Magdalena M. Baran: Chodzi za mną od jakiegoś czasu… „Jak długo Katylino będziesz nadużywać naszej cierpliwości? Jak długo w swoim szaleństwie będziesz naigrywał są z nas? Do jakich granic będziesz chełpił się swoim zuchwalstwem?” Tak zaczyna się pierwsza mowa Cycerona przeciwko Katylinie. Gdybyśmy chcieli przełożyć to jeden do jeden do tego, co się dzieje dzisiaj, do pełzającego autorytaryzmu, do czasów, które nastały w Polsce, to w zasadzie pasuje. Smutna konstatacja. Jak w takiej sytuacji nie krzyczeć „O tempora, o mores!”?
Wojciech Sadurski: Wiele lat temu musiałem nauczyć się tych słów na pamięć, po łacinie. To pierwsze zdanie – „Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?” – zapamiętam do końca życia. To jest taka klamra z moją młodością. Oczywiście to, co się dzieje w Polsce, wystawia naszą – demokratów, liberałów – cierpliwość na wielką próbę. Ale wystawiana jest ona na wielką próbę już od końca roku 2015. Nie mamy do czynienia z rzeczami przełomowymi, chyba że weźmiemy pod uwagę kwestie, które po czasie okazują się jedynie epizodyczne, jak ostatnie wydarzenia w Warszawie. Rozmawiamy przecież w dzień po strasznych zamieszkach. Sprowokowanych przez władzę, ale wywołanych przez chuliganerię. Natomiast ten proces zaskakiwana nas kolejnymi, wydawałoby się, szaleństwami władzy trwa od – powiedziałbym – listopada 2015. Takim pierwszym, skandalicznym krokiem, za którym poszły kolejne, była dawno zapomniana uchwała sejmu nowej kadencji, uznająca wybór piątki sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wybranych przez sejm poprzedniej kadencji, za niezgodny z prawem. W związku z tym władza „otworzyła” pięć nowych wakatów w Trybunale Konstytucyjnym. Warto się na chwilkę zatrzymać nad znaczeniem tego zdarzenia. Dla nie-prawnika to brzmi wręcz groteskowo, aby nad tym drzeć szaty: wydaje się to drobiazg, niewarty zapisania w księdze Wielkiej Historii. Ale to był pierwszy taki przypadek bezczelności, takiego ostentacyjnego łamania konstytucji. Przy czym w kwestii tego łamania konstytucji my – pozwolę sobie użyć w pierwszej osoby liczby mnogiej, bo myślę, że większość naszych czytelników zaliczy się do liberalnych demokratów – mamy sobie dużo do zarzucenia. Przy okazji całkowicie legalnego i dokonanego lege artis wyboru trzech nowych sędziów, na zasadzie takiego drobnego cwaniactwa przepchnięto dwóch dodatkowych. Wakaty dla nich otwierały się dosłownie parę tygodni później, ale już podczas kadencji nowego sejmu. Czyli tym bezprawnym, ale małym w sumie cwaniactwem ułatwiono PiS-owi dokonanie wielkiego skoku na Trybunał Konstytucyjny.
Wrócę do tej uchwały sejmu. Konstytucja bardzo jasno określa, kto wybiera sędziów Trybunału Konstytucyjnego, ewentualnie ten wybór może jeszcze ocenić sam Trybunał Konstytucyjny, sprawdzając czy został on dokonany zgodnie z prawem – na przykład czy zostały zastosowane prawidłowe procedury. Natomiast idea, żeby sejm podejmował rezolucje na jakikolwiek temat dotyczący wcześniejszego aktu prawnego, tak bardzo sformalizowanego jak wybór sędziów, jest absurdalna. To trochę tak, jakby – ze względu na to że mają większość – zadecydowali, że wtorek jest czwartkiem, albo, że zima jest latem. To ma mniej więcej podobne znaczenie. Od tego wszystko się zaczęło. Wcześniej były jakieś drobne przekręty, niezręczne i niepotrzebne wystąpienia prezydenta Andrzeja Dudy, ale to były drobiazgi. Sejm przyjął wspomnianą uchwałę, a dalej… to już poszło. Zrobiła się prawdziwa kawalkada bezprawia, którą zapisuję, czasem w sposób bardzo pedantyczny i być może nudziarski, w mojej książce. Gdzieś to trzeba było ująć w całości. Okrężną drogą wracam do pytania o to, jak długo nasza cierpliwość będzie przez tego zbiorowego Katylinę wystawiana na próby. Powiem tak – to się działo już tyle lat, pięć czy nawet sześć, i może potrwać jeszcze długo. Dlaczego? Bo mamy oto do czynienia z pewną normalizacją nienormalności.
To prawda. Ale sami do takiej normalizacji dopuściliśmy. Po raz kolejny powinniśmy się bić w piersi i szukać drogi wyjścia, wyplątania się z tego stanu. Tylko… jak to zrobić?
I prawdą jest, że to my sami – ci porządni, liberalni demokraci – do tego dopuściliśmy i nawet przyczyniliśmy się. Może powinniśmy bić się w piersi, może sypać głowy popiołem, może powtarzać „Byliśmy głupi”, jak zrobił to mój znakomity kolega Marcin Król. Ale na dłuższą metę jest to mało estetyczne, a co gorsza – nieprzydatne. Bo jak już się pójdzie do tej Canossy, to naprawdę ciekawe pytanie brzmi: jak z niej jak najprędzej wyjść w jakimś ciekawszym kierunku?
Uchwalenie tej uchwały było niczym otwarcie puszki Pandory. Wystarczyła chwila, a pod postacią tego jednego aktu „wyleciały na nas” wszelkie zagrożenia, których skala nie mieściła nam się wówczas w głowach.
Tak. Bo wtedy zostało pokazane społeczeństwu coś, czego wcześniej nie robiono, to znaczy, że można bez żadnego udawania, bez kostiumu niby-legalności, w sposób bezczelny złamać konstytucję. Oczywiście konstytucję na drobne sposoby łamano wielokrotnie wcześniej. Nie tylko w Polsce, ale także w innych państwach demokratycznych, ale to były drobiazgi. Natomiast tutaj mieliśmy do czynienia z czymś, co jest fundamentalne, dotyczącego wrogiego przejęcia organu konstytucyjnego. Władza pokazała, że „ponieważ mamy większość, to możemy wszystko; wszystko nam wolno”. A demokracja ma to do siebie, że zwycięzcom wolno dużo, ale nie za dużo. Że musi się powstrzymywać przed zagarnięciem wszystkiego choćby po to, by utrzymać system, w którym jego dzisiejszy rywal, a przyszły zwycięzca wyborczy, nie będzie też miał wszystkiego. No, ale później się okazało, że zwycięzcy z 2015 roku mogą znacznie więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.
