Żyjemy w okresie niebezpiecznego przełomu. W Europie po wielu dekadach znacznej otwartości, której pokłosiem były zarówno postępy unijnego projektu, jak i relatywna gościnność względem ludności imigranckiej z innych kręgów cywilizacyjnych i kulturowych, stoimy, jak się wydaje, u progu okresu zamknięcia, izolacji i odwrócenia się plecami od świata zewnętrznego. W Europie Zachodniej narasta nostalgia za czasem sprzed dobrych 50 lat, tęsknota za homogenicznością społeczno-kulturową, za nieskomplikowaną rzeczywistością, przewidywalnymi relacjami międzyludzkimi, prostymi procesami gospodarczymi, w tym – szczerze mówiąc – za mniej dynamicznym rozwojem i wolniej zmieniającym się otoczeniem, za poczuciem bezpieczeństwa, którego źródłem było swoiste ziomkostwo, swojskość.
To zjawisko nie jest szczególnie zaskakujące. Analiza historii niejednej cywilizacji w różnych epokach ludzkich dziejów pozwala wyodrębnić w ich ewolucji (na zmianę) okresy otwarcia i ekspansji, a także okresy izolacji i uwiądu. W powolnie zmieniającym się świecie sprzed wielu stuleci te okresy trwały zwykle bardzo długo, obejmowały po kilka pokoleń. Ale współcześnie wszystko dzieje się szybciej, zatem i przetaczanie się tych zjawisk może mieć znaczące tempo. Pytanie o przyszłość Europy, o jej fundamenty aksjologiczne, ład polityczno-społeczny, pomyślność gospodarczą i o bezpieczeństwo wobec zagrożenia konfliktami zbrojnymi, to dzisiaj w gruncie rzeczy pytanie o to, czy obecny zwrot ku zamykaniu się będzie tylko epizodem, czy jednak wielkim dziejowym przełomem.
Frustracja
Wraz z całym światem Europa staje wobec wielkiego wyzwania głębokiej przebudowy konstrukcji politycznych, ekonomicznych i społecznych. Przez wiele lat globalizacja była dla wyraźnej większości Europejczyków źródłem sukcesów. Nie modyfikując fundamentów systemowych, a tylko skupiając się na rozwijaniu i umiejętnym wykorzystywaniu swoich atutów i przewag, krajom Europy Zachodniej udało się w międzynarodowej konkurencji osiągnąć niezłe rezultaty. Humory zaczęły się pogarszać, gdy kolejne, logiczne z punktu widzenia kierunku procesów, etapy globalizacji stworzyły – jak się okazało – lepsze warunki dla niektórych gospodarek wschodzących. Wraz z pierwszymi niepowodzeniami i negatywnymi skutkami globalnej konkurencji, obejmującymi coraz większe grupy społeczne (i wyborców), pragnienie zawrócenia kijem Wisły, czyli spowolnienia postępu technologicznego i gęstnienia sieci powiązań w światowej gospodarce, zostało wyartykułowane jako czołowy postulat polityczny, a wzięte na sztandary przez populistów staje się potężnym narzędziem walki o władzę.
Frustracja Europejczyków ma dzisiaj dwa impulsy będące oczywiście dwiema stronami tego samego medalu. Jeden wypływa z pogarszającej się sytuacji materialnej, coraz trudniejszego dla niektórych grup zawodowych rynku pracy, kryzysu pokoleniowego spowodowanego świadomością dwudziestoparolatków, że po rodzicach zostaje im świat z o połowę mniejszą szansą, za to kilka razy większym długiem. Druga strona medalu to ksenofobia, pragnienie wzięcia odwetu za pogorszenie się warunków na widocznych „symptomach” globalizacji, które codziennie można spotkać na ulicy: przedstawicielach mniejszości etnicznych, imigrantach lub ich potomkach o innym kolorze skóry, wyznaniu religijnym, inaczej się ubierających czy mających inne zwyczaje. Skumulowanie się obu źródeł frustracji w rzeczywistości najpierw kryzysu finansowego, zadłużeniowego, a następnie kryzysu uchodźczego spowodowało erupcję emocji i śmiało artykułowanej nienawiści na tle rasowym i narodowościowym, której paliwem dodatkowo stała się sieć internetowa (z oferowaną przez nią łatwością wyrażania opinii i jej egalitaryzmem), odrzucenie narracji elit, zanegowanie wartości poglądów eksperckich i furia wobec mechanizmów poprawności politycznej, które skonstruowano w celu ułatwienia funkcjonowania wielokulturowego społeczeństwa w pierwszych kilku etapach jego rozwoju. Projekt integracji europejskiej i wolny przepływ osób w ramach wspólnego rynku został w tych okolicznościach trafiony rykoszetem jako jedno z ogniw filozofii otwierania się społeczeństw i państw, ale główna szpica ataku została skierowana na łatwiej identyfikowalną i trudniejszą ze względu na różnice kulturowe imigrację przede wszystkim muzułmanów. Rosnąca część opinii publicznej widzi ich jeśli nie jako potencjalnych terrorystów, to co najmniej jako dalece niekompatybilnych z wartościami europejskich społeczeństw.
