Statystyczny polski obywatel bardzo często narzeka i w niezwykle negatywnie nacechowanych słowach komentuje zdarzenia składające się na tzw. bieżącą politykę. Należę do tych obserwatorów, którzy jej stan oceniają bardzo nisko, przez co powszechną opinię Kowalskiego uważam za trafną i uzasadnioną. Polska polityka potrafi, owszem, wykrzesać z siebie jeszcze nieco powagi, ale chyba już tylko w sytuacjach doprawdy skrajnego zagrożenia dla samego bezpieczeństwa państwa, jak to obecnie obserwujemy w związku z konfliktem o Krym. Poza tym jest to festiwal wzajemnego obrzydzania się polityków różnych partii, oskarżających się o niestworzone przewiny, porównujących adwersarzy kilka razy w tygodniu do najgorszych zbrodniarzy w historii ludzkości, konsekwentnie formułujących wzajemną krytykę w sposób unikający wszelkich objawów merytoryki, a za najwyższy cel obierających sobie odgrywanie roli bezkrytycznych „żołnierzy” tego czy innego partyjnego samowładcy. Z jednej strony mamy takich, którzy z podniesionym czołem objawiają publicznie oznaki faktycznego fanatyzmu ideologiczno-religijnego, który w gruncie rzeczy powinien budzić zupełnie poważnie traktowane obawy o ich poczytalność, z drugiej takich, którzy pozują na tle tamtych na „normalsów”, na braci łata, a swój polityczny kapitał zbijają na skrajnym oportunizmie w postaci uprawiania Aktionspolitik, gdzie wszelkie inicjatywy zmieniania państwa dyktuje mniej lub bardziej przypadkowy „temat dnia”. W przypadku obu grup charakterystyczne jest ponadto obnoszenie się ze swoim fiksum-dyrdum, które u pierwszych może być ponadczasowe, a u drugich stale wymieniane na nowe, byle oryginalne i dające „rozpoznawalność”. To zaiste może fascynować tylko najwierniejszych z wiernych spośród wyborców poszczególnych partii.
Drugi biegun
Spadek jakości klasy politycznej jest zjawiskiem międzynarodowym, ale Polska stanowi jeden z bardziej spektakularnych unaocznień tego procesu. Niesieni uzasadnionym gniewem wobec polityków, nie zauważamy jednak, że proces degeneracji ich sfery aktywności, który objawia się przede wszystkim spadkiem jakości debaty publicznej, jest dwubiegunowy. Jeden inny szatan jest tutaj czynny, ale nasza furia wobec polityków skłania nas albo do ignorowania roli drugiego z czynników, albo do jej pomniejszania. Politycy mogą psuć debatę tylko wtedy, gdy do niskiego poziomu dopasowują się główne media o polityce informujące. Ich obniżone wymagania/oczekiwania generują intelektualne lenistwo polityków, którzy rezygnują ze wszystkiego poza robieniem show. Ta toksyczna współzależność najpierw wypłukuje z polityki najwartościowsze jednostki, następnie decyduje o prymitywnym doborze tematów, generuje negatywny model rekrutacji kadr w partiach politycznych, a na koniec największe gwiazdy robi często z najbardziej bezkompromisowych partyjnych kiboli.
Jednak mediom udaje się oddalić od siebie współodpowiedzialność za stan debaty w Polsce. Ich strategia i ich własny PR jest bowiem lepiej przemyślany. Grają one niewiniątka i palcem wytykają polityków, jako jedynych winnych, sugerując, że są przez nich do robienia z polityki bagna zmuszane. W każdym dobrym kłamstwie jest nieco prawdy, a w tym jest jej dużo więcej niż tylko „nieco” – to ustaliliśmy na początku. Tym nie mniej, roli mediów w psuciu debaty, a także procesu realnego podejmowania politycznych decyzji, trzeba się pilnie przyjrzeć.
