Megalomańskie zapędy władzy, która buduje szpitale polowe na Stadionie Narodowym lub w innych miejscach społecznego kultu sportu, gdy tymczasem zamknięte wcześniej szpitale stoją teraz bezczynnie na rogatkach niektórych miast ze względu na brak kontraktów z NFZ, tudzież dwa miliardy złotych przekazane na reżimową telewizję – te fakty należą bez wątpienia do głównych składowych obecnego, aberracyjnego stadium.
Obłąkany kraj. To jedyne bodaj określenie, które oddaje zespolenie tego, co się tutaj dzieje. Gwałtowna eksplozja pandemii, galopujący wzrost liczby ludzi zakażonych i kompletna bezczynność reżimowej władzy, wmawiającej w swych codziennych, propagandowych przekazach, że sytuacja jest pod kontrolą, są bieżącymi wektorami wytyczającymi kierunek ewoluowania stanu państwa. Megalomańskie zapędy władzy, która buduje szpitale polowe na Stadionie Narodowym lub w innych miejscach społecznego kultu sportu, gdy tymczasem zamknięte wcześniej szpitale stoją teraz bezczynnie na rogatkach niektórych miast ze względu na brak kontraktów z NFZ, tudzież dwa miliardy złotych przekazane na reżimową telewizję – te fakty należą bez wątpienia do głównych składowych obecnego, aberracyjnego stadium. Kurczowe trzymanie się piętrowego kłamstwa, jako jedynego już rozpoznawalnego znaku tejże władzy, w postaci chociażby twierdzenia, że w Polsce jest najwięcej łóżek w szpitalach w porównaniu do innych krajów Europy, oraz całkowite zmarnowanie czasu na kompleksowe przygotowanie się do stawienia czoła gigantycznej fali wielokierunkowego wzrostu zakażeń, są tego bezpośrednimi pochodnymi. Mściwie nam panujący musieli stworzyć sobie zabezpieczenie na kolejne lata swych podłych rządów w postaci (wielce prawdopodobnego) zmanipulowania wyborów prezydenckich i całomiesięcznego rekonstruowania swego nowego rządu, aby móc teraz bezkarnie kreować rzeczywistość, rzucając resztki finansowej pomocy pozostawionemu już ewidentnie samemu sobie społeczeństwu – tak kształtuje się obraz owego szaleństwa.
Czynownicy władzy robią tedy swoje. Finansowo zabezpieczeni, samochroniący się naprędce powstającymi ustawami, konsekwentnie realizują swój bezwzględny plan uwłaszczenia się i okopania na swych oderwanych od realiów pozycjach. Ów rozdźwięk jest cechą charakterystyczną totalitarnego reżimu. Mogą wszystko – wejść do domu kogokolwiek i go, na przykład, otruć w łazience. Są wszak bezkarni. Ludzie, którzy ich ponownie rok temu wybrali oraz zagłosowali powtórnie na ich prezydenta, najprawdopodobniej o niczym takim nie wiedzą. Tkwią wciąż, niczym żywe mumie, w swoich cudownie bezpiecznych przekonaniach, że ich ukochana władza, która była dla nich tak wspaniale szczodra dzieląc się z nimi łupami w postaci datków socjalnych, postępuje właściwie, zwalczając wrogów ludu, którzy wciąż odpowiadają za pojawiające się raz po raz niedomagania powstałego z pozycji kucznej państwowego organizmu. Otaksowali przecież swoje bytowe położenie już dawno – wybrali to, co im podsunięto pod nos: model państwa populistycznego. Brali bezrefleksyjnie wszystko, co tylko było im oferowane przed newralgicznymi momentami. Tępo i ślepo wierzyli w każde zapewnienie. Poddawali się lasowaniu mózgów przez propagandowe żarna. Dowartościowywali się przyzwoleniami na deprecjonowane elit, dzięki czemu czuli się nareszcie wolni mogąc, za swe ciche niegodziwości, nieukrywaną nienawiść lub jawne podżeganie do rozpętywania nagonek, nie ponosić żadnej odpowiedzialności. Mogli też wreszcie nadąć swe prostackie ego do zadowalających rozmiarów, wyzwalając tym samym, trzymane na coraz bardziej napiętych postronkach, pokłady narcystycznego otumanienia. Stali się tym, czego im rzekomo wcześniej wzbraniano – dumnymi obywatelami – podług nowego wzorca wykreowanego narracyjnym bełkotem.
