Na ziarnku maku stoi mały dom,
Pieski szczekają na księżyc makowy
I nigdy jeszcze tym makowym psom,
Że jest świat większy, nie przyszło do głowy.
Czesław Miłosz, „Przypowieść o maku”
Jaka jest, każdy widzi – chciałoby się powiedzieć. Ta Polska właśnie. Owo „każdy” odmieniamy przez miliony przypadków, bo zawsze jest czymś, dla kogoś, w ten czy inny sposób; bywa bliska, kiedy indziej daleka; bywa podzielona, choć potrafi mówić ludzkim głosem; nie-wolna wyostrza zmysły i z uporem prze ku zrzuceniu kajdan; wolna potrafi zapadać w ideologiczną drzemkę, jakby wypadki nie wydarzały się za płotem, tylko gdzieś tam daleko. Warzy piwo, którego nie umie wypić, a płacze nad rozlanym mlekiem; grozi szabelką, a kiedy indziej siedzi niczym mysz pod miotłą. Dużo mówi, dużo krzyczy, a gdy przychodzi do działania, na pierwszą linię strzału się nie pcha. Bo… są inni. To tylko kawałki tej polskiej układanki, w której – inaczej niż w standardowych puzzlach – do siebie nawzajem pasują przeróżne elementy. Tu nie ma „jeden do jeden” ani „nigdy inaczej”, choć do głosu dochodzi zbyt często „tak było od zawsze”. Kawałki łamigłówki, które w swoich powieściach – Ludzka rzecz i A to było tak – nie bez goryczy układa Paweł Potoroczyn. I nie będę ukrywać, że bliska mi ta „kombinatoryka”, co nie unika rzeczy/spraw trudnych, co nie traktuje polskości niczym kuchennej makatki z aforyzmem, co dostrzega kolejne kroki stawiane w drodze ku odkrywaniu/rozumieniu, że to „ludzka rzecz”… , że „to było tak”.
W Piórkowie – wsi, co to, gdzie wie tylko Autor – przeplatają się ludzkie losy. Ten stąd, ten stamtąd, z tych lub z tamtych, a przecież wszyscy zmierzają do jednej historii. Jak u Miłosza, „wszystko w makówce”. Bo to rzecz o polskości. Pytanie: jakiej? Prawdziwej i wyobrażonej, o polskości różnorodnej, wielonarodowej, naturalnie otwartej, nawet gdy nieufnej. Gdzie „z chłopa król”, a „zakładka gorseta, zeszyta trochę przyciaśnie”, gdzie „ludzkie gadanie jest jak ten ogień, nie przygasicie pazurami, sam się musi wypalić”; gdzie „skupia się ludzi gromada”. To polskość zmieszana: gorąca czynem, zamknięta w słowie, zapisana w kulturowym DNA; ta, od której się odchodzi, ale do której wciąż (nawet gdy podświadomie) się wraca; ta, którą się odzyskuje czy wreszcie ta, co w duszy raz za razem echem dziejów/mitów/przodków uparcie się odzywa. Role rozdane, bo choć nie jest to wieś spokojna czy wesoła, to niczym w soczewce skupia opowieść. Ksiądz księdzem, dziedzic dziedzicem, oprych oprychem, Żyd Żydem; ta ślepa, tamta zakochana, ten czeka, tamta opłakuje, zaś karawan wozi dusze niezależnie od pory roku. Codzienność i odświętność to dwa krańce tego samego kija, czas życia w obliczu najpierw strachu, a później zmiany, nie traci swojego tempa. Spacerujemy więc między słowami – od życia do idei i… z powrotem. I dobrze, bo nikt nie obiecywał, że lektura to prosty spacer między stronami; lektura ma wymagać, choćby rozsądku, troski i czasu. Pozornie to proste, a zagmatwane. Tu porządek ma nie tylko te widoczne, ale i podskórne reguły; ma oczywistości noszone na widoku, ma też tajemnice i zagmatwane ludzkie historie, co ostatecznie sprowadzają wszystkich na jeden świat, do jednej wsi, do tego samego – choć odmienionego przez różność doświadczeń – źródła, które im bije. Do domu, co tak opowieścią zajęty, że koniec wojny zauważy dopiero… trzy lata później.