Oczywiście mamy w Polsce ową słynną kategorię pośrednią pomiędzy światem polityki i dziennikarstwa. Jest ona zresztą produktem i w pewnym sensie dowodem na degenerację mediów, ale jednak nie najlepszym. Można bowiem dość trafnie argumentować, że owi dyżurni komentatorzy polityczni, najczęściej nazywający się dziennikarzami, którzy w liczbie kilkudziesięciu stale przewijają się przez wszystkie media i tam, niezależnie od tematu i okoliczności, zawsze bronią tej samej partii i atakują – również zawsze – partię jej przeciwną. Są w gruncie rzeczy partyjnymi politykami, którzy tylko pełnią nieco inną rolę od posłów czy senatorów z formalną legitymacją w kieszeni. Mają jakiś tam nimb niezależności, gdyż ich kariery od partyjnych samowładców zależą w mniejszym stopniu, ale przewidywalność ich opinii jest całkowicie partyjna. Skoro tak, to nie do końca można ich rolę w psuciu debaty przypisać mediom. Taka argumentacja jest zapewne dyskusyjna, ale warto uniknąć związanych z tym kontrowersji i zwrócić uwagę wyłącznie na rolę mediów w obniżaniu jakości debaty i polityki na poziomie abstrahującym od partyjnych sympatii i koligacji.
Dwa tąpnięcia
W historii dbałości mediów o poziom debaty publicznej, nie tylko w Polsce oczywiście, można zauważyć dwa tąpnięcia. Nie są one czasowo nijak skorelowane i także dziś różne media znajdują się na różnych etapach tego procesu. Za każdym razem jednak czynnikiem decydującym o obniżeniu lotów była naturalnie ekonomia. Zbyt nudna, trudna i skomplikowana okazywała się polityka prowadzona w sposób poważny, więc pojawiła się pokusa, aby ją „uatrakcyjnić”. Wydawcy, redaktorzy i właściciele zawsze czynili to z ustami pełnymi frazesów o „misji społecznej”, zorientowanej na uczynienie polityki bardziej zrozumiałą i „bliższą” przeciętnemu obywatelowi, w demokracji także dysponującemu przecież 1 głosem wyborczym. Tyle deklaracje, ale faktycznym celem była oczywiście sprzedaż, poprawa „słupków” bez oglądania się na konsekwencje dla państwa i obywateli. Ta troska o „słupki” spaja do dziś oba bieguny psujów debaty publicznej, media i polityków.
Przed pierwszym tąpnięciem media skupiały się na dostarczaniu odbiorcy faktów, także jeśli fakty te ostatecznie kreowały nieostry obraz sytuacji. Komentarze zawierające interpretacje faktów były czytelnie oddzielone o tekstów informacyjnych, dzięki czemu odbiorca wiedział, z jakim zwierzęciem ma w danej chwili do czynienia i odpowiednio inaczej filtrował docierające doń sygnały. Najwyższych lotów media, choć także miały coś takiego jak „linia redakcyjna” ufundowana na – czasami wynikającym ze światopoglądowego wyboru – wachlarzu wartości, za punkt honoru i wyraz własnych ambicji uznawały publikowanie dwóch komentarzy przedstawiających przysłowiowe dwie strony medalu. Metody i praktyka były różne, ale celem tamtych mediów było tworzenie warunków do samodzielnego kształtowania własnej opinii przez odbiorcę. Jeśli chciano przekonywać do „linii redakcji”, to narzędziem tego był autorytet i siła argumentów członków redakcji, którzy regularnie publikowali tam swoje przemyślenia w cyklicznych kolumnach.