Naszyzm
Populistyczna odpowiedź polityków na takie poglądy obywateli musi uwzględniać obie strony medalu. Oznacza to, że dopóki tego rodzaju nastroje się utrzymują, żadnych szans w politycznej konkurencji nie ma lewica – ani ta umiarkowana, która proponuje nieznaczne korekty, ani ta radykalna, która postuluje całkowicie nierealistyczny plan powrotu do gospodarek narodowych z lat 70. (a którego implementacja w średnim okresie jeszcze bardziej pogorszyłaby materialne położenie sfrustrowanych grup), ale przede wszystkim ignoruje nastroje ksenofobiczne i rasistowskie, ponieważ ze względu na swoją konstytucję światopoglądową nie jest w stanie na nie pozytywnie odpowiedzieć. W tej sytuacji nie może więc dziwić największy popyt na swoistą mieszankę prawicowego populizmu nacjonalistycznego z pakietem obietnic socjalnych. Środowiska te podsycają ksenofobiczne emocje naturalnie dlatego, że obsługa nienawiści wobec mniejszości jest zadaniem trywialnym, podczas gdy reforma gospodarki jest trudna i pozostaje zwykle poza ich intelektualnymi możliwościami.
W ten sposób w Europie wyłania się więc nowy polityczny krajobraz, w którym liczy się trzech graczy. Z jednej strony jest prawicowy populizm, który toruje sobie drogę ku władzy, głosząc program niemożności współżycia ludzi różnych wyznań, ras i tradycji kulturowych w ramach jednego państwa i społeczeństwa, który nie tylko używa ksenofobii jako paliwa swojego wzrostu, lecz także podsyca ją i pogłębia, fałszywie przekonując wyborców, że ich frustracja jest właściwie zaadresowana, oraz rozgrzeszając ich z wyrzutów sumienia przez okazanie zrozumienia wobec ich nienawiści i resentymentów. Z drugiej strony są islamistyczne grupy terrorystyczne, które mają dokładnie takie same cele jak europejski prawicowy populizm – pragną uniemożliwić zakorzenienie się wieloreligijnych i wielokulturowych społeczeństw w Europie, w których jedną z ważnych grup byłby islam. Ich celem jest podsycanie nienawiści po obu stronach, aby zgasić płomyk tolerancji i przekonać obie strony, że nie mogą żyć razem, a jedynym możliwym scenariuszem jest ich wojna ze sobą. W końcu trzecim graczem są środowiska umiarkowane politycznie, których jedyna szansa na to, aby obecny zwrot nastrojów był tylko epizodem, a nie początkiem nowej ery, polega na porzuceniu mrzonek o zatrzymaniu czy cofnięciu globalizacji i przystosowaniu się do jej dalszych trendów, czyli takim przemodelowaniu polityki gospodarczej i społecznej, aby po stronie zwycięzców globalizacji znalazła się liczebna masa krytyczna europejskich obywateli/wyborców, a pozostałym można było udzielić zwiększonego wsparcia dzięki poprawie wskaźników ekonomicznych. Musiałoby to nastąpić na tyle szybko, aby nie został wcześniej przekroczony pewien point of no return, czy to w sensie politycznym, czy też w sensie pojawienia się niewybaczalnych reperkusji lub aktów przemocy wobec jakichkolwiek grup społecznych.
