Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS.
Najbliższe miesiące zadecydują o przyszłości Polski na pokolenie. I nie chodzi tu wyłącznie o nieuczciwe, a być może nawet nie wolne, nadchodzące wybory z 15 października. Wynik wyborów samoistnie rozstrzygnie o naszej przyszłości tylko w wariancie zwycięstwa PiS. W takim bowiem scenariuszu oczywiste stanie się domknięcie autorytarnego systemu. Jeśli spojrzymy na wyborcze autorytaryzmy w ostatnich dwóch dekadach – czyli w erze mediów społecznościowych i nowych form elektronicznej inwigilacji – to niewiele mamy przykładów efektywnego odsunięcia od władzy prawicowych populistów, którzy u władzy byli więcej niż jedną kadencję. W USA i Brazylii konstytucyjną demokrację z trudem „odbito” po zaledwie czterech latach niedemokratycznych rządów.
Ewentualne zwycięstwo polskiej opozycji 15 października będzie można rozpatrywać w kategoriach cudu na miarę roku 1989 – kolejnego demokratycznego „polskiego precedensu” we współczesnej historii. Ale tylko wtedy, jeśli będzie to zwycięstwo trwałe. Bo Izrael po czasowym odsunięciu Benjamina Netanjahu w 2021 roku, Egipt po obaleniu Mubaraka w roku 2011 czy Ukraina po Pomarańczowej Rewolucji 2004/5 pokazują, że wygranie przez demokratów potyczki nie musi oznaczać końca batalii o demokratyczne państwo. Podobnie w USA i Brazylii, historia nie skończyła się na ostatnich wyborach, a ryzyko powrotu do władzy autokratów – jeszcze bardziej brutalnych, wściekłych i bezwzględnych – wciąż pozostaje poważne.
Droga do skonsolidowanej demokracji
Demokracja skonsolidowana to ustrój, w którym wszystkie główne siły polityczne akceptują ustrojowe reguły gry. Bez takiej ustrojowej umowy społecznej, wszelkie akcje „przywracania” – praworządności, przyzwoitości, uczciwości – będą w jakimś sensie oszustwem, szczególnie wobec młodych ludzi. Podczas dyskusji wokół niedawnej konferencji Concillium Civitas, którego jestem członkiem, powiedziałem to wprost uczestniczącym w wydarzeniu maturzystom: „Jeśli opozycja, po przejęciu władzy, nie doprowadzi do jakiejś formy umowy społecznej Polek i Polaków, wyjeżdżajcie na Zachód!”. Nie ma sensu budować swojej przyszłości w kraju, w którym pomysłem liberalnych elit na utrzymanie demokracji jest to, że od teraz będą już tylko wygrywać. Nie ma przyszłości kraj, w którym niemal 40% obywateli popiera otwarcie autorytarną partię. Bez realnej nowej umowy ustrojowej z wyborcami prawicy oraz przynajmniej jakąś częścią jej elit, bez przekonania prawicy do jakiegoś zestawu demokratycznych reguł gry, autorytaryzm wróci – w 2025, 2027 czy 2031 roku.
Mocno wierzę, że sytuacja nie jest jednak bez wyjścia. W maju, nakładem wydawnictwa ZNAK ukazała się współredagowana przeze mnie z prof. Anną Wojciuk, książka Umówmy się na Polskę – efekt sześcioletniej pracy zespołu niemal 130 naukowców, działaczy społecznych i przedsiębiorców reprezentujących poglądy od lewicy i liberałów po konserwatywną prawicę. Naszą propozycją jest „uwiedzenie do demokracji” naszych konserwatywnych współobywatelek i współobywateli poprzez znacznie mocniejsze oparcie naszego ustroju na samorządzie terytorialnym – szczególnie wzmocnionym samorządzie wojewódzkim. Samorząd to bowiem jedna z ostatnich już demokratycznych instytucji państwa, mająca realne poparcie Polaków, zarówno progresywnych, jak i konserwatywnych. Do niedawnej zmiany władzy na Śląsku, dokładnie połowa polskich województw była zarządzana przez PiS. Obydwie poprzednie reformy samorządowe były wprowadzane przez prawicę. Samorządność jest też spójna z centralną dla Katolickiej Nauki Społecznej zasadą subsydiarności.