Pierwsze tąpnięcie przekreśliło zasadę rozdziału funkcji przekazywania obiektywnych informacji od funkcji promowania „linii redakcyjnej”. Media stały się stronnicze w tym sensie, że „linia redakcyjna” wyrażała się już nie tylko w doborze kadry stałych publicystów/komentatorów, ale także w postaci polityki selekcji przekazywanych informacji. Odkryto, że niektóre informacje lepiej służą redakcyjnemu spojrzeniu na świat, a inne mniej, więc można jedne wyolbrzymiać w ich znaczeniu, inne zaś marginalizować, albo po prostu pomijać. Odkryto ponadto, że ciekawsze artykuły lub materiały telewizyjne/radiowe robi się wówczas, gdy pobudza się nimi emocje odbiorcy. W ten sposób subiektywny komentarz przekroczył linię ramki i wkroczył na teren obiektywnego wcześniej tekstu informacyjnego. Nadal dopuszczano komentarze z różnych stron, ale jeszcze przed przedstawieniem argumentów negatywnie nastawiano do jednej z nich. Media te były jednak na tyle uczciwe, że nie ukrywały swojego ideologicznego zaangażowania. Odbiorca był świadomy, że korzysta ze stronniczego medium, co znów pozwalało mu ewentualnie ustawić sobie odpowiednie filtry.
Po drugim tąpnięciu porzucono jednak już wszelkie opory przed ordynarnym manipulowaniem odbiorcą. Media na tym etapie są, w warstwie deklaratywnej, najbardziej obiektywne w historii. W rzeczywistości sięgają po wszelkie istniejące środki manipulacji słowem, czcionką i ilustracją, aby modyfikować poglądy obywateli. Ukrywają więc przed czytelnikiem fakt posiadania politycznej agendy i cynicznie uprzedmiatawiają go, czyniąc narzędziem tejże agendy. Manipulacja informacjami nie polega tylko na uwypuklaniu czegoś i pomijaniu czegoś innego. Na tym etapie zdarza się świadome wmieszanie w tekst informacyjny informacji nieprawdziwych, niepotwierdzonych rzetelnie, a nawet fikcyjnych. Odbiorcy trudno jest stosować więc jakiekolwiek filtry, także z jednego jeszcze powodu. Media te, choć mają swoją polityczną agendę, prowadzą „krucjaty” i kampanie o coś czy przeciwko czemuś, to najczęściej nie posiadają „linii redakcyjnej” w sensie czytelnego światopoglądu ukształtowanego na bazie któregoś z ukształtowanych w tradycji filozofii politycznej wachlarzy wartości. Te rzeczy są im zupełnie obce, a w zależności od interesu ekonomicznego są skłonne popierać cele konserwatywne, socjalistyczne, chadeckie czy liberalne na zmianę, przyjmując chętnie kalejdoskopowy model wprowadzania tych zmian. Oczywiście symplifikacja przekazywania informacji po drugim tąpnięciu mocno postępuje, ocierając się już o zwyczajny prymitywizm, a nawet dumę ze swoistego antyintelektualizmu.
Dwa populizmy
Politycy chcą reelekcji i to w demokracji zawsze jest głównym celem ich działań. Od zawsze było to problemem w odniesieniu do trudnych decyzji, które liderzy narodu muszą przecież od czasu do czasu podejmować. Ta okoliczność jest naturalnie źródłem populizmu polityków, ich dbania o „słupki”. Problem w zdegenerowanej przez media po pierwszym i drugim tąpnięciu debacie publicznej jest to, że ten naturalny w demokracji populizm polityków jest zwielokrotniany przez populizm owych mediów, które walczą o realizacje celów swoich „krucjat”. Media mają swoje „słupki”, na które muszą chuchać. Droga do wysokich „słupków” w ich przypadku prowadzi przez stworzenie wrażenia odgrywania przez nie roli „adwokata obywateli” w relacjach z władzą, a więc politykami. Ale nie tylko, ponieważ także i skuteczność jest istotnym czynnikiem. Oznacza to, że media upatrują swoich szans na poprawę wyników ekonomicznych w skutecznym wywieraniu wpływu na procesy politycznego decydowania i w emocjonalnym zaangażowaniu odbiorców po swojej stronie. W warunkach wielu państw, a należy do nich obecnie już Polska, ten populizm o kilka długość wyprzedził populizm polityków w zakresie intensywności. Tymczasem związana z tym krytyka rzadko jest wobec redakcji najaktywniejszych na tym polu mediów formułowana.