Opaczne postrzeganie ról i zawiadujących nimi mechanizmów jest przywarą niewolniczych zapędów, tłumionych i głęboko skrywanych w warunkach odwróconego względem totalitaryzmów modelu władzy, który w demokracji ustrojowej polega na służeniu obywatelowi i jego bezpośredniej emanacji – czyli władzy faktycznej – jaką jest samorząd. To obywatel jest u góry, władza zaś jest realizacją jego dążności, poprzez wyłonienie systemu opartego na decentralizacji funkcjonowania, autonomii względem jej prawa, i samego, nienaruszalnie ustanowionego, trójpodziału władzy. Genotyp niewolnika ulega wówczas rozpuszczeniu albo podlega hibernacji. Okazało się tedy, że u większości naszego narodu przetrwał bardziej ten drugi wariant. Jego odtajanie nastąpiło bowiem bardzo szybko – wystarczyła hipnotyzująca garść socjalnych obietnic zbełtana z frazeologią mamroczącą o godnościowym traktowaniu owego obywatela. Ostatnie pięć lat istotnie ukazały przepotężną gamę dyktatorskich zapędów oraz ich konkretnych wdrożeń. Odseparowanie obywatela od scentralizowanej władzy, a także wykluczenie całego narodu ze wspólnoty europejskiej, stanowią niepodważalny dowód na świetnie zachowany u większości gen niewolniczy, przyzwalający na powrót do systemu sprzed 1989 roku. A wszystko to odbywało się, i odbywa wciąż nadal, w sposób niepozorny i nieskutkujący bezpośrednio – odbieranie wolności po kawałku, stopniowe demontowanie urządzeń demokratycznego modelu, cyniczne wykorzystywanie socjotechnik, wmawianie, że dla nas białe jest czarne, a najważniejszą wartością jest wiara katolicka – wiara w coś, czego w istocie nie ma, ale wszak wiadomo, że tylko ona czyni cuda. Fantazmatyczne gruntowanie mózgowej papki, jaka pozostała w chytrych i sprytnych główkach nosicieli tego genu, rojenie i powrzaskiwanie, nieustanne poszukiwania widmowego wroga i cedowanie winy za swą głębinową indolencję na wszystkich innych spoza obozu władzy, którzy są skupieni w swych zawodowych kastach – to stałe motywy w szachującej grze o utrzymanie władzy. Podatność na infekowanie uzależnionych od posiadania swego pana tego rodzaju miazmatami okazała się przeto bezbrzeżnie wielka. Przybrała ona postać wielce swobodnego zapędzania uwagi w koryta pełne pomyj sfabrykowanych i przeto szkalujących faktów lub preparowanych, rzekomo istotnych, wydarzeń.
Stan ten niemal od razu zaczął w niektórych ludziach wyradzać tęsknotę do niesamodzielnego funkcjonowania na polach swych zawodowych aktywności. Skoro niezależnie od poglądów politycznych istnieje możliwość czerpania z szeregu finansowych korzyści, jakie oferują rządzący, to dlaczego ja nie miałbym również na tym fakcie czegoś dla siebie ugrać? Takie pytanie zdają sobie zadawać wszyscy ci, którzy muszą za wszelką cenę realizować swoje potrzeby tyleż zawodowe, co mentalno – psychiczne.
Każda władza o jawnie sprofilowanej proweniencji autokratyczno – dyktatorskiej upatruje w szeroko rozumianej propagandzie stabilnego źródła hipnotyzowania podległego jej ludu. Rozgałęzianie kanałów sączących mniej lub bardziej zmanipulowane treści, skutecznie zawiadujące różnymi polami społecznej funkcjonalności wynikającej z bieżącej, zawodowej aktywności obywateli, staje się warunkiem koniecznym jak największego zagarnięcia umysłowości jednostek. Poprzez kazuistyczne lub demagogiczne – oparte na radykalnym relatywizowaniu faktów – imputowanie objawianych prawd, determinowanych występującymi w danym momencie kontekstami, kierunkuje ona swój przekaz przede wszystkim do swego podstawowego elektoratu, lecz z czasem, przejmując coraz więcej nośników społecznego rażenia, bezceremonialnie posługuje się już tymi mechanizmami wobec odbiorców nastawionych wobec niej nieufnie lub krytycznie.
