Taka jest logika ograniczania wolności. Na początku celem są ludzie, których nikt nie popiera i nikt się za nimi nie ujmie, bo sami są groźni, niebezpieczni i odrażający.
W ostatnich miesiącach na porządku dziennym polskiej debaty publicznej pojawił się problem poddania sieci internetowej kontroli państwa. Geneza tego kolejnego podejścia do ograniczenia wolności w sieci (w poprzedniej kadencji zaplecze parlamentarne rządu PiS podjęło nieudaną próbę prawnego zamknięcia polskim internautom dostępu do stron pornograficznych) ma związek z „aferą hazardową”, mimo że prace nad problemem blokowania stron internetowych trwały już wcześniej. Jeśli spojrzymy jednak na tę próbę ograniczenia naszej wolności od strony genezy jej medialnego rozgłosu, zauważymy ciekawe analogie, które każą na temat ten spojrzeć dużo szerzej, jako na stały aspekt logiki rządzenia demokratycznymi państwami we współczesnym świecie. Analogie, o których mowa, dotyczą podobieństw okoliczności wyjścia z antywolnościowymi propozycjami legislacji pomiędzy naszą rodzimą „aferą hazardową” a… zamachami terrorystycznymi w Nowym Jorku i Waszyngtonie 11 września 2001 roku.
Okoliczności szczególne
W obu przypadkach, zachowując oczywiście proporcje, były to wydarzenia, które wywarły znaczący wpływ na życie polityczne obu krajów. Zmodyfikowały dość raptownie oczekiwania społeczeństwa wobec rządzących i wpłynęły na stosunek obywateli do nich. W obu przypadkach ponadto, rządzące partie były popularne i cieszyły się sporym poparciem, a więc i mocnym mandatem władczym. Tutaj oczywiście jest pewna różnica. Polska PO była bardzo popularna już wcześniej, a „afera hazardowa” ją osłabiła, jednak po pierwsze tylko chwilowo, a po drugie w żadnym momencie nie na tyle, aby jej pozycja jako partii rządzącej mogła stać się zagrożona w razie przyspieszenia wyborów. Amerykańscy Republikanie mieli zaś słabe notowania przed zamachami, ale ich oddźwięk spowodował zmianę atmosfery, kilkunastomiesięczne odłożenie na bok sporów partyjnych i niemal jednogłośne stanięcie przez obywateli za swoim prezydentem i jego przywództwem oraz decyzjami. Tak czy inaczej, obie ekipy rządowe miały silny mandat po tych przełomowych zdarzeniach.
Obie więc znalazły się w punkcie dość szczególnym, w którym PO zresztą nadal się znajduje. W sytuacji gdy władza aktualnie rządzących jest przez nich samych postrzegana jako wyjątkowo silna i popularna, ulegają oni pokusie podejmowania działań skierowanych przeciwko wolnościowym interesom pojedynczych obywateli. W normalnych okolicznościach sprzeciw społeczny mógłby okazać się tak gwałtowny, że podjęcie próby ograniczenia wolności byłoby dla rządzących partii zbyt ryzykowne. W gotowości stałaby ekipa opozycyjna, skora skorzystać z gniewu społecznego. Ale Republikanie w latach 2001-03 i PO od 2007 roku po dzień dzisiejszy nie musieli, nie muszą się tego obawiać. Taka władza w naturalny sposób czuje, że więcej jej wolno. Tak jak na wolnym rynku, tak i w polityce, brak realnej konkurencji to rzecz zabójcza dla wolności zwykłego człowieka.
Oczywiście niekorzystne i ograniczające wolność rozwiązania potrzebują atrakcyjnego opakowania propagandowego. W przypadku amerykańskich prawnych mechanizmów łatwej inwigilacji obywateli (tzw. Patriot Act), otwartej odmowy przestrzegania postanowień konwencji genewskiej, ratyfikacji traktatu o Międzynarodowym Trybunale Karnym czy protokołu z Kyoto, ignorowania roli ONZ, mieliśmy do czynienia z projektami czy działaniami, które od wielu lat były ważnymi zamierzeniami środowisk konserwatywnych za oceanem. Atmosfera po atakach z 11 września, trauma, oburzenie, złość, chęć zemsty, a przede wszystkim strach o dalsze bezpieczeństwo, w połączeniu z bajecznie wysokimi notami poparcia dla republikańskiego prezydenta, stworzyły po prostu, „w końcu”, optymalne warunki dla ich przeforsowania. Człowiek obawiający się o własne bezpieczeństwo i oczadzony silnie negatywnymi emocjami wobec „wroga” łatwiej zostanie namówiony do rezygnacji z części wolności w imię wyższych celów, takich jak „walka ze złem” czy „homeland security„.
