Kasowanie i trzebienie innych przejawów wizji artystycznych, które nie mają lub nie chcą mieć nic wspólnego z tak ideologicznym podejściem, ale również z samymi ideologicznymi narzędziami, jest widomym przejawem dążenia do całkowitej rezygnacji z pluralistycznej i heterogenicznej postaci kultury polskiej.
Trzyipółletnia dobra zmiana panująca w kulturze, analogicznie do pozostały sektorów życia społecznego i publicznego, przyniosła niezwykle obfity plon niespotykanych dotąd – od początku transformacji ustrojowej – konkretnych przemian związanych z obowiązującymi wcześniej standardami funkcjonowania poszczególnych dziedzin kultury. Całkowite podporządkowanie przez mściwie nam panujących wszelkich instytucji życia kulturalnego, finansowanych bezpośrednio z państwowej kiesy, w niedługim czasie doprowadziło do przekierowania paradygmatów kulturowych działań na tory ideologicznej wykładni Państwa Pisu, zrywając tym samym jakakolwiek łączność z kulturotwórczym miąższem – czyli estetyką. Zinstrumentalizowanie kultury od początku jawiło się rządzącym jako coś nader koniecznego i potrzebnego do wdrażania procesu – opartego na ręcznym sterowaniu i jak najdalszym ingerowaniu – przekształcenia dotychczasowego stanu i wymiaru kultury w postać narodowo – historyczną, której wykładnia, podług narzuconych siłą właśnie takich opcji, jest jedynym słusznym i pożądanym obliczem. Kasowanie i trzebienie innych przejawów wizji artystycznych, które nie mają lub nie chcą mieć nic wspólnego z tak ideologicznym podejściem, ale również z samymi ideologicznymi narzędziami, jest widomym przejawem dążenia do całkowitej rezygnacji z pluralistycznej i heterogenicznej postaci kultury polskiej.
Nakładanie jedynie słusznej narracji – ze strony rządzących – na współczesną historię jest skrajną bezczelnością i wyrachowanym cynizmem.
Natomiast fasonowane kultury w obszarach zarządzanych, administrowanych lub finansowanych przez rząd, odbywa się dwojako. Albo mamy do czynienia z gwałtownym zerwaniem wcześniejszych profilów funkcjonowania danych instytucji (m. in. teatry państwowe, w których doszło do czystek na poziomie dyrektorskim i wymiany na funkcjonariuszy władzy lub też narodowe muzea, w których – po zaprowadzenia analogicznej procedury – dochodziło do automatycznego chaosu i, w konsekwencji, regresu na poziomie funkcjonowania) albo dzieje się to bardziej wyrafinowanie na innych polach, już nie tak mocno trzymanych za gardło przez władzę. Przykładem takim może być literatura.
Macki pisowskiej propagandy sukcesu, uspostaciowione – w wypadku działań literackich – nęcącą ofertą publikowania w reżimowym periodyku za 500 złotych za wiersz, będą już w bardzo krótki czasie przynosiły coraz bardziej konkretne efekty. Skala matactwa i pokupnych skuszeń, jakimi posługują się redaktorzy propagandowego periodyku literackiego NAPIS, sięga aberracyjnego zenitu. Od paru miesięcy dochodziły wieści o wielkiej potrzebie stworzenia liberalnego periodyku literackiego dla wszystkich niekomercyjnych literatów, na którego łamach będą mogli swobodnie prezentować swą twórczość. Sęk w tym, że pismo to zostało powołane ręcznie przez MKiDN w bardzo sprytnej formule maskującej propagandowy wydźwięk, i na pierwszy rzut oka tłumiącej określony, rządowy kontekst. Przykrycie istotowych intencji pozorami zadbania o różnorakich twórców literackich, wyraża się konkretnie w sowitych honorariach, nie posiadających żadnych analogii z czasami niegdysiejszymi. Nigdy bowiem żadne pismo literackie nie posiadało aż takiego budżetu, który byłby w stanie umożliwić wypłacania aż takich stawek, jak ma to miejsce w rzeczonym NAPISIE. Pospolite kupowanie spragnionych uznania i poklasku, błąkających się po różnych wydawnictwach