W połowie sierpnia, tuż przed długim weekendem, prezydent dał sygnał startowy. Pif-paf – i oficjalnie ruszyły machiny kampanii wyborczych. Do połowy października polityczna nawalanka, która nieoficjalnie i tak trwa przez cały czas, odbywa się na tzw. legalu. Istny karnawał dla wszystkich tych, którzy uwielbiają robić przykrość innym ludziom. Teraz każdy uczestnik życia politycznego, nawet ten z czwartego szeregu, ma szansę usłyszeć, że jest obrzydliwym człowiekiem, że zdradził ojczyznę, że ukradł miliony, że jest durniem i skończonym idiotą, że chodzi na pasku tajemnych sił lub podlizuje się szefowi własnej partii. Nikt nie musi czuć się pominięty, dla wszystkich starczy czasu, niechęci i wrogości, aby ich nimi obdzielić.
Trzeba jednak uczciwie postawić sobie pytanie, czy robienie wyborów ma jeszcze jakiś sens. Wybieranie jest zasadne, gdy istnieją dwie opcje z grubsza równoprawne, będące dla siebie w jakimś zakresie alternatywami. Można na przykład wybierać pomiędzy pizzą a kebabem, pomiędzy Pepsi a Coca-Colą, pomiędzy Blur a Oasis, DC a Marvelem, Teneryfą a Majorką, czy może nawet pomiędzy Oppenheimerem a Barbie.
Lecz przecież nie da się wybierać pomiędzy PO a PiS. To jak wybór pomiędzy cukierkiem a cukrzycą. Zupełnie bezsensowny, z góry wiadomy dla każdego, kto zostanie zapytany o swoje preferencje. Oczywiście – wynik wyborów jest nieznany, bo zaważy mobilizacja, demobilizacja, frekwencja, pogoda i zupełne wypadki losowe. Ale z punktu widzenia indywidualnego wyborcy nie są to żadne wybory: czy naprawdę jesteśmy w stanie wyobrazić sobie gdzieś w Polsce człowieka, który ogląda raz TVP, a raz TVN i usilnie właśnie duma, czy odda głos na Tuska czy na Kaczyńskiego? To nie są wybory, bo nie mamy wyboru.
Chyba właśnie ta teza jest jedyną polityczną tezą, co do której możemy się w Polsce zgodzić. Wszyscy pójdziemy nie wybierać-przebierać, tylko ratować Ojczyznę przed apokalipsą. Ta apokalipsa ma dla nas oczywiście różne twarze, ale wisi nad każdym z nas na równi. Dla zwolenników PiS to jest nad wyraz czytelne. Nie ma toć miejsca na hamletyzowanie wyborcze, skoro Kaczyński jasno kiedyś orzekł, iż w nim „jest czyste dobro”, aby teraz dodać logiczne uzupełnienie, iż „Tusk jest personifikacją zła w Polsce”. Tusk także zdążył nazwać PiS „czystym złem” i chyba tylko związana z naturalną inteligencją autoironia i obawa przez nieuniknionym zażenowaniem nie pozwalają mu nazwać samego siebie „czystym dobrem”. Wtedy byłby komplet, a tak zwolennicy opozycji muszą ten ostatni element przyjąć jako coś dorozumianego.
Jak bardzo nie da się wybierać, pokazuje jeszcze mocniej pisowskie referendum z czterema pytaniami. Tutaj albo można poprzeć politykę rządu, albo opowiedzieć się za „nielegalnymi imigrantami” (a więc za łamaniem prawa), za „pracą do śmierci” (czyli, w skrócie, za śmiercią), za „demontażem bariery” (czyli przepuszczeniem wielkich kwot przez niszczarkę w stylu elektrowni w Ostrołęce) i za „wyprzedażą majątku” (co kojarzy się z jakimś Black Friday).
Może więc przy obecnym stanie polskiej sfery publicznej zamiast wyborów lepiej sprawdzi się zamanifestowanie? Niech jedni postawią przy czterech pytaniach krzyżyki za rządem, a drudzy podrą karty z pytaniami. Jeśli z urn komisje wyciągną więcej kart z całości – rządzi dalej Kaczyński lub któryś z jego słupów. Jeśli więcej podartych – to Tusk lub jeden z jego koalicjantów.
Proste, czytelne, tańsze i wolne od fikcji wyboru.