Trudno orzec, czy ograniczenie wolności i cenzura stron internetowych jest czymś, co od dłuższego czasu pozostaje w sferze marzeń polityków PO. Skłaniam się do negatywnej odpowiedzi na to pytanie. Nie zmienia to faktu, że podjęli oni próbę wykorzystania atmosfery społecznego wzburzenia po publikacji nagrań jednoznacznie pokazujących, iż branża hazardowa prowadziła tajny lobbing wobec wysokich urzędników państwa. Internet jest jednym z ważniejszych pól działalności branży hazardowej. Wykorzystując złość i społeczną dezaprobatę wobec tej branży (podsycaną także przez media, które właśnie w tym okresie częściej zaczęły pisać o tragediach zwykłych rodzin spowodowanych hazardowymi uzależnieniami), ekipa rządząca Polską temat poszerzyła i postawiła problem zakazu dostępu Polakom do wyselekcjonowanych stron internetowych. Aby utrudnić obronę stanowiska przeciwnego zamierzeniom rządu, do stron hazardowych dorzucono pedofilskie, których jak wiadomo bronić się nie da i z przyczyn głęboko moralnych nikt, łącznie z autorem tego tekstu, bronić nie będzie. Wydaje się, że w Polsce próba ograniczenia naszej wolności się nie uda. Szok wywołany „aferą hazardową” był jednak dużo mniejszy niż ten spowodowany aktem zbiorowego, terrorystycznego mordu. Atmosfera opada, a rząd już parokrotnie dokonał kompromisowych zmian, tępiących ostrze tego projektu. Nie mniej jednak, nadal pozostaje w tekście zapis o stworzeniu indeksu czy listy usług (stron) niedozwolonych. Samo pojawienie się tego narzędzia jest niesłychanym zagrożeniem dla wolności internetowej w przyszłości. Za dobrą monetę jestem akurat w stanie przyjąć zapewnienia Donalda Tuska o tym, że nie czyha on na naszą wolność. Ale Tusk rządzić wiecznie nie będzie. Stwarza natomiast swoim, mniej przywiązanym do idei wolności indywidualnej, następcom narzędzie, które poprzez pęcznienie, pozwoli państwu dokładnie nakreślić nam ramy tego, czego nam w internecie robić i czytać nie wolno.
Forum dla rozumu
Wolność w internecie jest ważniejsza niż wielu z nas się dziś wydaje. Tu nie chodzi tylko o dostęp do takich czy innych „przyjemności”, często mało poważnych czy problematycznych z moralnego punktu widzenia. Al Gore z internetem i jego rozwojem wiąże wielkie nadzieje na przezwyciężenie sytuacji niekorzystnej dla rozwoju liberalnej demokracji. Sytuacja ta polega na zdominowaniu debaty publicznej przez środek komunikacji, który umożliwia przepływ treści tylko w jedną stronę, a dostęp do jego kanałów przekazu jest niezmiernie kosztowny, zatem zamknięty dla przytłaczającej większości członków społeczeństwa. Chodzi oczywiście o telewizję. Także w Polsce spadek poziomu debaty publicznej zbiegł się w czasie z rozwojem skomercjalizowanej i wręcz tabloidalnej telewizji informacyjnej. Winna jest także formuła telewizyjna, która umożliwia tylko kilku-, kilkunastosekundową komunikację poglądów, przez co docierają one w wersji uproszczonej, niejasnej, populistycznej czy wręcz zdegenerowanej.
Wyparcie telewizji przez internet, w tym internetową telewizję interaktywną i zdecentralizowaną, to droga przyszłości ku przezwyciężeniu tego stanu rzeczy. Warunkiem musi jednak być niezachwiana wolność wyrażania poglądów w sieci, także poglądów kontrowersyjnych czy oburzających. Prezydent Gore w ten sposób przedstawia swoje nadzieje pokładane w internecie:
„Internet stanowi bodajże największe źródło nadziei dla przywrócenia otwartego środowiska komunikacyjnego, w którym dialog demokratyczny może rozkwitać. Ma niewielkie ograniczenia dostępu dla obywateli. Idee, które jednostki obywatelskie wnoszą, są na ogół rozpatrywane na zasadach merytokracji. Jest to najbardziej interaktywne medium w historii i jedyne, które posiada niezwykłą zdolność łączenia obywateli ze sobą i podłączenia ich do świata wiedzy.
Warto zaznaczyć, że internet wyróżnia się tym, że nie jest po prostu kolejną platformą rozpowszechniania prawdy. Jest to forum, na którym dąży się do prawdy i na którym ma miejsce zdecentralizowane tworzenie i dystrybucja myśli. Pod tym względem przypomina rynek, który jest zdecentralizowanym mechanizmem dla tworzenia i dystrybucji produktów i usług. Innymi słowy, internet stanowi forum dla rozumu”.