I nie cofają się. Zdobywają kolejne przyczółki. Raz przesunięta granica zostaje utwierdzona w nowym miejscu, nawet jeśli ktoś próbowałby to oprotestować czy walczyć o przywrócenie status quo ante.
Tak, oczywiście.
Można powiedzieć, że właśnie w taki sposób rządzący nas testują, wystawiają naszą cierpliwość na próbę. Raz za razem. W jakimś sensie podobnie zadziałał Victor Orbán. Tyle że on, testując „granice wytrzymałości” Unii Europejskiej, potrafił się cofnąć wiedząc, że nie może posunąć się dalej, bo takie działanie będzie miało bardzo – mówiąc eufemicznie – nieprzyjemne konsekwencje. Oczywiście „odpuszczał” przeważnie to, na czym tak naprawdę mu nie zależało. U nas tego cofnięcia się nie ma, ba, nie było go nigdy.
Orbán cofał się w stosunku do Unii Europejskiej wyłącznie w sposób cyniczny i strategiczny. Ale to wynika z dwóch przyczyn: po pierwsze jest dużo sprytniejszy liderem niż polscy liderzy, w szczególności Jarosław Kaczyński, którego geniusz strategiczny jest bardzo mocno przeszacowany. A po drugie dlatego, że Orbán ma dużo silniejsze poparcie społeczne. On wie, że może sobie na to pozwolić. Społeczeństwo odczytuje jego grę i cały czas uważa, że Orbán jest „swój”, a jak z czegoś rezygnuje, to tylko tak gra. Przecież on ma potężną większość w wyborach. Opozycja jest kompletnie rozproszkowana i to zarówno opozycja na prawicy, jak i na lewicy, a zatem nie ma zdolności koalicyjnych możliwych do postawienia tamy wobec Orbána. A zatem on wie, że jeżeli dokona takich gestów, które mogą się wydawać gestami koncyliacyjnymi, to tak naprawdę puszcza oko do społeczeństwa. To jest przecież gra w stylu „Ja muszę tak mówić, ale jestem przecież wasz, z krwi i kości”. Nasi tego nie mają. Zjednoczona Prawica nie ma tego, o czym marzy każdy autorytarysta – aby większość społeczeństwa była przekonana, że ten autokrata jest po ich stronie i jak robi rzeczy dziwne, to trzeba pamiętać, że robi to dla prostych, zwykłych ludzi, a nie dla siebie.
To podprowadza tak naprawdę pod pytanie o samo społeczeństwo. Chcę abyśmy porozmawiali o społeczeństwie czy narodzie, o demokracji, wyznaczając sobie swego rodzaju mapę. Wspomnieliśmy zamieszki przy okazji tak zwanego Marszu Niepodległości. Tego nie robią jacyś „obcy”. W tle majaczy cały czas społeczeństwo, czy mówiąc bardzo szeroko, lud. Pamiętam takie zdanie z Myśli nieuczesanych Leca: „Kiedy lud nie ma głosu, poznaje się to nawet przy odśpiewaniu hymnu”.
[Śmiech]
Mam wrażenie, że był taki moment, gdy ów lud stracił ów głos. Przynajmniej w metaforycznym sensie. Bo przyszedł taki moment, gdy w tym „śpiewaniu hymnu”, w bardzo szeroko rozumianym mówieniu o naszym patriotyzmie, ale także o narodzie, coś stracono. Najpierw pojawiły się nieczystości, później fałszywe nuty, a w końcu zgubiono takt, rytm, pomylono słowa… I tak dalej.
Mam duże etyczne problemy z tego typu dyskursem, bo wydaje mi się, że z punktu widzenia, nazwijmy to, demokracji formalnej, ten lud ma głos. Jestem przekonany, przypominam moim przyjaciółkom i moim przyjaciołom będącym po mojej stronie, że jednak więcej ludzi głosowało na nich, niż na nas. I to w wyborach w miarę wolnych. Aczkolwiek tylko do pewnego stopnia uczciwych, bo totalnie zakłóconych indoktrynacją i propagandą mediów publicznych. Ale na ile to wpłynęło na wynik wyborów? Tak czy inaczej bardzo dużo ludzi, niemal tyle samo, głosowało na nich, jak i na nas. Bardzo duży dylemat mają dzisiaj też Demokraci w Stanach Zjednoczonych, kiedy widzą, że różnica głosów oddanych na Donalda Trumpa – po czterech latach absolutnych wybryków i ekscesów, kiedy zrzucił maskę i pokazał tę swoją prawdziwą naturę – i na Joe Bidena, jest naprawdę niewielka. Na Trumpa zagłosowały 73 miliony ludzi. To nie jest tak, że oni wszyscy są ogłupiali.
W każdym razie nam nie wolno tego przyjąć. I tu jest potężny dylemat, powiedziałbym już nie poznawczy, ale moralny dylemat wszelkich demokratów, w sytuacji, w której demokratycznie do władzy dochodzą autokraci. Dlatego, że my musimy mówić naszym współobywatelom, wyborcom tamtej strony, nie tylko, że naszym zdaniem popełniają błąd, bo to normalne. Bo w demokracji zawsze ludzie głosujący inaczej uważają, że inni ludzie zrobili błąd. Tak działa demokracja. Ale nasz stosunek do nich nie wyraża się krytyką ich błędów, ale potępieniem moralnym – to znaczy powiedzeniem: „Wy dokonaliście wyboru, który jest moralnie zły, bo odciągacie Polskę od demokracji”. Tu mamy potężny dylemat jak to zwerbalizować bez popadania w arogancję i skrajny paternalizm. Arogancję, wyrażającą się w sformułowaniu: „Nawet jak nas jest mniej, to mamy rację”. Oczywiście, że mamy rację, ale nie mamy możliwości narzucenia tej racji reszcie. I paternalizm, czy protekcjonizm mówiąc generalnie, który mówi, że wy nie wiecie, co jest dla was dobre; nie wiecie, co jest dobre dla społeczeństwa jako całości. Oczywiście, w społeczeństwie jest zawsze normalna niezgoda dotycząca kryteriów dobra wspólnego. Ale my mówimy wyborcom autokratów: wy nawet nie wiecie, co jest dla was dobre. Krótko mówiąc, uważamy ich nie tylko za moralnie, ale także intelektualnie za niższych. Tymczasem nie wolno nam popadać w taki dyskurs, bo w takim momencie od razu wszystko tracimy.
