Kultura uwielbia buntowników, rewolucje, demonstracje, walki uliczne, strajki, rebelie. Wszystkie one są malownicze, inspirujące, świetnie nadają się do przetworzenia przez kulturę.
„Nie jestem w stanie tyle zjeść ile chciałbym wyrzygać” – to zdanie zawierające potężny ładunek emocji i ekspresji zostało wypowiedziane przez Maxa Libermanna w roku 1933, na widok maszerujących nazistów. Żadne wydarzenie z kanonu tak zwanych wydarzeń demokratycznych nie wywołało takich emocji, ergo nie stanowi przedmiotu zainteresowania kultury, która przecież jest nośnikiem emocji. Kultura oczekuje również od swojego odbiorcy reakcji emocjonalnych. Pamiętam, że 5 czy 6 czerwca 1989 roku nie było wiwatów na ulicach, nie otwierano butelek z szampanem. W naszej historii tak niewiele jest wydarzeń radosnych, a to jedno z najważniejszych wydarzeń w historii Polski (nie komentuję frekwencji na poziomie ok. 60 %), właściwie nie wywołało większych emocji. Podobnie było również z wejściem Polski do Unii Europejskiej. Ze smutkiem obserwowałem wówczas rachityczne grupki z kilkoma flagami świętujące w kilku większych miastach. I tyle.
Na potrzeby niniejszego artykułu przyjmijmy uproszczoną definicję, wedle której demokracja to konieczność zawierania kompromisu, wypracowywanie rozwiązań poprzez debatę, niwelowa
-nie napięć w trybie negocjacji, poddawania się werdyktom niezawisłych sądów. Zainteresowanie kultury wskazanymi wyżej zjawiskami następuje właściwie dopiero w momencie, gdy wartości demokratyczne są zagrożone, lub trzeba o nie walczyć. Kultura uwielbia buntowników, rewolucje, demonstracje, walki uliczne, strajki, rebelie. Wszystkie one są malownicze, inspirujące, świetnie nadają się do przetworzenia przez kulturę. Często zdarza się, że poznając jakiś wybitny życiorys mówimy „O! fantastyczny materiał na produkcję filmową”, ale pod warunkiem, że roi się tam od sensacyjnych zwrotów akcji, ciągłego zagrożenia życia, a w tle koniecznie znajdziemy przełomowe wydarzenia w historii ludzkości. Ktoś taki jak premier II RP Władysław Grabski ze swoją koncepcją „spokojnych ideałów” nie ma szans stanie się ikoną popkultury.
Megaprodukcje przedstawiające komiksowych herosów Marvela, „Władca pierścieni”, „Gra o Tron” i wiele podobnych im realizacji, jeśli w ogóle zajmują się wartościami demokratycznymi to tylko wówczas, gdy trzeba je ratować przed tyranią i terrorem. Kiedy jednak przychodzi do konieczności wypracowania jakiegoś szerszego kompromisu, stworzenia aktu prawnego czy przeprowadzenia konsultacji, to nie widzimy tam Spidermana czy Gandalfa.
Być może łatwiej odrąbać mieczem łeb orkowi niż dogadać się z opozycją parlamentarną w sprawach istotnych dla wspólnoty.
Gdzie superbohaterowie gdy chodzi o kryzys uchodźczy, zagrożenia dla klimatu, dostęp do wody? Dlaczego współcześni herosi popkultury nie zajmą się walką z rakiem, depresją i innymi chorobami cywilizacyjnymi? Jedna z niewielu scen w popkulturowach megaprodukcjach, która odnosi się do procesów demokratycznych pochodzi z „Gwiezdnych Wojen”, gdy międzygalaktyczny senat przegłosowuje przyznanie szczególnych uprawnień senatorowi Palpatinowi. Komentując to zdarzenie jeden z rycerzy Jedi stwierdza, że „Demokracja umiera wśród śmiechu i hucznych oklasków. Kończąc wątek superbohaterów chciałbym przekornie stwierdzić, że chętnie zobaczyłbym film, w którym Superman, Batman lub Thor negocjują np. parytety produkcji mleka w Unii Europejskiej, limity emisji CO2 lub stawki roamingu sieci telefonicznych.