A zatem łatwy dostęp do udziału w wolnej debacie, brak eliminacji stylów politycznego myślenia o charakterze niszowym czy też cieszących się niedużym poparciem (co czynią telewizje i radia), możliwość wywarcia wpływu na kierunek debaty na określony temat, a przede wszystkim brak państwowej interwencji w przebieg tej debaty (jak w mediach publicznych) i możliwości manipulowania nią, nadawania jej tonu przez największe siły polityczne. Tutaj każdy głos waży tyle samo, a jedyne kryterium dyferencjacji jest merytoryczne. Właśnie ograniczeniu tej wolności wymiany myśli, która może od czasu do czasu być nie w smak elicie władzy, bo przekreśla jej plany, może służyć instytucja listy zakazanych stron internetowych.
Logika ograniczania wolności
Teoretycznie można rzec, że aktualna wersja ustawy takiego zagrożenia nie tworzy. W końcu, nie jest przesądzone, iż wykaz blokowanych stron kiedykolwiek rozszerzy się tak, aby ograniczyć wolność słowa. Z drugiej zaś strony jest oczywiście mocny argument bezpieczeństwa. Tutaj wracamy niejako do punktu wyjścia naszych rozważań. To właśnie punkty styczne, na których dochodzi do konfliktu w postaci starcia potrzeby wolności z potrzebą bezpieczeństwa są przez rządzących w różnych krajach wykorzystywane do ograniczania pierwszej w imię drugiej. Nie jest to nazbyt trudne w demokratycznych warunkach. Większość, a to ona tu decyduje, zwykle preferuje bytowanie o ograniczonej swobodzie, ale z poczuciem iż uczyniono wszystko dla maksimum bezpieczeństwa (nawet gdy to maksimum zawsze będzie ułudą), aniżeli bardzo szeroką wolność, albo obarczoną pewnym ryzykiem. Internet niesie ze sobą niebezpieczeństwa, nie sposób temu zaprzeczyć. Zakaz stron pedofilskich i hazardowych to odpowiedź na dwa spośród nich, ale oczywiście ich lista jest o wiele dłuższa. Stąd przekonanie o tym, że pokusa, aby poszerzyć indeks stron zakazanych będzie zbyt mocna, aby demokratycznie wybrana władza mogła się jej oprzeć.
W końcu, wystarczy cofnąć się nieco w czasie i przyjrzeć się propozycjom, jakie padły, gdy kwestia tego indeksu była dyskutowana wstępnie w kręgach rządowych. Swoje pomysły i życzenia jeśli chodzi o blokowanie stron internetowych mogła zgłaszać całkiem spora liczba państwowych służb i agend. Rząd zarzucił większość tych sugestii. Ten rząd. Co zrobi następny? Pośród propozycji wymieniano na przykład „strony propagujące narkotyki”. Dobrze, ale kto zagwarantuje nam, że przykładowo strony inicjatyw obywatelskich na rzecz liberalizacji prawa narkotykowego i legalizacji marihuany nie zostaną umieszczone na indeksie? Nie trzeba nawet nadmiernie rozciągać interpretacji sformułowania „strony propagujące narkotyki”, aby te, które promują ich legalizację, a więc powszechne udostępnienie narkotyków, za takowe uznać. Zamknięcie ust zwolennikom legalizacji marihuany będzie już zaś oczywistą cenzurą polityczną i ograniczeniem wolności słowa. Bardzo łatwo wyobrazić sobie powrót do propozycji zakazu stron pornograficznych, który nie jest niczym uzasadniony i stanowi ograniczenie wolności. Znajdą się argumenty na zakaz dostępu do stron umożliwiających wymianę i ściąganie plików multimedialnych. Obiektem krytyki staną się strony satanistyczne, okultystyczne, promujące „magię”, różne alternatywne style życia poddane dezaprobacie większości społecznej. W końcu na pewno nie zabraknie sugestii zamknięcia ust politycznym radykałom. Nie tylko tym ze skrajnej prawicy, których strony internetowe wzywają do przemocy wobec konkretnych ludzi czy też grup i przeto w istocie łamią prawo, ale także w kontekście takich stron, które głoszą tylko poglądy neofaszystowskie, a z drugiej strony spektrum komunistyczne, rewolucyjne, anarchistyczne czy alterglobalistyczne. Każda z tych grup budzi sprzeciw większości, a więc każda może teoretycznie obawiać się pozbawienia prawa do udziału w internetowej debacie, jeśli zgodzimy się, że mechanizm blokowania stron internetowych na podstawie ich moralnej oceny dokonanej w zasadzie przez emanację społecznej większości, w postaci demokratycznie wybranych przedstawicieli, jest dopuszczalny. Zresztą, w trakcie prac nad ustawą pojawiła się sugestia jednej za służb, aby blokować strony uderzające w interesy polskich sojuszy międzynarodowych, Unii Europejskiej i NATO. To sformułowanie byłoby oczywistą cenzurą polityczną, którą można by rozciągnąć na wiele serwisów internetowych. Rząd Tuska nie przyjął tej propozycji. Co zrobi rząd następny?