Zgoda. Podobnie przecież było w USA, gdzie można było usłyszeć słowa lekceważenia, a nawet wprost wyrażanej pogardy w stosunku do tak zwanych rednecks. Tymczasem, pamiętam jak dziś, jak w dniu zaprzysiężenia Trumpa siedziałam w typowym teksańskim barze, przysłuchując się rozmowom dotyczącym właśnie owej pogardy, ale też nadziei, jakiej ci mężczyźni dopatrywali się w jego prezydenturze. I tak poszli zagłosować. My również bardzo dużo przegraliśmy ignorując całe grupy ludzi, które zagłosowały na PiS, całe regiony kraju, którym bliżej do narracji polskiej prawicy. A to nie jest tak, że ci ludzie nie rozumieją, czym jest wolność. Pytanie, czy przez te nieco ponad 30 lat wolnej Polski, myśmy w tej naszej wolności nie skarleli? Mówię tutaj o karleniu moralnym, które wielu tłumaczy sobie faktem, że cóż, kiedy obcujemy z karłami to deformuje nasz kręgosłup. Czy my możemy sobie pozwolić na deformowanie tego naszego kręgosłupa? Bo to, że daliśmy się w debacie, dyskusji ściągnąć do danego poziomu – czy to nie świadczy bardziej o naszych brakach moralnych? O naszych niedostatkach, które wnosimy do demokracji?
Tutaj jest szalenie trudno generalizować, ludzie są bardzo różni, każdy powinien mówić za siebie. Ja jestem optymistą. Nie sądzę abyśmy skarleli, a wręcz przeciwnie. Myślę, to może brzmi dziwnie, po tym roku 2015 aż do teraz, że polskie społeczeństwo pokazało także piękne cechy, pokazało oczywiście haniebne i paskudne, ale pokazało też bardzo piękne. Także w demokracji, której bardzo szybko dosięgło. Badanie opinii publicznej, prowadzone przez Eurobarometr do roku 2015, pokazało, że poziom internalizacji norm demokratycznych w Polsce był stosunkowo wysoki, że nie musieliśmy się specjalnie tego wstydzić. Moim zdaniem, to „skarlenie” nie wynika z organicznych cech polskiego społeczeństwa, a głównie z przywództwa. Wynika z tego, że polskie instytucje polityczne nie wydobywają z ludzi tego, co w nich najlepsze, ale to, co jest najgorsze. Nie, dlatego nie sądzę, że skarleliśmy. Często się mówi – to jest zdanie Masaryka po Pierwszej Wojnie, kiedy Czechosłowacja stała się państwem niezależnym i demokratycznym – że mamy demokrację, ale problem polega na tym, że nie mamy jeszcze demokratów. Mnie się wydaje, że w Polsce mamy na szczęście sytuację odwrotną. Mamy demokratów, mamy dużo demokratów, ale nie mamy demokracji, nie mamy już instytucji demokratycznych. Nie wiem, czy to jest jakieś profesjonalne zboczenie socjologiczne, a może politologiczne, że my nie doceniamy tego sprzężenia zwrotnego, wpływu instytucji i przywództwa na poglądy ludzi. Najbardziej szokującym tego przejawem jest stosunek społeczeństwa do uchodźców i imigrantów, który na początku roku 2015 spełniał pewne elementarne normy społeczeństwa tolerancyjnego i otwartego. Później, w wyniku wściekłej i paskudnej kampanii PiS-u i osobiście Jarosława Kaczyńskiego, wsparcie dla idei otwarcia Polski, przynajmniej dla małej grupy uchodźców będących w najgorszej sytuacji, radykalnie spadło. W tej chwili jesteśmy społeczeństwem generalnie dość paskudnym, jeżeli chodzi o stosunek do pomocy dla uchodźców. Ale myślę, że w niewielkim stopniu wynika to z jakichś zakorzenionych poglądów i stereotypów. Raczej jedne stereotypy czy jedne obawy zostały sprytnie wydobyte przez klasę polityczną. Mamy po prostu fatalne przywództwo. Prościutko mówiąc: ludzi mamy dobrych, ale fatalnych przywódców.
Z tymi przywódcami mieliśmy w różnych momentach większego czy mniejszego pecha. Spójrzmy na 1989 rok – o co chodziło Polakom? Polacy szukali wolności i sprawiedliwości. I nawet jeżeli myślimy o demokracji w wersji minimum, czyli wolne wybory i prawa obywatelskie. Są te cztery wyznaczniki, które stanowią podstawę dla klasyfikacji poziomu demokracji w danym kraju. Tymczasem coraz trudniej mówić o Polsce używając terminów demokracja liberalna, jeżeli chcemy ją rozumieć poprawnie. Wskazujemy na demokrację zagrożoną czy „nieliberalną” (jakkolwiek już samo to pojęcie jest wewnętrznie sprzeczne). Adam Bodnar, podczas swojego sierpniowego wystąpienia w Senacie, mówił, że mamy do czynienia z ustrojem hybrydowym. Ale można też mówić o „nowym despotyzmie” czy „pragmatycznym autorytaryzmie”… Czy to jest jakiś kierunek?