Przykładem tego jest chociażby słuchanie przedstawicieli pisowskiej władzy w takich stacjach, które są wobec niej w jawnej kontrze, lecz dbają o wyrównany poziom polemiki typu jeden na jeden. Owi wykonawcy poleceń jednoosobowej centrali są w tych potyczkach zazwyczaj impregnowani na przytaczanie i częstokroć miażdżące poczynania władzy argumenty oparte na liczbach i danych. Jakby zaskorupieni, odpowiadają zazwyczaj mantrą – zgodnie z otrzymanym z tejże centrali porannym przekazem odnośnie stanowiska partii. U odbiorców potęguje to jedynie narastające poczucie schizofrenii – współwystępowanie dwu odmiennych rzeczywistości. Umocnieniem propagandowego funkcjonowania jest powołanie na przykład nowych instytucji, które odpowiadałby za tworzenie nowej polityki historycznej lub kulturalnej. Działania instytucjonalne są bodaj oczkiem w kapuścianej głowie tejże władzy. Problemem są dla niej instytucje działające od zawsze, a przynajmniej sięgające swoją historią czasów przed pisowską pandemią, w których struktura działania została oparta na samorządowych dążnościach, czego znakiem był chociażby system wyłaniania instytucjonalnych władz, ufundowany na konkursach lub na merytorycznym wskazywaniu najbardziej predystynowanych do takich funkcji ludzi. PiS staranował gdzie tylko mógł tegoż rodzaju konsekwencje wyboru, wstawiając na kierownicze stanowiska swych pachołków z nadania. Ale żeby rozszerzyć zakres swego oddziaływania, powołał swoje instytucje, które bezpośrednio mają uprawiać ideologiczną, narodowo-katolicką politykę kulturalną.
Jako że scheda po komunistycznym reżimie utrzymała się najbardziej w strukturach obecnie sprawującej władzę partii, operacyjne plany rozpracowywania poszczególnych środowisk twórczych zostały w tychże instytucjach natychmiast aktywowane. Instytut Literatury jest najbardziej widomym dowodem takiego właśnie podejścia – od samego początku jego powstania (2018 rok), zogniskował w spektrum swych działań wszelkie elementy, które jako żywo są wskrzeszeniem wypróbowanych w epoce obecnie przywracanej działań mających na celu skaptowanie jak największej ilości literatów, którzy – niezależnie od swych poglądów – poprzez swój udział będą legitymizować rzekomo pluralistyczną instytucję. Paromilionowy budżet roczny, przyznawany z kieszeni szarego podatnika na działalność tej literackiej tuby krzewiącej radosną wiedzę o szczęśliwym życiu w warunkach niczym nie skrępowanej demokracji, okazał się – zgodnie z oczekiwaniami władzy – apetycznym kąskiem dla większości literatów, żądnych nieustannego ewokowania swych płodów, obojętnie gdzie tylko jeszcze można, bez względu na kontekst, a nawykłych w swym funkcjonowaniu do swobodnych warunków, niezderzających się wcześniej z bezpośrednimi ingerencjami danej, konkretnej władzy. Instytucjonalny lep okazał się mocny. Zaproponowane przez IL finansowe stawki za publikowanie wierszy, opowiadań bądź tekstów krytycznych okazały się dla znacznej części środowiska literackiego oszałamiające. Kuszenie wydało się przeto niezwykle atrakcyjne – otóż nareszcie pojawiła się instytucja, która za naszą żmudną, ciężką pracę chce nas sowicie wynagrodzić, oferując – jak w przypadku stawki za wiersz – magiczne 500 zł. Ponadto, oprócz publikowania literackich ujawnień, zapewnia stały dostęp do swego literackiego pisma, jakim jest Nowy Napis, w wydaniu papierowym i internetowym, ale też otwiera szeroko przed nami możliwość dofinansowywania naszych książek w wydawnictwach, które zechcą pójść na współpracę z IL.