Polska „swojskość” jako wróg demokracji
Polska publiczność uwielbia produkty kulturowe, które zawierają tzw. „swojskie klimaty”. Z litości nie będę odnosił się do Disco Polo, napomknę tylko, że trzy najpopularniejsze teledyski (oczywiście o tańczeniu dla niej, zielonych oczach i miłości) wyświetliło prawie 500 mln rodaków, ale poświęcę nieco uwagi największemu serialowemu hitowi wszech czasów czyli „Ranczu”. Możemy postawić tezę, że z sympatią i czułością, przy rechocie widzów, wciąż akceptujemy system „między Panem, Wójtem a Plebanem”. Pozornie wszystko jest zatem tak, jak być powinno. Wybory się odbywają, władze samorządowe wywiązują się z obowiązków i spełniają standardy demokratyczne, ale faktycznie najważniejsze decyzje zapadają na plebani. To poparcie proboszcza decyduje, który z kandydatów wygra wybory, Unia Europejska, to twór który wzbudza podejrzliwość, dotacje to podejrzana sprawa, no ale skoro frajerzy dają to trzeba brać. Serial kończy się bardzo pesymistycznie, gdy prezydentem Polski zostaje skorumpowany szczwany nieuk, który w co drugim zdaniu niczym mantrę powtarza słowo „ojczyzna”, a dla kompletnego pomieszania dobrego i złego stoi na czele Partii Uczciwości. Polacy są zachwyceni. Tysiące odwiedzają filmowe Wilkowyje, marząc żeby być mieszkańcami tejże gminy, w domyśle Polski, czy inaczej… polskiego raju.
O Polskę partyjną
O ile wartości demokratyczne takie jak wolność słowa czy wolne wybory są dla kultury co najmniej nudne, o tyle partie polityczne wzbudzają prawdziwą niechęć. Nawet dziennikarze tzw. mediów liberalnych szczycą się, że nigdy nie należeli do żadnej partii. W popkulturze powszechny jest pogląd, że lepiej być złodziejem niż politykiem. Polityk to najbardziej pogardzane zajęcie. Jeśli ktoś przystępuje do jakiejś partii to tylko dlatego, że jest nieudolny, do niczego się nie nadaje. Do tego jest cyniczny, chciwy i wysługuje się bandytom, którzy w przeciwieństwie do polityków budzą niejaką sympatię. A przecież bez systemu partyjnego nie ma zdrowego systemu demokratycznego. Ludzie, którzy mimo kulturowego potępienia, trwonią swój czas i pieniądze na uprawianie polityki często czynią to z pobudek ideowych, ale nie mają szans na bycie bohaterami popkultury. Trzeba mieć dużo cywilnej odwagi, żeby przyznać się do tego, że jest się członkiem partii politycznej. A przecież chcemy wybierać spośród ludzi mądrych i uczciwych, ale takich – jeśli wierzyć popkulturze – w polityce po prostu nie ma.
Nie potrafię wyjść ze zdumienia, dlaczego nikt nie zrobił filmu o powstaniu Unii Europejskiej a już powstał świetny film o Brexicie, mimo że proces wychodzenia Wielkiej Brytanii jeszcze się nie zakończył i nie wiadomo, czy w ogóle się powiedzie. Czy dochodzenie do kompromisu, negocjacje, wolność słowa, wolne wybory, zaangażowanie w sprawy publiczne są dla kultury kompletnie nieatrakcyjne? Jeśli tak, to perspektywy dla demokracji liberalnej, praw człowieka są raczej marne. Może jednak należy posłuchać Sławomira Mrożka i wpisać do naszej konstytucji słowo „kurwa”, a wtedy zainteresowanie obywateli sprawami kraju zdecydowanie wzrośnie?
Ilustracja: Dawid Czajkowski