Rzeczywiście mamy do czynienia z niebywałym rozkwitem rozmaitych określeń dla tych dziwnych ustrojów, które obecnie wydają się dominować, które ani są nie są pełną demokracją, ani absolutnym despotyzmem, takim tradycyjnym, opresyjnym niezmiernie. Każdy ma jakiś swój ulubiony termin. Freedom House używa innych terminów, politolodzy używają innych, ale musimy znaleźć jakiś określenie dla tego nowego zwierzęcia. Bo to nowe zwierzę jest systemem wywodzącym się z demokracji, a raczej z demokratycznej decyzji, z demokratycznego wyboru, które często zachowuje demokratyczne wybory w miarę nienaruszone. Mówię o „demokratystach z wyboru”, by zachować celową dwuznaczność tego określenia: są „z wyboru”, bo nikt im tego z zewnątrz nie narzucił, żaden ZSRR czy UE, ale też wywodzą się „z wyboru” dokonanego przez elektorat. To się stało w Polsce. Nie chcę tutaj przesadzić i nie chcę powiedzieć, że to były wybory całkowicie uczciwe, ale nie były w sposób oczywisty sfingowane czy zafałszowane. Czyli mamy wybory i nie mamy masowego łamania praw człowieka. Dysydenci polityczni nie siedzą więzieniach, czołgi nie kontrolują miast, ludzie mogą wjeżdżać i wyjeżdżać, jeżeli mają pieniądze i jak nie ma zagrożenia pandemicznego i tak dalej i tak dalej. Czyli mamy do czynienia z jakąś hybrydą. Pod tym względem Adam Bodnar ma rację, ale powiedzieć, że coś jest hybrydowe, to znaczy tylko, że jest w nim coś jednego i trochę drugiego – to dużo nie wyjaśnia.
Moim zdaniem najbardziej zbliżone do rzeczywistości jest określenie autorytaryzmu populistycznego. Element populistyczny akcentuje to, że jest to system autorytarny, który stara się podobać ludziom, który stara się dać ludziom jak najwięcej elementów hedonizmu, że nie ma nic wspólnego z ascezą, charakterystyczną np. dla „realnego socjalizmu”. O tym właśnie pisze John Keane w swoim Nowym despotyzmie, który nie wymaga koniecznie, aby ludzie go kochali, ale lubi być lubiany i robi dużo w tym kierunku. Z drugiej strony nie jest to już demokracja, dlatego, że w mojej prywatnej definicji demokracji mieszczą się cztery elementy: wolne wybory, prawa i wolności obywatelskie, rzeczywisty podział władz i rządy prawa. Te dwa ostatnie elementy są absolutnie fundamentalne. Dlaczego? Ponieważ podział władzy, rozproszenie władzy oznacza, że władza nie może być skoncentrowana w jednych rękach – wiemy, że to nieuchronnie prowadzi do despotyzmu. Rządy prawa oznaczają natomiast, że istnieją pewne reguły gry, które ograniczają władzę, a nie na odwrót, że władza może sobie te reguły gry kształtować. W Polsce nie mamy już do czynienia z tymi dwoma ostatnimi elementami. Mamy więc do czynienia z pewną hybrydą. Problem z hybrydami polega na tym, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że one są ze swojej istoty niestabilne, albo że muszą iść w jednym kierunku albo w drugim kierunku. W swojej ostatniej książce Adam Przeworski mówi, że kryzys demokracji polega na tym, że to nie może długo trwać, że to musi albo wrócić do poprzedniego stanu, albo musi przejść do konńkryzyskretnego despotyzmu. A mnie się wydaje, że problem z tą hybrydą jest taki, że ona może być bardzo stabilna. To może być system, który będzie trwał. Nie mamy już do czynienia z systemem „okresu transformacji”, jak to mówiliśmy po 1989 roku, że idzie od A do B. Teraz idziemy od A, czuli od etapu gdzie mieliśmy nieźle skonsolidowaną demokrację, ale nie wiemy, czym jest B. Jesteśmy gdzieś zawieszeni, możemy być zawieszeni bardzo długo.
To jest przerażająca prawda. Gdy wrócimy do Keane’a, to warto powiedzieć, iż mówi on o tak zwanym ustroju pseudodemokratycznym, gdzie system władzy jest opanowany przez przywódców, którzy dopracowali sztukę manipulowania ludźmi. O tej pierwszej manipulacji pisze już Alexis de Toqueville. Powiada on, iż „demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. Ma słuszność, prawda?
Tak, oczywiście.
A przecież to się dzieje w Polsce. Mamy 500+, mamy trzynastą emeryturę, różnego rodzaju dopłaty etc. Zastanawiam tylko, czy jest jakiś moment, w którym to się wyczerpuje, kiedy te socjały/pomysły na tego rodzaju „finansowe zachęty” się wyczerpią i ludzie przestana już im wierzyć. Czy rządzący są w stanie odłożyć tą chwilę ad calendas graecas?
Akurat tego nie są w stanie przeciągać ad calendas graecas. Zagrywka populistyczna władzy PiS-u, a teraz Zjednoczonej Prawicy, polegała na tym, żeby dać ludziom dobra, które powodują natychmiastową satysfakcję, a jednocześnie, których produkcja nie wymaga specjalnych umiejętności ze strony władzy. To jest w pewnym sensie zafałszowanie pojęcia dóbr publicznych. Bardzo łatwo jest dać ludziom pieniądze, tutaj nie jest wymagana jakaś specjalna wiedza fachowa, nie jest wymagana koordynacja działań w sferze ogólnospołecznej. Jednocześnie satysfakcja jest natychmiastowa. Problem polega na tym, że ta natychmiastowa satysfakcja nie daje się utrzymać w sposób stabilny i prowadzi do zaprzeczenia tej pierwotnej obietnicy. Pierwotna obietnica władzy, która stoi za obecną polityką socjalną, w szczególności 500+, jest taka, że należy ludziom ułatwić dostęp do dóbr, od których byli odsunięci, a jednocześnie umożliwić im swobodną decyzję, w jaki sposób chcą hierarchizować swoje priorytety konsumpcyjne. Czy chcą wyjechać na wakacje z dziećmi, czy raczej wysłać je do lepszej szkoły i tak dalej. To jest forma prywatyzacji dóbr, które powinny być dobrami publicznymi, szczególnie oświaty, opieki medycznej i opieki społecznej, na przykład dla seniorów. Dlatego, że te wszystkie pieniądze, które zostały oddane – ja to mówię bez żadnej pogardliwości i nie nazywam tego rozdawnictwem i tak dalej, bo ludzie dostali pieniądze, które im się bardzo przydały – te pieniądze wydane na te zasiłki oznaczają, że nie zostały stworzone ekwiwalentne dobra publiczne, czyli bardzo dobre publiczne szkoły czy szpitale czy ośrodki dla seniorów. Ludzie dostali gotówkę, żeby iść na rynek prywatny i te wszystkie dobra sobie kupować. Oczywista jest konsekwencja tego, czyli następuje dewaluacja tego pieniądza. I nie chodzi mi tylko o efekt inflacyjny, ale o to, że w rywalizacji o świetną szkołę prywatną dla swojego dziecka, zawsze bardzo bogaty człowiek wygra z tym, dla którego jedynym źródłem tego marginalnego wzrostu bogactwa jest 500+. To samo w rywalizacji o bardzo dobrą, prywatną opiekę medyczną, jak trzeba w tym celu załatwić sobie wyjazd za granicę i tak dalej.