Taka jest logika ograniczania wolności. Na początku celem są ludzie, których nikt nie popiera i nikt się za nimi nie ujmie, bo sami są groźni, niebezpieczni i odrażający. Jak pedofile czy fanatyczni islamiści. Następnie dotyka to ludzi dziwacznych, ale w sumie niegroźnych, których zwyczaje jednak nam nie odpowiadają i chcemy, aby przestali nas nimi epatować, aby przestali móc o tym mówić. Później przychodzi czas na grupy polityczne czy ideowe o nikłym poparciu, których poglądy budzą sprzeciw 99% społeczeństwa. W następnych etapach ten pułap się obniża. W ostatecznym dochodzi do 51%. Potem może nawet jeszcze spaść, ale wtedy mamy już dawno do czynienia z totalitaryzmem i śmiercią wszelkiej wolności.
Co sugeruję?
Na pewno zdecydowanie sugeruję odstąpienie od tworzenia indeksu zakazanych stron internetowych. Jeśli autor czy właściciel jakiejś strony łamie prawo, a szczególnie krzywdzi przy tym ludzi, poprzez publikację materiałów pedofilskich, prowokowanie aktów przemocy i nienawiści, oszustwa bankowe, pomówienia czy też dopuszcza się pogwałcenia praw własności artystycznej czy intelektualnej, niechaj jest ścigany, także przez międzynarodowe organa ścigania. Prawda jest taka, że zablokowanie w Polsce czy kilku innych krajach europejskich stron pedofilskich nie spowoduje zmniejszenia krzywdy dzieci poprzez zmniejszenie produkcji tego typu materiałów. Tego dokonać można wyłącznie poprzez wyłapywanie i surowe karanie pedofilów na całym świecie. Natomiast zablokowanie stron może wręcz utrudnić ich identyfikowanie i namierzanie, a najprawdopodobniej okaże się po prostu nieskuteczne. Jedynym efektem będzie powstanie mechanizmu ułatwiającego generowanie kolejnych internetowych zakazów, już dużo mniej uzasadnionych jakimikolwiek względami. Na ten aspekt sprawy zwrócił uwagę nie kto inny jak Larry Flynt, legendarny już niemal wydawca „Hustlera” i kilkudziesięciu innych wydawnictw pornograficznych w USA i na całym świecie. Gdy wygrał przez Sądem Najwyższym USA sprawę o zakres wolności słowa i dopuszczalnej krytyki personalnej przeciwko „wielebnemu” Jerry’emu Falwellowi w jednej z wypowiedzi dla prasy uznał to za sukces wolności słowa, ważny dla wszystkich obywateli. Wyjaśnił to w sposób rozbrajający. Otóż stwierdził, że on sam jest osobiście „najgorszy”. I teraz, jeśli „najgorszy z najgorszych”, najbardziej „paskudne ścierwo” w całym społeczeństwie, ma gwarancje wolności słowa, to tym bardziej bezpieczne i niezagrożone są swobody ludzi przyzwoitych, dobrych i zacnych. Władza polityczna, machina rządu i jej aparat represji na pewno nie zamachną się na wolność człowieka umiarkowanego i zacnego, póki negatywną wolnością i prawami cieszy się „rynsztok”. Dlatego warto, mimo odrazy, go ścierpieć i ograniczyć się do karania łamania prawa, bez ograniczania wolności przekazu.
Zakończę słowami prezydenta Gore’a, gdyż w swojej pracy pod tytułem „Zamach na rozum” ujął to w sposób pełny:
„Musimy zagwarantować, że internet pozostanie otwarty i dostępny dla wszystkich obywateli, i że nie będzie żadnych ograniczeń dostępu do treści [podkreślenie moje – PB], do których chcą dotrzeć użytkownicy – niezależnie od woli dostawcy usług internetowych, z których pośrednictwa korzystają. Nie możemy po prostu przyjąć, że tak właśnie będzie w przyszłości. Musimy przygotować się na to, że trzeba będzie o to powalczyć, gdyż takie zagrożenia niesie konsolidacja i kontrola korporacji nad internetowym rynkiem idei. Zbyt dużo mamy do stracenia, byśmy mogli pozwolić, aby tak się stało. Musimy zapewnić za pomocą wszystkich dostępnych środków, że to medium przyszłości demokratycznej będzie się rozwijać w formie otwartego i wolnego rynku idei, o którym nasi ojcowie założyciele wiedzieli, że jest niezbędny dla kondycji i przetrwania naszej wolności”.