i portalach społecznościowych literatów przyniosło błyskawiczne efekty. W spisie treści pierwszego numerze pisma odnajdujemy poetów, o których nigdy byśmy nie powiedzieli, że posiadają proweniencję prawicową lub narodowo-katolicką. Redaktorom pisma od początku było wiadome, że jedynie obfitymi stawkami są w stanie przyciągnąć inercyjnie polityczne nazwiska poetów, którzy – najwidoczniej – obecne rządy traktują jako normalną sytuację polityczną, nie odznaczającą się niczym szczególnym. Nie zmienili nam przecież ustroju, wolność jest wciąż taka sama, a to co oni robią, są to zwykłe przepychanki między zwaśnionymi stronami, które w żaden sposób nie przekładają się na nasze życie. A nasze życie toczy się po staremu, publikujemy swoje książki, za które najczęściej nie jesteśmy nagradzani, bo układy, jakie w tych nagrodach panują, nas wykluczają. Więc o co chodzi? – zapytani o przyczyny pójścia na współpracę, tak właśnie odpowiadają. Wyczucie tych frustrujących fluidów, trzeba przyznać, udało się pisowskim macherom idealnie. Nic tak nie przyciąga i nie skupia czyjejś uwagi, jak roztoczenie wizji zerwania z panującym dyktatem środowiskowych koterii, a także z domniemanymi zmowami, jakie je spowijają, i bezpośrednie zwrócenie się z ofertą – schlebiającą urażonemu ego – do zżeranych resentymentem artystów. Podobnież jak w innych wymiarach życia społecznego, w wymiarze kultury rządy Pisu kierują się identycznymi przesłankami i motywami – przejęcie całkowitej władzy nad kształtem i wnętrzem każdego wycinka owego życia, lecz również sterowania nim za pomocą sprytnych, somnambulicznych sztuczek. Uwodzenie takie trafia wprost w skołatane i potargane frustracją serca wybitnych twórców, którzy od dawien dawna – wedle ich mniemania – zasługiwali na o wiele więcej poklasku i uznania, niż byli w stanie go osiągnąć, przedzierając się przez gęste sitwy i świty obdzielające łaskawie swym uznaniem lub rażące gromami wykluczeń. Jednak sytuacja natomiast może okazać się sprawdzianem.
Dla tych, którzy uważają, że publikowanie w NAPISIE jest czymś normalnym, prawdopodobnie to, co wyczynia Pis nie jest czymś strasznym, i traktują to jako działania analogiczne do poprzednich rządów. Są więc tzw. „symetrystami”. Z tym że dla owych „symetrystów” w działaniach rządzących więcej jest dobrego niż złego. Nie spotkałem się bowiem z żadną wypowiedzią „symetrysty”, która wskazywałaby na popieranie rządów poprzednich. Koledzy, którzy tam publikują, najprościej rzecz ujmując… tacy są. Wszystko bowiem wskazuje na to, że kierują się relatywistycznymi przesłankami, nie traktując swego akcesu jako zwykłej hańby, lecz jako cyniczną rozgrywkę z Lewiatanem władzy, mniemając, że spokojnie go okpią, kiedy przyjdzie do bardziej deklaratywnych posunięć z jego strony, gdyż, jak był raczył wyrazić się jeden ze skaptowanych: Należy czesać wszystkich reprezentantów. Jak przystało na anarchistę, który szczyci się tym, że żyje bezkosztowo – albowiem od wielu lat żyje z innych, niczym huba – nie dostrzegającego żadnych różnic pomiędzy minionymi czasami a autorytarną, narodowo-katolicką władzą obecną, liczy się tylko dla niego okazja do zaistnienia i zamanifestowania swojej poetyckiej wielkości w postaci publikacji na łamach i wystąpienia w filmiku przedstawiającym recytacje swych poetyckich płodów, który będzie dostępny w internetowym kanale pisma. Tak więc, można swobodnie domniemywać, żaden kontekst nie odgrywa dla tych ludzi znaczącej roli. Chodzi tylko o to, by się pokazać, otrzymując za to sporą gratyfikację. Idąc tym tropem, prawdopodobnie – gdyby wtedy żyli – odpowiedzieliby na zaproszenie do publikacji na łamach Der Sturmer lub Trybuny Ludu, oczywiście, jeśliby takie do nich wystosowano.