I to wcale nie baśń, choć narracja uwodzi czytelnika, prowadząc od faktów do gawęd, od codzienności do minipowiastek filozoficznych. I choć może ktoś powie, że to dygresje, odciągające od porządku fabuły, to właśnie za to książki Pawła Potoroczyna lubię najbardziej. Za nie-łatwość, nie-banalność, za niepoprzestawanie na pozorach, za włażenie w głębię. A że – jak mówią – chodzenie po bagnach wciąga… Choć w wydanym niedawno A to było tak jeszcze mocniej przebija sarkazm, to klucze do rozumienia codzienności dostajemy do ręki. Również tej dzisiejszej, co już przeszła przez odbudowaną Warszawę (bo wiecie, „miasto, któremu amputowano wiedzę, nie ma szans na rozwój. Zostaje mu tylko postęp”), co zna mamienie obietnicami lepszej przyszłości, co ćwiczenia propagandy władzy uzupełnia nawet przez sen. I choć powstawanie z upadku dialoguje tu z losem i historią, to i tak wrócimy do Piórkowa, bo pewne rzeczy lepiej widać przy wódce (gdzie „picie to wolność poszukiwania, odkrywania i świętowania więzi, które trzymają to wszystko w kupie”) albo… przy karmieniu świń. Brutalna dosłowność mieszana z magią… działa.
Podobnie we wznowionej Ludzkiej rzeczy filozoficzne powiastki to nieodzowne elementy całości. Mimikra życia. Nawoływanie o dopuszczenie do głosu potrzeb, dylematów, pytań i drżeń, które nazbyt często więzimy w klatkach, albo – przekonani, że nikt nie patrzy – zamiatamy pod dywan. Tymczasem te „dialogi duszy z samą sobą” świadczą o człowieczeństwie. O wzlocie i upadku. To też dialog Polski, jaką jest, z mitem i strachem, z przyzwyczajeniem i zabobonem, z tradycją i nowoczesnością, z przesądem i prawdą, czy wreszcie z każdym momentem, gdy po chwili namysłu i tak powiemy, że to „ludzka rzecz”. To wcale nie dygresja, a życie prawdziwe, uzupełnienie szarości dnia, w której rodzi się myśl. I o deszczu wszelkiej maści ziemie, co „zaprowadzi równość”, o lęku zapomnianym i chronicznym; o ciszy – co nie jest jak „pięciogwiazdkowy miejski luksus”, ale ma „własne oczy, bo uszy nie są jej do niczego potrzebne, bo nie słucha, tylko patrzy, bo może i głucha jest, ale nie ślepa”. O tym, że „płeć rządzi językiem, czyli myśleniem, czyli poznaniem, czyli światem (…) jest rodzaju żeńskiego, podobnie jak miłość, prawda, mądrość i śmierć”. I że… „miłość się nie zdarza, w niej się uczestniczy. Tego się nie ma, tym się jest”. O życiu wreszcie, „podróży w przesiadki obfitej”, gdzie albo „ledwo zdążyłeś”, albo „czekasz, czekasz, czekasz, a twój pociąg nie nadjeżdża” czy wreszcie… „zmarznięty budzisz się o świecie na bocznicy w Koluszkach”. I o pożegnaniu, gdy „najbliżsi stają się dalekimi znajomymi”… Pożegnaniu, jakiego nie chce się chcieć. Nie koniec na tym, bo między stronami, między słowami każdej z tych powieści każdy znajdzie te własne, jakby szyte na miarę momenty, gdy na chwilę wstrzyma oddech, a powietrze wypuści z siebie już z inną myślą. Może czystszą i spokojniejszą, może mniej samotną, a kiedy indziej absolutnie oczyszczającą. Bo między słowami – w tej Piórkowskiej Polsce Potoroczyna – nie da się zgubić, za to łatwo znaleźć tam siebie.
