Stwierdzenie, że konkluzje październikowej RadyEuropejskiej oznaczają negocjacyjny sukces polskiego rządu jest jawną kpiną. Jak zwykle w międzyrządowej Unii, nikt z zasiadających przy stole przywódców nie uzyskał wszystkiego, czego chciał, i nikt wszystkiego nie stracił. Donald Tusk być może nawet rzeczywiście wygrał dwugodzinną awanturę z Davidem Cameronem. W dalszej perspektywie to jednak Polska może okazać się głównym przegranym. Na własną prośbę.
Brukselski szczyt przesądził o tym, że prace nad oddzielnym budżetem dla strefy euro będą kontynuowane, równolegle z negocjacjami nad nową perspektywą budżetową całej Unii. Temat jest podobny, uczestnicy – przynajmniej ci, którzy mają coś do powiedzenia, a więc płatnicy netto – ci sami, więc zapewnienia o tym, że oba procesy nie będą związane, traktować można co najwyżej jako przejaw politycznej kurtuazji. Podział na różne prędkości – w założeniu tymczasowy, bo wszyscy z wyjątkiem Wielkiej Brytanii i Danii członkowie UE zobowiązali się do przyjęcia wspólnej waluty – staje się bardziej widoczny i może okazać się trwały, bo do ściślej zintegrowanej dzięki wspólnemu budżetowi strefy euro będzie trudniej wejść.
Co więcej, w ogólnym budżecie Unii – jedyny, który pozostanie dla Polski dostępny – będzie od roku 2014 o wiele mniej pieniędzy. Z dwóch względów: po pierwsze, część środków zostanie przeniesiona do budżetu strefy euro; po drugie, w warunkach kryzysu gospodarczego usztywnieniu ulegną stanowiska rządów narodowych, które w obecnym systemie ustalają, koniec końców dobrowolnie, wysokość wpłat.
Stoimy zatem w obliczu trwałej marginalizacji – i to na własną prośbę. Jeśli do niej dojdzie, to odpowiedzialność za wypadnięcie z głównego nurtu integracji europejskiej po równo rozłoży się na premierów Kaczyńskiego i Tuska. Ten pierwszy zrezygnował w roku 2006 z planu szybkiego wejścia do unii walutowej. Ten drugi – nie wsparł podczas zeszłorocznej polskiej prezydencji koncepcji europejskich podatków, które trafiałyby prosto do wspólnego budżetu i w ten sposób wyelimnowałyby targi o to, kto ile wpłaca, a ile wyjmuje. O ile jednak w przypadku Kaczyńskiego mieliśmy do czynienia ze świadomą – choć złą dla Polski – decyzją, o tyle w przypadku Tuska mówić można o zaniechaniu. To drugie jest bardziej kompromitujące.