Reakcją na publikację pierwszego numeru NAPISU, a także na rządowe działania na polu kultury, był tekst Grzegorza Nurka pt. „Po co nam Instytut Literatury” – opublikowany w Gazecie Wyborczej (25.01.2019) – dotyczący nowej inicjatywy MKiDN, jaką jest, wzmiankowany w tytule, świeżo powoływany twór. Autor przedstawia w nim „wizytówkę Instytutu”, czyli zerowy numer kwartalnika. W partii tekstu opisującej zawartość pisma, Nurek przytacza wypowiedź naczelnego, Józefa Marii Ruszara, odnoszącą się do kształtu i charakteru pisma, „w którym nie będzie jedynie słusznych autorów”, albowiem: „Wykluczeni będą tylko ci, którzy sami się wykluczają. Ktoś nie będzie chciał z nami współpracować? Trudno, nikogo do niczego nie można zmusić”. Po tej zacytowanej deklaracji, następuje przedstawienie przez Nurka autorów numeru, którzy są dość jednoznacznie kojarzeni z kulturową dobrą zmianą. Sęk w tym, że lista autorów numeru jest o wiele dłuższa i w przeważającej mierze składa się z nazwisk zupełnie niekojarzonych dotychczas z prawicowo – narodową postawą, tak mocno cechującą wymienionych wcześniej niektórych autorów: Jana Polkowskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza czy prof. Marka Kornata. Zatajenie pozostałej liczby autorów (m.in. Edward Pasewicz, Andrzej Niewiadomski, Bianka Rolando, Roman Honet – redaktor działu poezji w NAPISIEe, Karol Maliszewski, Małgorzata Lebda, Paweł Kaczmarski) ewidentnie czyni z tego fragmentu tekstu część niepełną i, co chyba najistotniejsze, mocno zwichniętą. Albowiem istota – dość szokująco przewrotna – samego periodyku ma właśnie polegać, adekwatnie do słów Ruszara, na publikowaniu autorów ideowo sobie obcych (vide Pasewicz kontra Polkowski), i pod pretekstem pluralistycznego przedstawiania bardzo różnych stanowisk, sprawiać iluzoryczne wrażenie niczym nieskrępowanej swobody, ufundowanej na – częstokroć sprzecznych – wymiarach estetycznej i językowej postawy. Wszystko to ma uwiarygodnić oraz legitymizować ważność, ale też konieczność, tak przecież rażąco sztucznie powołanego tworu literackiego, poprzez zwabianie lub pozyskiwanie autorów różnej maści, maskującego ideologiczną ofensywę i potrzebę manifestowania permanentnej dobrej zmiany w kulturze literackiej. Rządowe pismo literackie – a takim wszak jest NAPIS – ma być postrzegane jako nieokiełznana agora literackiej, intelektualnej, historycznej i współczesnej różnorodności; jako wielce nęcąca przestrzeń dla – odrzuconych przez tajemne koterie lub hermetyczne układy – autorów, czy wreszcie, jako pole dla przyszłych sporów czy zażartych polemik. Niestety, posiada ono bardzo silnie wyczuwalny kontekst. To kolejna inicjatywa powołania odgórnie narzuconego, niewyrastającego z naturalnej potrzeby środowiska, topornie kreowanego bytu, o wyraźnych znamionach politycznej – a więc Pisowskiej – proweniencji. Próba okazania – dość czytelna w swej infantylności – ze strony funkcjonariuszy literackiej dobrej zmiany nagłej łaski względem każdego, kto, mimo swej odmienności estetycznej lub światopoglądowej wobec literatury moralnie słusznej, zasługuje na docenienie w postaci publikacji na łamach i otrzymanie zań sutego honorarium, jawi się gołym okiem jako chytra zmyłka.
Chytrym i zarazem sprytnym jest bowiem sam zabieg pozyskiwania tak sporej ilości autorów, którzy do tej pory nijak nie zajmowali się ideologicznymi szturmami, a którzy, publikując swe teksty w NAPISIE automatycznie wpisują się w ów kontekst, i od tej pory, siłą rzeczy, kojarzyć się będą jako wspierający poczynania współtworzących panującą ideologię.
Liberalne podejście do literatury – które rzekomo jest głównym postulatem redaktorów pisma: Józefa Marii Ruszara i Romana Honeta – jest czystą mrzonką wobec, bynajmniej nieskrywanych, impulsów płynących intensywnie z partyjnej centrali, która wszak ten ideologiczny totem funduje.
Ilustracje: Dawid Czajkowski
