Czy wiecie, czym na Twitterze jest „inba”? Musicie się tego w końcu dowiedzieć! To ukuty przez głównie lewicowych użytkowników tego społecznościowego medium w jego polskiej odsłonie termin, oznaczający coś lepiej znanego pod pojęciem „gównoburzy”. Zazwyczaj w inby zaangażowani są wyłącznie lewicowcy twitterowi, którzy zarzucają sobie nawzajem zdrady doktrynalne, bo np. część jest niewystarczająco afirmująca wobec osób niebinarnych (najczęściej oznacza to, że komuś pomyliły się zaimki, których prawidłowe użytkowanie staje się z roku na rok coraz trudniejsze), albo broni Leszka Balcerowicza przed porównaniami do hitlerowskich zbrodniarzy, tudzież pisząc o gospodarce nie dość jasno uwypukla krwiożerczość typowego polskiego przedsiębiorcy wobec utabaczonego zawsze pracownika. Niekiedy jednak lewa flanka usiłuje w ten swój rytuał wciągnąć innych użytkowników Twittera. Warto temu się oprzeć, bo inba ma to do siebie, że jest bezsensowną wymianą zdań, opartą na zafałszowanych przesłankach, więc rzeczowy argument jest w jej przypadku jaskrawym faux pas. Niestety w ostatni weekend czołowi liberalni twitterowicze opuścili gardę i dali się w to wciągnąć. Wiadomo, w weekend bywa nudno, więc człowiek twittuje z braku laku.
Marzeniem skrajnej polskiej lewicy (na Twitterze silnie nadreprezentowanej) jest powiązanie polskich liberałów z najbardziej drastycznie przestarzałymi i dawno przez samych liberałów zanegowanymi elementami praktyki politycznej, która w XIX w. była niestety na porządku dziennym. Tak więc ukuto termin „paleoliberalizm” i usiłuje się dopatrzyć w naszych poglądach apoteozy kolonializmu, mordów na ludności etnicznej w dawnych koloniach europejskich potęg, rasizmu, no i pracy dzieci np. w kopalniach. To ostatnie stało się chochołem weekendowej inby.
Zaczęło się (jak zwykle) niewinnie, od ogłoszenia dwóch 14-letnich chłopaków, którzy chcąc dorobić do kieszonkowego, zgłosili w sieci chęć podjęcia pracy w wymiarze kliku godzin dziennie przy zajęciach prostych typu rozdawanie ulotek czy zbieranie warzyw i owoców. Zostało to nieopacznie podane dalej na Twitterze i się zaczęło. Autorzy pozytywnych ocen postawy chłopaków zostali przez lewicowców ustawieni w kącie zwolenników ciężkiej pracy dzieci właśnie w kopalniach, przy żniwach i w podobnych okolicznościach. Na pełną skalę zastosowano shaming, stawiając jasny znak równości między aprobatą wykonywania przez nastolatki lekkich prac w niedużym wymiarze czasu a poparciem dla dręczenia dzieci w stylu realiów z powieści Dickensa. Przywoływano prawny zakaz zatrudniania osób poniżej 15. roku życia, od którego są jednak wyjątki. Wniosek lewicy był jasny: zakaz pracy przed 15. r. ż. winien być absolutny i obejmować każdego nastolatka i każdą sytuację.
To niezwykle dyskusyjne postawienie sprawy. Jeśli odrzucimy na bok nonsensowne sugestie, że ktokolwiek za dopuszczalne uznaje zatrudnianie dzieci w pełnym wymiarze etatu przy ciężkiej pracy fizycznej, i wrócimy do tego konkretnego przypadku, to widzimy, że chodzi o prace łatwe, niewymagające i w krótkim wymiarze czasu. Można oczywiście utopić temat w obrazkach z XIX w., ale wtedy należy lewicy pozwolić dyskutować we własnym gronie, jak na inbę przystało.
Tymczasem jest to kolejny przypadek znanego już dylematu między przymusowym zapewnieniem bezpieczeństwa a prawem do wolności wiążącym się z ryzykiem, który brzmi: „skoro w niektórych takich sytuacjach mają miejsce okoliczności niedobre, to czy należy im zapobiegać całkowicie ich zakazując”? Na przykład: skoro wielu ludzi nie potrafi korzystać odpowiedzialnie z alkoholu (albo dziś częściej to pytanie dotyczy np. marihuany), to czy oznacza to zasadność zakazu używki dla wszystkich, w tym tych, którzy potrafią z tego korzystać z głową? Czy skoro niektóre kobiety w rodzinach muzułmańskich są zmuszane do zakrywania twarzy, to czy należy tego zakazać wszystkim, także tym, które robią to dobrowolnie? Skoro produkcja pornografii niekiedy wiąże się z przymusem i kryminalną działalnością handlarzy ludźmi, to czy należy zabronić występować w takich materiałach, je nagrywać i oglądać tym, których nikt do żadnej z tych czynności nie zmusza? I w końcu, co tutaj odnosi się do tematu, czy skoro zdarzają się przypadki rodzin, w których dzieci zmusza się do pracy zarobkowej z przyczyn bardzo złej sytuacji finansowej, gdzie brakuje na żywność, czynsz i odzież, to należy zakazać podejmowania dorywczej, lekkiej, np. wakacyjnej pracy nastolatkom z domów o niezłej kondycji finansowej, które chcą w ten sposób zarobić na lepszą klawiaturę do komputera, nową hulajnogę, lub świeżą grę na Xboxa? Doprawdy, pomiędzy absolutnym zakazem jakiegokolwiek zarobkowania przez spędzające pół doby w grach sieciowych nastolatki a wizją umierających z wycieńczenia, utytłanych węglem dzieci z Dickensowskiej fabryki lub kopalni istnieje przestrzeń pośrednia.
