten tekst następującym oświadczeniem:
Jeśli na rok przed terminem wyborów do Sejmu 2015 r. Krystyna Szumilas nadal będzie ministrem edukacji narodowej, to wspomniany wcześniej środkowy palec pokażę całej jej partii w dniu tychże wyborów. Co więcej, poświęcę lwią część mojej publicystyki na przekonywanie czytelników do analogicznego postępowania. Nadmieniam, że czytują mnie zapewne centrowi liberałowie. Niech więc Donald Tusk czy też jego stratedzy odpowiedzą sobie na pytanie, czyj to jest elektorat.