Wyobraźmy sobie nową umowę
Dla tych, którzy polską politykę widzą bardziej cynicznie, kluczowe znaczenie może mieć także fakt, że nasza propozycja po prostu opłaca się wyborcom i elitom obydwu stron wojny polsko-polskiej. Dla progresywistów, naturalne będzie wzmocnienie samorządów po latach ich, szczególnie finansowego, „podgryzania” przez rząd PiS. Dla prawicy – jeśli oczywiście przegra ona wybory – mocniejsze samorządy województw będą oznaczać utrzymanie przynajmniej części władzy i wpływów. W obecnym systemie jedynymi naprawdę wpływowymi samorządami są – w całości progresywne – samorządy dużych miast. Wzmocnienie znacznie bardziej konserwatywnych samorządowych województw wprowadzi do systemu większą równowagę. Instytucjonalnym wyrazem tej równowagi ma być w naszej wizji nowy samorządowy Senat RP, w skład którego wejdą dzisiejsi marszałkowie województw, a także prezydenci największych miast, np. Warszawy i Krakowa, które proponujemy wyodrębnić jako miasta na prawach województwa.
Nowy Senat stałby się kluczowym bezpiecznikiem demokratycznego ustroju, ponieważ zyskałby prawo weta wobec płynących z Sejmu ustaw. Dla każdego obserwatora polskiej polityki i polskiego samorządu powinno być jasne, że gdyby taki Senat Marszałków i Prezydentów Miast istniał w roku 2015, autorytarna rewolucja PiS nigdy by się nie wydarzyła. Skandaliczne ustawy przejmujące Trybunał Konstytucyjny, KRS, prokuraturę czy media publiczne nie miałyby po prostu szans na akceptację ze strony marszałków-senatorów reprezentujących większość obywateli i obywatelek RP (a taki system głosowania w nowym Senacie proponujemy). Nie mając szans na niszczące państwo rewolucje, PiS mógłby natomiast skoncentrować się na opracowaniu – przy wsparciu konserwatywnych marszałków województw – rozsądnych, popieranych społecznie reform wymiaru sprawiedliwości.
Kto tu jest realistą?
„To wszystko bardzo piękne, ale zupełnie nierealne” – to najczęściej powtarzany argument krytyków w odpowiedzi na te i inne propozycje z Umówmy się na Polskę. Paradoksalnie jednak, ci sami krytycy jednocześnie chętnie promują szerokie propozycje zmian ustawowych, które wprowadzać ma dzisiejsza opozycja. Takie zmiany zakładają na przykład wszystkie zaprezentowane dotychczas projekty przywracania praworządności.
Wewnętrzna sprzeczność tej krytyki poraża. Przecież bez wsparcia Prezydenta Andrzeja Dudy żadna ustawa nie będzie mogła wejść w życie! I nie chodzi tylko o to, że opozycja ma nikłe szanse uzyskania większości 60% w Sejmie, pozwalającej odrzucać prezydenckie weto. Nawet bowiem w takim scenariuszu, Prezydent może po prostu przed podpisaniem kierować każdą ustawę do tzw. Trybunału Konstytucyjnego, w którym Julia Przyłębska z pewnością umieści je w swojej słynnej zamrażarce.
Logicznie rzecz ujmując, mamy zatem dwa scenariusze. W pierwszym, dzisiejszej opozycji udaje się po przejęciu władzy zawierać pragmatyczne sojusze z obozem prawicy, w szczególności uzyskując poparcie Prezydenta dla pewnych ustaw. Tylko że w takim scenariuszu wyjście z propozycją rozmów o zmianie znienawidzonej przez prawicę Konstytucji z 1997 roku wcale nie jest nierealne. W istocie, takie negocjacje mogą poprawić fatalną atmosferę między dwoma obozami politycznymi i pomóc dzisiejszej opozycji również w bieżącym rządzeniu.
Nie trzeba czekać na konstytucję
W scenariuszu drugim PiS i Prezydent idą na całkowitą obstrukcję. Szuflady pełne progresywnych projektów ustaw muszą poczekać, a wybory prezydenckie w 2025 roku stają się rodzajem dogrywki w walce o polską przyszłość. Wcale nie oznacza to jednak, że do tych wyborów przekazanie większej władzy samorządom musi zostać odłożone na półkę. Progresywna koalicja może bowiem wyciągnąć rękę do konserwatywnych współobywatelek i obywateli, korzystając z szerokich rządowych uprawnień w ramach obecnych ustaw. Dla przykładu, jedną z głównych obaw konserwatywnych wyborców jest widmo liberalnej zemsty za 8 lat siłowego „unaradawiania” szkół. Idea, że dzisiejsza opozycja będzie na siłę „indoktrynować” dzieci w każdej wsi i miasteczku, na przykład w sprawach praw osób LGBT, rozpala prawicową wyobraźnię.