Media manipulują poglądami odbiorców na każdym etapie zachodzących tu procesów. Dostarczając im zmanipulowanych „informacji”, modyfikują ich opinie w pożądany sposób, czyniąc z nich uczestników swoich „krucjat”. Stylizują się na „adwokatów obywateli”, ale są nimi w rzeczywistości tylko pod warunkiem wykreowania zbieżności potrzeb obywateli z własnymi interesami. Odbiorca czuje się przez media bojowo reprezentowany tylko dlatego, że wcześniej dał się przekonać do oceny wycinka rzeczywistości, zgodnej z mantrą tychże samych mediów (często za pomocą fałszywych danych). Gdy już ostro im kibicuje w walce z nielubianymi do cna politykami, media zyskują potężną siłę i często pacyfikują ewentualny opór polityków, którzy ulegają naporowi medialnej „krucjaty” i zmieniają prawo w sposób zgodny z oczekiwaniami i interesami mediów. W tych warunkach populizm polityków coraz częściej ma charakter w gruncie rzeczy wyłącznie reaktywny. Politycy obserwują kształtowane przez media nastroje społeczne i działają np. niemądrze w reakcji na tę presję, w obawie przed stanięciem się celem kolejnej, tym razem zorientowanej personalnie „krucjaty” mediów. Odczuwają na tym styku swoją narastającą niemoc i w popłochu dostarczają odpowiednie wyniki pod komando redakcji.
O populizmie polityków można wiele złego powiedzieć. Powoduje psucie państwa, komplikuje prawo, generuje przywileje i krzywdy, stanowi mechanizm preferencji dla silnych grup interesów w społeczeństwie kosztem słabszych, którzy raczej zwykle bardziej potrzebują wsparcia. Jest jednak w pewien sposób „uczciwy” w swojej czytelności. Stoi za nim stary jak demokracja układ: w zamian za głosy grupy społecznej A, zrealizuję jej postulat zmiany prawa B, który jest niekorzystny dla grupy społecznej C, która – co akceptuję – w wyborach zagłosuje na mojego konkurenta D. Jeśli polityk jeszcze zamiar ów zawrze w swoim programie i ogłosi to PRZED wyborami, a mimo to wygra, to można się z tym jakoś tam pogodzić. Z populizmem mediów jest inaczej. Owszem, cele mediów mogą być zgodne z interesami jakiejś grupy ich odbiorców. Ale wcale nie muszą, bo media manipulując obrazem rzeczywistości fałszują tę relację i fabrykują pozory zgodności interesów. W interesie mediów jest wzrost sprzedaży, wszystko inne: odkrywanie afer, walka z przestępcami, ostrzeganie przed zapaścią w służbie zdrowia, epatowanie przemocą w szkołach, krytyka wyroków sądowych, to środki do tego celu. Zauważmy, skoro „good news is no news”, to mediom poprawa sytuacji w odniesieniu do wszystkich tych problemów nie jest na rękę. W tym punkcie ujawnia się więc fundamentalne źródło sprzeczności ich interesów z interesami obywateli, którzy zapewne życzyliby sobie poprawy funkcjonowania państwa, nawet za cenę utraty przez media „gorących tematów”. Obywatele nie chcą, aby na Ukrainie trwał rozlew krwi, media widzą w tym hit sprzedażowy na pierwszą stronę lub „specjalne wydanie wiadomości” i żółte paski przez całe tygodnie. Obywatele chcą czuć się bezpieczni przed Trynkiewiczem, media chcą strach przed nim podsycać, aby zarobić na publikacji jego pamiętników. Obywatele chcą sprawiedliwego ukarania matki Madzi, media chcą ją pokazać gołą na koniu w galopie. Obywatele chcą wolności zgromadzeń i słowa, media chcą ich ograniczenia, bo spalony wóz transmisyjny zmniejsza im zyski per saldo.
Populizm mediów polega na cynicznym szczuciu obywateli niczym psów na rządzących polityków z pełną premedytacją i świadomością reaktywnej niemocy polityki – i to najczęściej w imię celów sprzecznych z interesami tychże obywateli. Przestańmy im na to pozwalać. Mamy najpotężniejszą z broni – prawo dysponowania własnym portfelem, tudzież pilotem.