Jako ojciec 13-latka, 9-latka i 6-latki posiadam pewien osobisty pogląd na to, co w wieku sprzed uzyskania prawa do legalnej pracy zarobkowej jest dla dzieci dobre. Dla 9-latka i 6-latki dobre są wyłącznie zabawa i nauka dostosowane do wieku, w godzinowo ograniczonym wymiarze. Lecz dla 13-latka, znudzonego codziennością, pozbawionego normalnej szkoły, zróżnicowanej nauki, kontaktu z kolegami, „rzygającego” wypełnianiem kolejnych e-ćwiczeń z e-lekcji, który jednak równocześnie zaraz po zadaniach domowych chciałby resztę doby przesiedzieć przed tym samym komputerem w celach rekreacyjnych i ma długą listę życzeń co do ulepszeń posiadanego sprzętu komputerowego, które naturalnie ja miałbym mu w nadchodzących miesiącach i latach sfinansować…, – dla tego 13-latka wyjście między ludzi i popracowanie przy jakiś banalnym i lekkim zajęciu w stylu rozdawania ulotek byłoby rzeczą dość korzystną.
To może oburzy lewicowych czytelników, którzy uznają że człowiek staje się człowiekiem tylko na drodze dumania nad samorozwojem (na przykład równolegle z oglądaniem Netflixa z kanapy), ale smak pracy, smak wynagrodzenia, smak pieniędzy zarobionych własnym wysiłkiem i inicjatywą to smak, który warto w pewnym momencie poczuć. Niektórym wystarczy poczuć go u progu dorosłości, ale niektórzy z tych nastolatków są mocno „do przodu” (zarabiają na przykład po kilka lub kilkanaście tysięcy złotych na miesiąc robiąc „streamingi” na Twitchu i YouTubie, które oglądają setki tysięcy ich rówieśników znudzonych brakiem zajęcia…) i tą lekcję mogliby odebrać wcześniej. Zyskać szacunek dla pieniądza – ten zarobiony ma zupełnie inną wartość, 50 złotych otrzymane za kilka godzin rozdawania ulotek trudniej wydać na byle szajs niż 50 złotych kopsnięte mimochodem przez starego. To szkoła życia. Kieszonkowe to swoisty gwarantowany dochód podstawowy tylko za to, że się jest (i za wydłużenie trwania rodzinnych genów o pokolenie). Pieniądze otrzymane za darmo, zwłaszcza gdy jest ich za dużo, niektórzy palą w piecu (to karykatura tak zresztą negatywnie przez lewicowców odbieranych dziedziców fortun). Pieniądze zarobione własnym wysiłkiem i za cenę oddania wolnego czasu (obejrzenia jednego serialu mniej na Netflixie, zagrania kilkunastu „rund” mniej w „Valoranta”), wychowują.
Najprościej jest zakazać, oburzyć się, że ktoś nieżyciowe zakazy chce obchodzić, a ludzi pytających o sens zakazu nazwać potworami, chcącymi „zamęczyć dzieci”. Trudniej jest znajdywać rozwiązania racjonalne, które blokują zjawiska pozbawiania dzieci z ubogich środowisk realnego prawa do nauki i szkoły, ale równocześnie umożliwiają dojrzewającym ludziom realnie dobrowolne i sensowne użytkowanie wolnego czasu. Na ołtarzu walki z negatywnymi zjawiskami i patologiami społecznymi nie należy poświęcać wolności ludzi działających dobrowolnie, a w dodatku świadomie i rozsądnie, bo użyteczna praca w czasie wolnym – kosztem nie szkoły, a przysłowiowego dłubania w nosie – jest rozsądna. I od poszukiwania rozwiązań uwzględniających różne sytuacje społeczne i różne potrzeby ludzi mamy polityków. Niestety, ci zbyt często wolą pohisteryzować na kolejnej inbie.
Autor zdjęcia: Lewis W. Hine