Nastąpiła prywatyzacja, a nie upublicznienie tych dóbr. Ale taka prywatyzacja, która sprawia, że pieniądze będą miały coraz mniejszą wartość nie tylko ze względu na naturalną inflację, ale z tego względu, że jako środek tych przyrzeczonych celów będą one stanowiły dla beneficjentów bardzo niewielki, coraz słabszy atut w konkurencji z prywatnymi środkami ludzi dużo zamożniejszych. Więc mamy do czynienia z prywatyzacją i pogłębieniem nierówności, a nie wzrostem jakiejś równości. W związku z tym ja bym powiedział, że to jest jakieś okrutne oszustwo ze strony PiS, to jest po prostu nie do utrzymania – ten system, który oni stworzyli. Nie dlatego, że jest tak drogi, ale dlatego, że wypiera system publiczny, na który nie ma środków i pcha ludzi do systemu prywatnego, gdzie najbiedniejsi przegrają bez względu na ich 500+…
Z jednej strony mówimy o dostępie do dóbr i tu się absolutnie zgadzam. Tyle, że często ci, którzy są beneficjentami tego systemu, w ogóle nie biorą tego rodzaju rzeczy/czynników pod uwagę. PiS dał im coś jeszcze, a mianowicie swego rodzaju dostęp do dumy. Istotną stała się na powrót opowieść o narodzie. Co tylko się da, jest dziś w Polsce narodowe, czy unarodowione. To już stało się rodzajem gwary. W tej nowomowie słowo „naród” stało się kluczem, który ma otwierać wszystkie drzwi. Jeśli coś jest godne, dobre, właściwe, bezpieczne, godne zaufania, przyjazne… Nawet kwarantanna ma być „narodowa”, bo w jakimś sensie wspólna, doświadczana wedle państwowego schematu. Chyba nigdy nie mieliśmy takiego „narodowego” ujęcia, które równocześnie z tym źródłowo „narodowym”, takim pierwotnym, naprawdę ma niewiele wspólnego.
Absolutna racja. Pomijając kwestie ekonomiczne, PiS dał ludziom pewien typ dumy, pewien typ dumy z ich tożsamości. Ale jest to duma w rozumieniu negatywnym, duma z wykluczania, duma z możliwości gnębienia innych. Najlepszym przykładem tego jest duma z powiedzenia „nie” uchodźcom. Bardzo ładnie opisał to Maciej Gdula w swojej słynnej książeczce o „Miastku”, gdzie to pokazuje, pomijając tłumaczenia ekonomiczne, które na przykład mówią, ze zwolennikami PiS-u nie są ludzie najbiedniejsi w stratyfikacji ekonomicznej. To raczej ci, co patrzą na tych najbiedniejszych z niechęcią i uważają, że to są leniuchy. Stronnicy PiS-u już się czegoś dorobili, ale ciągle się boją, że mogą to stracić, a jednocześnie przymierzają się do bycia klasą średnią. Okazują wzgardę ludziom od siebie biedniejszym. Ale abstrahując od tego, analizując źródła poparcia dla PiS-u Maciej Gdula znalazł właśnie to poczucie wyższości i poczucie dumy. Że jestem pod tyloma względami lepszy. Życie daje mi po głowie, to prawda, ale mogę powiedzieć „nie” ludziom ode mnie „gorszym”. Gorszym, bo mają ciemną skórę; gorszym, bo mają inną religię, której ja nie cenię; gorszym, bo znaleźli się straszliwej sytuacji przymusu i żebrzą o naszą wspaniałomyślność i hojność. A my możemy powiedzieć: „nie”. Oni mogą czerpać dumę nawet z wulgarnych zachowań wobec właściciela budki z kebabem.
Można czerpać dumę z tej niechęci – jednocześnie kupuję i obrażam właściciela kebaba, bo wiem, że nie może mi odpowiedzieć pięknym za nadobne, bo jego sytuacja życiowa i obywatelska, finansowa, powoduje, że jest na prekaryjnej, na bardzo słabej pozycji. Gdy widzimy całą ideologię i retorykę PiS-u, to polega ona na budowaniu dumy z negacji wobec innych: albo że jesteśmy od nich lepsi, albo bo stale jesteśmy zagrożeni jakąś agresją ze strony innych. A jak pojawiają się kłopoty, to w retoryce prawicy natychmiast pojawiają się Niemcy, nawet obecnie, w tych dniach. A oni przecież kompletnie nie mają nic wspólnego z tym, co się u nas teraz dzieje. Ja czytam czasem te najgłupsze rozmaite portale, ale także wypowiedzi polityków prawicy. I nagle znów jest mowa o tym, że Niemcy chcą nas skolonizować. Dziś! Nagle! Dlaczego? To jest odwoływanie się do takiego negatywnego poczucia dumy, połączenia buty z mizerią. Połączenia wyższości z tym, że jesteśmy stale zagrożeni, bo „oni” są silniejsi od nas, ale moralnie gorsi… I stale chcą nam coś odebrać. Gdzieś w tle jest taka narodowość zbastardyzowana. Ja na przykład jestem dumny z tego, że jestem Polakiem, z tego, że znam język polski, że znam literaturę. Chociaż spędzam większość czasu poza Polską, przez moich kolegów, koleżanki chcę być odbierany jako Polak, bo mam coś ciekawego do powiedzenia, mogę wnieść jakieś perspektywy, których oni czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Australii nie mają. Jestem z tego dumny. Ale to nie wynika z potrzeby wyższości, ale z poczucia pewnej tożsamości, która nie jest udziałem innych. Nie jest ona ani lepsza, ani gorsza. PiS natomiast wciąż żeruje na narodzie, czy patriotyzmie, wykluczającym, wyższościowym, a jednak stale przerażonym zagrożeniem ze strony innych.
W tej tożsamości łączą się nie tylko rzeczy związane bezpośrednio z Polską – z literaturą, z historią, z tradycją – ale my również inkorporujemy to, co jest na zewnątrz. To też coraz mocniej i wyraźniej stanowi osnowę naszej tożsamości. Uczymy się różnorodności, też życia w różnorodności, coraz bardziej się na nią otwierając. I – co by nie mówili rządzący – tego się nie da uniknąć. I dobrze.