Nowy rząd mógłby tu pozytywnie zaskoczyć, na przykład poprzez faktyczne usamorządowienie wojewódzkich kuratoriów oświaty. Ponieważ rząd ma absolutną większość w komisjach konkursowych wybierających kuratorów, większość tę mógłby wykorzystać, powołując kandydatów wspieranych przez samorządowe zarządy województw. Następnie, wraz z tymi lokalnie umocowanymi kuratorami, Ministerstwo Edukacji i Nauki mogłoby dokonać konsensualnych zmian w programach nauczania, które regulowane są rozporządzeniem, a nie ustawą. Nie ma przeszkód, by efektem tych zmian była odchudzona ogólnopolska podstawa programowa uzupełniona przez podstawy wojewódzkie, bliższe lokalnej wrażliwości i specyfice.
Przykład: nauka i uniwersytety
Podobne zmiany można by przeprowadzić w nauce i szkolnictwie wyższym. Dzisiejsze władze pogrążonego w aferach Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBR) są bez wątpienia do odwołania. Ale 20 powoływanych przez rząd członków Rady NCBR mogłoby reprezentować wszystkie polskie województwa i kilka największych miast. Taka Rada mogłaby radykalnie zmienić punkt ciężkości programów grantowych NCBR, stawiając na wspieranie strategii rozwojowych naszych miast i regionów. Takie przesunięcie mogłoby stanowić potężny zastrzyk gotówki do regionalnych społeczności, wspierając od lat głodzone przez PiS samorządy.
Ściślejszą współpracę uczelni z samorządami mogłyby też promować zreformowane algorytmy determinujące ministerialne subwencje dla polskich uczelni. Algorytmy te znów określa nie ustawa, a rozporządzenie. Wie o tym dziś każda polska rektorka czy rektor, bo Minister Czarnek ochoczo i twórczo korzysta ze swojej swobody w tym zakresie. Dzięki Ministrowi tekst w biuletynach Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego daje prawo do takiej samej liczby ministerialnych „punktów” co artykuły w wiodących zachodnich naukowych periodykach. Ponieważ „punkty” te stanowią później podstawę do obliczeń wysokości rządowych subwencji, obecny system (wprowadzony jeszcze przez Jarosława Gowina) całkowicie się zdyskredytował. Jest zatem dobry moment, by ten system zastąpić miernikami stawiającymi na współpracę uczelni z władzami swojego miasta i regionu oraz na spójność oferty edukacyjnej i priorytetów badawczych z regionalnymi strategiami.
Wbrew obiegowej opinii, lokalna i regionalna współpraca nie jest domeną wyłącznie mniejszych, dydaktycznych uniwersytetów. Najbardziej prestiżowe, prywatne amerykańskie uczelnie, w tym Yale i Princeton, których jestem absolwentem, zapraszają stanowych gubernatorów – odpowiedników naszych marszałków – ex officio do swoich zarządów i rozwijają szereg programów współpracy z miejscowościami i regionami, na których się znajdują. Nawet najlepsza uczelnia z międzynarodowymi aspiracjami nie jest i nie powinna być wyspą w swojej lokalnej i regionalnej społeczności.
Od wizji do rzeczywistości
I tak, zaczynając od szerokiej wizji demokratycznej odpowiedzi na niepokojące trendy o historycznym znaczeniu, doszliśmy do przykładów konkretnych, szczegółowych rozwiązań dotyczących naszych szkół, uczelni czy instytutów naukowych. To zestawienie nie jest przypadkowe. Moim zdaniem tylko w ten sposób można dziś osiągnąć ujęty w tytule tej publikacji „punkt zwrotny”: poprzez małe kroki składające się na szerszą, spójną wizję. Chodzi o wizję Polski, w której przegrani w wyborach parlamentarnych nie będą czuli się podbici, okupowani przez tryumfującą większość. W której wybory przestaną być historyczną walką o przyszłość narodu, a staną się na nowo epizodem normalnej demokratycznej polityki.