Opieka nowej, stachanowskiej instytucji, nie została zawieszona w warunkach covidowej pandemii – co więcej, została jeszcze dosadniej podtrzymana w postaci rozesłania przez naczelnego IL oraz NN, Józefa Marii Ruszara, listów do szefów wydawnictw literackich lub redaktorów naczelnych niedobitych jeszcze przez władzę niezależnych pism literackich, zawierających informacje o sutej pomocy dla wszystkich dotkniętych obecnym stanem. Pomoc ta była tyleż niewinna, co skrajnie zwodnicza – wystarczyło przekazać IL pakiet swoich utworów literackich w zamian za podpisanie z tymże IL licencji, w myśl której IL nabywa do nich prawa na okres dwu lat. Manewr ten okazał się niezwykle skuteczny od samego początku funkcjonowania NN, kiedy przyjmowano od niepodejrzewających niczego autorów teksty do publikacji na łamach i podpisywano z nimi właśnie skonstruowane w ten sposób licencje. Niektórzy literaci – jak zakładam – nie mający nigdy do czynienia z taką obróbką prawną, nie za bardzo wiedząc na czym ona polega, nie dość, że nie zwracali uwagi na polityczny kontekst podtykanej im pod nos oferty, to jeszcze oddawali swoje prawa autorskie na dwa lata owej instytucji za sowite, jak na dotychczasowe warunki, wynagrodzenia.
Połakomienie się wielu – politycznie indyferentnych – literatów na tegoż rodzaju współpracę z reżimową agendą literacką okazało się w dużej mierze niezwykle symptomatyczne dla ich mentalnego oraz etycznego wymiaru, który – w momencie konkretnego sprawdzianu – objawił się jako niezwykle inercyjny. Rażąca obojętność na nieskomplikowane w swej naturze próby podebrania ich przez literacką agendę władzy, ujawniana w bezpośrednich rozmowach czy we wpisach na profilach na Facebooku, jest znakiem ich sposobu na samorealizację swych – nierzadko narcystycznych – potrzeb literackich. Ignorowanie i bagatelizowanie samego zaś kontekstu, w który dali się zwieść, aby po podpisaniu licencyjnych lojalek, całkowicie go sobą legitymizować, kompletnie nie stanowi dla nich żadnego problemu. W odpowiedzi na tegoż rodzaju sugestie, niejako automatycznie powiadamiają, że jest to tym samym, co otrzymywanie stypendiów twórczych z MKiDN lub dotacji grantowych na publikowanie książek z konkursów ogłaszanych przez to ministerstwo. Symetryczne widzenie zjawisk, stanowiące bezpieczną formułę artystycznej samoobrony, projektowane jest przez nich na każdy rodzaj zarzutu o kolaborację z reżimową władzą. Stanowi to w dużej mierze emanację, głęboko zakorzenionego w umysłowości polskiego – w tym wypadku – literata, odbioru fenomenów związanych bezpośrednio z samą transformacją ustrojową, polegającego najwidoczniej na elementarnym niezrozumieniu jej podstawowych składowych.
Powołane i ustanowione w pierwszej połowie lat 90–tych XX wieku przez Ministerstwo Kultury stypendia twórcze oraz książkowe dotacje były kontynuowane przez wszystkie formacje władzy, niezależnie od wyostrzanych apetytów odnośnie możliwości pozyskiwania przez nie różnych grup, nie tylko społecznych. Działo się to niemniej jednak w warunkach ustrojowo niezmiennych, w których wymiar sprawiedliwości był niezawisły od politycznej grupy sprawującej władzę, a jej podział nienaruszalny. Dopiero przejęcie sterów władzy przez populistyczno-katolicką formację, jaką bez wątpienia jest obecnie rządząca partia, doprowadziło do bezpośredniego, ręcznego zawiadywania, polegającego między innymi na dalekosiężnych czystkach we wszystkich podległych owej władzy instytucjach i różnego autoramentu administracyjnych pionach. Czystki te wynikały z konieczności obsadzenia wszystkich kierowniczych stanowisk swymi do cna zideologizowanymi, marnymi i nader przeciętnymi funkcjonariuszami, którzy mieli i mają nadal za zadanie sprawowanie partyjnej kontroli, za co – jak doskonale wiemy – są suto wynagradzani z państwowej kiesy. Dostrzeżenie tego procederu, nader prostego w rozszyfrowaniu zasady jego działań, było dla niektórych – jak mogliśmy się przekonać w odpowiednich momentach –czymś nieprzeniknionym.