Społeczeństwa europejskie po II wojnie światowej poczuły na własnej skórze, że rozmaite tożsamości nie są grą o sumie zerowej. Może być synergia, ale mogą też się rzeczywiście wykluczać. Szkot może uważać, że nie jest Szkotem, ale Europejczykiem. Ale to jest rzadkość. Przecież Portugalczycy, bardzo dumni ze swojej tożsamości, czy Grecy, nie stracili jej wstępując do Unii Europejskiej. Możemy mieć tożsamości lokujące się na różnych poziomach, może być dumna, radosna tożsamość lokalna, regionalna czy narodowa, europejska. Ale to zupełnie nie przemawia do obecnej elity władzy, ponieważ oni uważają, że to jest gra o sumie zerowej, że jeżeli jest troszeczkę więcej tożsamości europejskiej, to będziemy mieli mniej tożsamości polskiej. Ale na czym w ogóle to ma polegać? Jeżeli będziemy mieli bardziej zintegrowaną politycznie Unię Europejską, to czy z tego powodu będzie mniej podręczników języka polskiego? Będzie mniejsze zainteresowanie historią Polski, bo wyprze ją historia europejska?
Raczej nie będzie ich mniej, ale z pewnością staną się bogatsze, niejako z konieczności będą musiały uwzględnić szczerszą perspektywę, spoglądać poza własne podwórko. Ale z drugiej strony, są tacy, co najbardziej bali się, że ktoś im zabierze – jakkolwiek kuriozalnie to brzmi – schabowe i bigos…
[Śmiech] No właśnie. Zabiorą bigos i kotlety. Ale może to by się akurat przydało…
Rzecz w tym, że gdy pytam o tego rodzaju rzeczy moich studentów – a są to młodzi ludzie pochodzący raczej z mniejszych ośrodków, reprezentujący bardzo różne środowiska i opinie – to, o zgrozo, ujawniają się takie obawy. Z naszej perspektywy wydają się one dość absurdalne, ale pamiętajmy, że ktoś tym ludziom o tym powiedział, ktoś ich o tym przekonał. I to pokutuje jako opowieść o odbieraniu „tożsamości narodowej”, jakby to było coś, co po prostu można komuś zabrać.
Oczywiście, ale to są idiotyzmy. To są takie mity miejskie, o tym, że Unia Europejska kontroluje zakrzywienie banana i tak dalej.
Prawda, ale te mity miejskie niestety mają ogromną siłę przyciągania.
No tak, ale to jest pewna głupota. Bo przecież ci ludzie, nawet najbardziej patriotyczni, jednak jeżdżą po Europie, bo nieraz taniej jest wyjechać na wakacje do Hiszpanii, czy Włoch niż do drogiego kurortu polskiego. Jeżdżą z zainteresowaniem, niektórzy tam pracują. Czy naprawdę ktokolwiek, kto ma oczy i uszy, może powiedzieć, że Holendrzy stali się mniej holenderscy od wejścia do Unii Europejskiej? Albo czy Włosi są mniej włoscy? Czy na przykład Włosi przestali się interesować operami Verdiego, bo już są w Unii Europejskiej? Albo czy Caravaggio jest dla nich mniej ważny, bo ważniejszy stał się Rembrandt? To są takie idiotyzmy, takie bzdury. Przecież jeżeli mówimy o tożsamości, a nie o wyimaginowanym niebezpieczeństwie wynikającym z integracji europejskiej, to tkwi ona przede wszystkim w kulturze. Języku, kulturze, religii. W żaden sposób to, że instytucje europejskie zaczną np. koordynować politykę zagraniczną w obszarze europejskim, albo pilnować praworządności w państwach członkowskich, nie ma najmniejszego związku ze zjawiskami tożsamości kulturowej. Ale tego typu demagogia ma jakiś wpływ na ludzi. To jest tragedia.
Mam też wrażenie, że tego typu demagogia kształtuje kolejne pokolenia. Aż chciałoby się zakrzyknąć wprost: „Edukacja, edukacja głupcze!” To tej edukacji, na właściwym poziomie, o odpowiedniej zawartości merytorycznej ciągle nam brakuje. Jak przyglądam się pomysłom kolejnego odpowiedzialnego za nią ministra, gdy słyszę, jakie to planuje reformy, to włos mi się na głowie jeży. To część problemu. Ale jest i to, co pisał Zygmunt Bauman, a mianowicie, że demokratyczna polityka nie przetrwa zbyt długo w obliczu bierności obywateli, wynikającej z politycznej ignorancji i politycznej obojętności. Zastanawiam się, czy rozdawania dóbr bez zastanawiania się, tworzenie „ładnego pudełka z dumą narodową” bez zastanawiania się, czym tak naprawdę ona jest… czy to wszystko nas nie hamuje, jako wspólnoty? Czy to nie jest opowieść o głupocie, która nas gna w sidła ignorancji i obojętności? Bo jeżeli tak, to co dzisiaj trzeba zrobić, abyśmy nie byli obojętni? Mam takie wrażenie, że jeszcze trochę i my sięgniemy tego dna. A jeśli tak, to miejmy nadzieję, że coś pęknie, że się od niego odbijemy, a nie utkniemy zaplątani w muł i wodorosty.
Nie popadajmy tutaj w skrajny pesymizm. Nie sądzę, że dla utrzymania demokracji jest niezbędny stały, wysoki poziom aktywności społecznej. Oczywiście ja ją lubię, chciałbym aby jej poziom był wysoki, aby była wysoka frekwencja wyborcza, aby ludzie często i gęsto dyskutowali, aby udział ludzi w partiach politycznych – członkostwo – było większe niż to, które aktualnie jest, bo u nas jest jedno z najniższych w Europie. Ale nie sądzę, aby była taka prawidłowość, że demokrację trwają tam, gdzie utrzymywany jest stały poziom aktywności, że coś się gotuje, że coś się dzieje. Demokracja jest właściwie ustrojem letnim, jest ustrojem, który nie wzbudza wielkich emocji, a zatem także nie opiera się na wielkich emocjach. Najlepszym stanem demokracji jest taki, gdzie stawka ludzkich decyzji, ludzkich wyborów nie jest ani bardzo wielka, ani minimalna. Jeżeli ta stawka jest bardzo wielka, jeżeli od naszych działań zależy „być albo nie być” naszego narodu, społeczeństwa, państwa, to nas to pcha do rewolucji. A rewolucja jest sprzeczna z demokracją.