Skala skaptowania, jaka ujawniła się w formacyjnym okresie powstawiania NN, świadczy o niezwykłej trafności i skuteczności sposobów na pozyskiwanie jak najszerszego kręgu spośród zaproszonych do współudziału literatów. A działo się to – przypomnijmy – już w połowie 2018 roku, kiedy dla każdego, kto amatorsko interesował się polityczną sytuacją w kraju, było jasne, czym jest pisowska władza i dokąd ona zmierza. Widocznie owe grono skaptowanych było wciąż zaabsorbowane tylko swoim indywidualnym życiem, toczonym w dalekim oderwaniu od gwałtownie zachodzących przemian ustrojowych w kraju, w którym żyją. Mowa tutaj oczywiście o gronie literatów, którzy wcześniej byli postrzegani jako niemający jakichkolwiek związków z narodowo – katolicką ideologią, których twórczość – w większości wypadków – dalece stroniła od tematyk sensu stricte politycznych, choć znaleźli się w nim tacy, którym nieobce były pozaliterackie akcesy do ugrupowań lewicowych lub grup piętnowanych lub wykluczanych przez władzę. Inną zaś kwestią była próba przyciągnięcia młodych krytyków. Wśród nich znaleźli się bowiem praktycznie sami wyznawcy niemarksistowskiego modelu literatury, postulujący krytyczno-literacką eksplikację współczesnej literatury pod kątem dobywania aspektów politycznie wikłających się w dyskurs o rodzajach literackiej wypowiedzi determinowanej ideologicznie. Ta próba okazała się nader efektywna. Pojawienie się tekstów o takiej proweniencji w kolejnych odsłonach NN zakrawało na groteskę, lecz idealnie ziszczało kamuflowany od początku cel całego przedsięwzięcia – otworzyć łamy jak najszerzej na kompletnie nieidentyfikowanych z opresyjną opcją władzy literatów, ażeby swymi nazwiskami mogli tonizować oraz maskować faktyczne intencje owego literackiego tworu.
Zabieg ten powiódł się w dwójnasób. Nazwiska owe zaczęły przyciągać bowiem coraz większe ilości młodych literatów, zaaferowanych możliwością szybkiego oraz wysoce opłacalnego druku, tym samym ośmielonych publikującymi już nazwiskami nieco starszych kolegów, a także towarzyszącymi im krytykami, dającymi potencjalnie szanse na reagowanie recenzenckie na ich literackie publikacje. Zaproponowane dodatkowo bonusy w postaci licznych konkursów literackich (np. na książkę poetycką, dziennik z pandemii itp.) przyniosły swe obfite plony i utwierdzały każdego z nich w swych decyzjach o konieczności kontynuowania lub podjęcia współpracy. Wszystko to stało się w krótkim czasie na tyle nęcące, że spowodowało trwający nieustannie napływ młodego narybku, moszczącego się bardzo wygodnie w tych – niejako stworzonych dla niego – warunkach. Owa symulacja miała działać uśmierzająco. I działa wciąż idealnie. Tego rodzaju zabiegi miały docelowo służyć do wyłonienia uprzywilejowanych okoliczności dla faktycznie istotnego, a więc najważniejszego, grona literatów, dla którego de facto został powołany NN oraz IL. Mowa tutaj o pisarzach dość marnej progenitury estetycznej, tworzących dzieła w duchu pisowskiej propagandy historycznej, upominających się o dostrzeżenie w wyzwolonym narodzie polskim cech wyjątkowych, piętnujących w swym pisarstwie współczesny model liberalnej literatury oparty na dowolnie uprawianej narracji, który jawnie kala ofiarniczą tematykę bogoojczyźnianą, a która, wedle nich, powinna dominować w powoływanej coraz bardziej ofensywnie – dzięki takim właśnie instytucjom jak NN oraz IL – literaturze narodowo-realistycznej. Chodziłoby przeto o stworzenie dublerskiej elity literackiej, której oficjalny rządowy stempel nadałby rangę jedynie prawomocnej, dyskwalifikując tym samym wcześniejszy zręb literackich luminarzy, którzy przez masońsko–żydowskie inspiracje zostali wyniesieni na ołtarze współczesnej liberalnej kultury. Ręczne sterowanie w swej topornej formie, któremu tak hołdują wszyscy ośmiorzędni poeci lub literaci wywodzący się z takiej właśnie do cna zideologizowanej grupy, stworzyło jedynie sztucznie wzniesiony mur demarkacyjny, za którym odbywa się literacki karnawał oficjalnych nominatów władzy, otrzymujących od tejże gigantyczne apanaże, obsypywanych licznymi oficjalnymi nagrodami lub tytułami, nominowanych niekiedy na dublerskie stanowiska kierownicze w pismach literackich lub redakcjach kulturalnych reżimowej telewizji.
W swej szczwanej przewrotności, poprzez zastosowanie paru iluzjonistycznych sztuczek, osiągnięto wymarzony mechanizm wspierania oraz obrony powołanych instytucji przez solipsystycznie funkcjonujących nadal literatów, którymi to rękami i nogami odpierane są wszelkie zarzuty o kolaborowanie z władzą. Włodarze pisma oraz instytucji przyglądają się z rosnącym samozadowoleniem, jak pozyskani literaci odpowiadają na zaczepki odnośnie żyrowania swoimi tekstami poczynań władzy, zacierając z radości rączki, że udało się taki ogrywający ich moduł wcielić w życie. Zwabieni do tak właśnie zaplanowanej potyczki, stali się mimowolnym narzędziem rozsadzającym od środka środowiska literackie, funkcjonujące – przed nastaniem Reżimu – w swobodnej, nie ideologicznej koegzystencji, w postaci wewnętrznego skłócenia, związanego z potrzebą obrania dychotomicznego ujęcia: albo – albo. Brak zgody ze strony literackich przeciwników władzy na usłużną oraz naiwną postawę okazał się stałą kontrą wobec wmawiających im rzekome zachowanie przez siebie niezależności autorów NN, doprowadzając tym samym do środowiskowych polaryzacji, których konsekwencją było spowodowanie sytuacji wzajemnych wykluczeń.
Dość konfundujący to wszystko obraz niewątpliwie nabiera kolejnych, ciemniejących odcieni wobec trwającego od drugiej połowy października Strajku Kobiet, przybierającego z dnia na dzień postać coraz większej ogólnospołecznej rewolty wobec pisowskiego państwa. Ten błyskawicznie rozprzestrzeniający się protest, podjęty przez najmłodsze pokolenie – przestające tym samym być biernym konsumentem zdobyczy demokracji – unaocznia granice wytrzymałości życia w autorytatywnym państwie. Wszelkie zaś akty jego wspierania i gesty podtrzymywania opresyjnych działań władzy stają się automatycznie nieusuwalnym znakiem oportunistycznej postawy. Drobny z pozoru przykład uwiedzenia niektórych literatów, skazujących się samoczynnie na takie właśnie postrzeganie, pokazuje głęboko pielęgnowaną w sobie potrzebę bycia zaopiekowanym. Wieloletnie bezowocne liczenie na osiągnięcie uznania, rosnąca z tego względu frustracja, brak wymiernych potwierdzeń wartości własnej twórczości w postaci dostrzeżenia ich dotychczasowych książek przez różne kapituły miejskich nagród – wszystko to, być może, okazało się dla nich źródłem szukania nowych ścieżek, którymi podążając będzie można zdobyć przynajmniej namiastkę tego, czego chciało by się w istocie. I nieważne jest to, kto im to umożliwi – ponieważ narastający w nich resentyment znosi wszelkie przeszkody lub resztki oporu i w konsekwencji nie pozwala już odróżnić danych przestrzeni, w których, dzięki swym impulsywnym wyborom, nagle się znaleźli, spowici na długo brunatną aurą.