Czasem rewolucja jest ważna i potrzebna, ale jako metoda zmiany politycznej nie ma charakteru demokratycznego. Z drugiej strony, na drugim końcu tego spectrum, jeżeli stawka jest bardzo, bardzo niewielka, bo decydujemy w następnych wyborach, czy podatek taki i owaki będzie o jakiś procent wyższy czy niższy, a tak naprawdę nic się nie zmieni ważnego, bez względu na to jak za głosujemy, to też jest złe dla demokracji, bo ludzie przestają się interesować republiką – czyli działaniem publicznym. Dla dobra publicznego. Cokolwiek zrobię, będzie jak jest. Albo tak źle jak jest, albo tak dobrze jak jest. Ale nic ode mnie nie zależy. A demokracja wymaga, abyśmy byli w tej sferze środkowej, kiedy od naszych działań i wyborów zależy sporo, ale nie bardzo dużo. Dlatego uważam, że korelacją tego, co powiedziałem, jest, że demokracja wcale nie wymaga – użyję popularnego słowa – wzmożenia. Demokracja wymaga pewnego uważnego zainteresowania. Ale zainteresowania, które nie ma charakteru stałego podniecenia. To bardzo dobrze, jeżeli są ludzie z misją, ludzie w stanie wzmożenia i podniecenia. Oni są dla polityki ważni, ponieważ kształtują świadomość, są pewnymi modelami i punktami odniesienia. Kształtują pewien poziom działalności publicznej. Ale nie chciałbym, aby wszyscy obywatele tacy byli. Wtedy mielibyśmy do czynienia z sytuacją właściwie przed przed-rewolucyjną.
Innymi słowy, ta nasza demokracja… Demokracja potrzebuje spokoju – po prostu.
Tak, ale demokracja potrzebuje także demokratów, a mam wrażenie, że w Polsce mamy do czynienia już z bardzo dużą bazą demokratów. Na czym polega świadomość demokratyczna? Świadomość demokratyczna po pierwsze wymaga pewnej dozy altruizmu – to znaczy, że wszystko, co robię publicznie, nie jest wyłącznie podyktowane moim interesem indywidualnym, a przynajmniej potrafię rozdzielić w mojej głowie interes indywidualny od tego, co jest dobre dla kraju. Myślę, że ludzie są w stanie tego dokonać, nawet jeśli w końcu w ich życiu praktycznym interes indywidualny wygrywa. Po drugie wymaga tego, abym wierzył w to, że istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, która nie jest tylko grą interesów i takim stałym targiem, albo grą siły. Dlatego, że wymaga pewnego stopnia bezstronności… co nie jest czymś zupełnie naturalnym, z tym się nie rodzimy. Tego się musimy nauczyć. Po trzecie wymaga pewnego stopnia tolerancji, ale znów, tolerancja jest umiejętnością, której trzeba się nauczyć pokonując pewne naturalne pokusy i odruchy. Bo naturalną pokusą człowieka skonfrontowanego z człowiekiem innym pod jakimś względem, jest albo zniszczyć, albo zakazać. Ale uczymy się, że nie, nie na tym polega życie w społeczeństwie, że wyeliminujemy wszystkich, którzy nie są tacy jak my. To wymaga pewnej tolerancji. A na koniec, demokratyczna świadomość wymaga uznania pewnej wiedzy, nazwijmy to technicznej. Wymaga to pewnej wiedzy eksperckiej, której nikt z nas nie ma w pełni, ale mamy gotowość i przyzwyczajenie, by słuchać ekspertów. Bo ja na przykład nie wiem, jakie byłyby konsekwencje przyjęcia euro w Polsce. Jako dobry demokrata, muszę przyznać swym współobywatelom, że ja się na tym nie znam, nie jestem ekonomistą, nie robiłem badań i tak dalej – to ja oprę się na ludziach, którzy są dla mnie autorytetami z jakiegoś powodu – bo wiem, że oni wiedzą, bo śledziłem ich wypowiedzi, ludzi znających się na rzeczy. To nie znaczy, że ja jakoś abdykuję moje prawo wyboru, bo podtrzymuję prawo wyboru moich autorytetów, ale potrafię się na nich zdać. No i te cztery cechy które wymieniłem, to są cechy moim zdaniem demokratycznej świadomości. W moim przekonaniu, w społeczeństwie polskim mamy ludzi niosących w sobie te cechy i jest ich dużo więcej niż na przykład w społeczeństwie amerykańskim, które pod pewnymi względami kocham, bo uwielbiam np. dobre uniwersytety amerykańskie, ale pod wieloma względami ono mnie przeraża i oburza. Dlatego, że tam każdy z tych czterech elementów występuje w niewielkim stopniu. Więc nie bądźmy pesymistami, jeżeli chodzi o poziom świadomości demokratycznej. Podtrzymuję tezę, że mamy demokratów bez demokracji w Polsce. Naszym problemem jest przywrócić instytucje demokratyczne, a w mniejszym stopniu działać na świadomość ludzi i utyskiwać, że ludzie nie wiedzą na czym ta demokracja polega.
Mogłabym powiedzieć, że w zasadzie musimy budzić naszych demokratów, pokazywać i zachęcać ich do tego, czym jest demokracja i wtedy nie będziemy musieli krzyczeć „O tempora, o mores!”
Oczywiście, nie będziemy też musieli zastanawiać się nad oddziaływaniem zbiorowego Katyliny, dlatego, że ta cierpliwość nie będzie już narażona na takie próby. Chciałbym jeszcze słowo powiedzieć o tym Katylinie. Metaforycznym oczywiście. Nasza cierpliwość jest niestety, a może „stety”, przymiotem bardzo rozciągliwym i bardzo elastycznym. Jest stwierdzone i w socjologii, i w psychologii społecznej, że ludzie skonfrontowani z kolejnymi strasznymi wiadomościami, gdy każdy dzień przynosi jakieś nowe szaleństwo władzy, albo nową patologię społeczną, po jakimś czasie ludzie wyłączają tą świadomość. Nie z głupoty, nie ze strachu, ale wszyscy mamy pewien ograniczony potencjał absorbowania złych wiadomości. O tym bardzo pięknie pisał w 1993 roku Daniel Patrick Moynihan, socjolog, który był też amerykańskim senatorem ze stanu Nowy Jork.
Moynihan pisał w czasie straszliwego kryzysu przestępczości zwłaszcza w Nowym Jorku. Zauważył zjawisko polegające na tym, że wiadomości o jakimś kolejnym strasznym morderstwie, gwałcie czy napadzie i tak dalej, które przynosi codzienna prasa i polityka stanowa, są tam jakoś minimalizowanie albo bagatelizowane, że ludzie potrafią jakby to rozbroić i znormalizować. To jest także teoria dysonansu poznawczego. Jeżeli świat jest nieustannie zły dla nas, a my przecież nie możemy żyć przekonaniu, że świat jest straszny, bo mamy tylko jedno życie i lepszego nie będziemy mieli, to musimy sobie ten świat na nowo opowiedzieć i zdefiniować, by nie cierpieć bez końca z tą świadomością. Tak więc myślimy, że to, co wczoraj opisał brukowiec, jakieś straszne morderstwo, to jest przesada, może tego nie było, może piszą to tylko, aby sprzedawać gazetę i tak dalej. Czyli mamy tendencję do rozbrajania w swoim umyśle kolejnych strasznych wiadomości. Nie chcę nadużywać słowa straszne, ale to, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce od końca 2015 roku, od punktu który ja symbolicznie zaczynam tą bezprawną uchwałą sejmu, poprzez wszystkie kolejne rzeczy, poprzez przypisanie prokuratury do Ministerstwa Sprawiedliwości, poprzez przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, przez przejęcie Sądu Najwyższego, przez zmianę formuły Krajowej Rady Sądownictwa i zmianę systemu obsadzania służby cywilnej i tak dalej i tak dalej… Ta lista jest potwornie długa. I to są rzeczy straszne. To wszystko jest w tej mojej książce. Ale tak to się właśnie działo. Wszyscy mieliśmy tendencję do pewnego bagatelizowania tego zjawiska. Nie da się żyć w stanie, kiedy każdy kolejny dzień przynosi coś jeszcze gorszego. Kupujemy retorykę PiS-owską, że w innych krajach jest podobnie, a przecież to są kraje demokratyczne. We Francji tak wybierają sędziów, a w Niemczech również, a z kolei w Hiszpanii jest tak. Politycy polskiej prawicy coś zawsze znajdą na świecie, coś z wybranym takim malutkim elementem, malutką śrubką, która przypomina naszą śrubkę, którą oni właśnie wprowadzili. No i mówię, że ta śrubka którą oni właśnie wprowadzili, jest w całym instrumencie, który jest w całości patologiczny, a taka sama śrubka z kolei w tej Francji czy w Niemczech czy Hiszpanii jest jakoś neutralizowana przez resztę.
W mojej książce używam metafory wirusa. Jest coś takiego, że w zdrowym ciele wirus zostaje rozbrojony i może nawet być korzystny, może wzmocnić system immunologiczny. Czyli jeżeli jest coś podejrzanego w systemie sądowym, na przykład w Kanadzie, gdzie sędziów powołuje rząd, to jest to rozbrajane przez inne elementy tego organizmu. Tam jest oczywiście inna kultura polityczna, która zapewnia, że sędziowie muszą być najwyższej jakości, oraz że muszą być zróżnicowani ze względu na płeć, na prowincje, z jakich się wywodzą etc. Te niepisane normy neutralizują potencjalnie niebezpieczny przepis o powoływaniu sędziów. Natomiast u nas wirus w ciele już chorym, może być tym, co powoduje śmierć. Może mieć skutek śmiertelny dla całego organizmu – tak jest u nas. Dlatego nie mamy demokracji.
Zastanawiam się, czy musimy skończyć aż tak smutną konstatacją?
Konstatacja jest smutna, że nie mamy demokracji, ale poprzednia konstatacja była miła, że mamy demokratów. I wszystko zależy od instytucji. Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie musimy budować nowych ludzi. Nie jesteśmy w sytuacji tego zdesperowanego Masaryka, który mówił smutno „Mamy wreszcie demokrację, ale teraz zacznijmy szukać sobie demokratów”. To jest trudne, przecież trwa całe pokolenia. A my mamy demokratów, ale nie mamy instytucji demokratycznych. Ale to akurat będzie można zmienić w miarę szybko.
I tego będziemy się trzymać.
Wojciech Sadurski „Polski kryzys konstytucyjny”
Książka stanowi zaktualizowane i przygotowane dla polskiego czytelnika wydanie „Poland’s Constitutional Breakdown” (Oxford University Press, 2018), pierwszej na świecie przekrojowej analizy procesu demontażu konstytucyjnego państwa prawa w Polsce po 2015 roku przez rząd Zjednoczonej Prawicy.
W dziewięciu rozdziałach autor, profesor na Uniwersytecie w Sydney oraz Uniwersytecie Warszawskim, przedstawia przebieg tego procesu w odniesieniu do Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, sądów powszechnych i prokuratury, innych instytucji demokracji liberalnej, takich jak media i organizacje społeczne, a także praw i wolności jednostek, zwłaszcza wolności słowa, zgromadzeń i prawa do prywatności oraz praw mniejszości.
Osobny rozdział poświęca europejskiemu wymiarowi polskich problemów z praworządnością oraz reakcji na nie instytucji Unii Europejskiej i Rady Europy, w tym zwłaszcza Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
Do zanalizowania tych zjawisk i procesów wykorzystuje instrumentarium i aktualny dorobek nauk prawnych i politycznych. Stawia tezę i przekonująco argumentuje, że w Polsce mamy do czynienia z populistyczną, przeciw-konstytucyjną erozją demokracji liberalnej.
Oprócz analitycznego rygoru, zaletą książki jest wartka narracja i żwawy język. Zainteresuje nie tylko prawniczki, politologów, polityczki, dyplomatów, analityków i dziennikarki. To pozycja obowiązkowa dla każdej osoby zainteresowanej współczesnymi przeobrażeniami demokracji i życia politycznego w Polsce, Europie, na świecie. I dla wszystkich konstytucyjnych patriotek i patriotów.
Książka dostępna tutaj: https://sklep.liberte.pl/product/wojciech-sadurski-konstytucyjny-kryzys-polski/