Przybysze
Ksenofobiczny naszyzm, który kroczy po rząd dusz w Europie – najśmielej zresztą w tej jej części, która islamskiego imigranta chcącego się tam osiedlić nie widziała na oczy, a więc w krajach Grupy Wyszehradzkiej, z Polską na czele – zasadza się na przekonaniu o braku miejsca na islam w Europie, na tezie, że islam jest zjawiskiem pozaeuropejskim. Wielu ludzi nawet zupełnie niepodzielających jakichkolwiek uprzedzeń myśli ciągle tym samym schematem, który zakłada, że muzułmanie są postrzegani jako „goście” na naszym kontynencie, „przybysze”, którzy gdzieś indziej mają „dom”, ale są tutaj „mile widziani”. W epoce pierwszych Gastarbeiterów ten sposób myślenia był zrozumiały i uzasadniony, ale od tamtej pory minęło już sporo czasu. W rodzinach należących do tych grup społecznych rodzi się już czwarte pokolenie. Tymczasem muzułmanie nie są w Europie „gośćmi”, tylko współgospodarzami; nie są „przybyszami”, są tu u siebie; tu mają swój dom i nikt nie ma upoważnienia, aby orzekać, czy są gdzieś mile widziani, czy też nie. Chyba że ma na myśli ten rodzaj emocji, jaką odczuwa, spotykając przed blokiem panią Malinowską spod trójki.
Pogląd o pozaeuropejskim charakterze islamu ma uzasadnienie historyczne (w pewnym momencie chrześcijaństwo przez pogan miało prawo być oceniane tak samo). Jednak poglądem zupełnie fałszywym i opartym na myśleniu życzeniowym jest sugestia, że rezultat wczesnośredniowiecznych wędrówek ludów raz na zawsze określił etniczny aspekt „prawa do terytorium” w Europie. Ten rezultat nie musi być ostateczny, a współcześnie możemy nawet z rosnącym prawdopodobieństwem orzec, że ostateczny nie będzie. Owszem, późniejsze procesy państwotwórcze w miarę ustabilizowały polityczną mapę Europy. Ich granice, ich infrastruktura normatywna i aparat przymusu ustanowiły bariery dla swobody przemieszczania się ludzi. To są jednak bariery sztuczne i jako takie mogą w pewnym momencie okazać się nieskuteczne w oporze przed zjawiskami bardziej naturalnymi. W pierwszej kolejności chodzi tutaj oczywiście o procesy demograficzne. Wywołują one jednak cały szereg skutków ekonomicznych i politycznych. Ludność chrześcijańska i postchrześcijańska, która zamieszkuje Europę od wielu wieków, liczebnie się redukuje, a jej struktura wiekowa ulega przy tym, rzecz jasna, niekorzystnym przeobrażeniom. W tle tych faktów mamy globalną konkurencję ekonomiczną i rozwój technologiczny, który umożliwia szybkie przemieszczanie się informacji i wielkich grup ludzi. Z jednej strony Europa pozostaje atrakcyjnym miejscem do życia także w sensie potencjału uzyskania wysokich dochodów. Z drugiej strony zwijanie się jej, powiedzmy, rdzennej ludności generuje miejsce dla nowych przybyszy i zapotrzebowanie na ich pracę. W końcu istnieje świadomość nieuchronnej klęski państw Europy w sieci globalnej gospodarki, jeśli deficyty w podaży siły roboczej nie zostaną uzupełnione. Inne regiony świata na pewno nie okażą zmiłowania wobec słabnącego kontynentu staruszków. Oznacza to nieuchronność rekonfiguracji ludnościowej Europy, która zresztą w większości jej państw już się rozpoczęła. Opór krajów takich jak Polska przed tym zjawiskiem jest skazany na totalną porażkę. Należy albo porzucić ten opór, albo przygotować się na katastrofę ekonomiczną i nędzę swoich podstarzałych obywateli.
Skansen
Któryś z tych dwóch alternatywnych scenariuszy stanie się przyszłością całego kontynentu. Jeśli zwrot ku izolacji będzie długotrwały, a naszyzm zatriumfuje, to ziści się wizja „skansenu Europa”. Stanie się tak wówczas, gdy bariery mające zatrzymać napływ nowych ludzi okażą się szczelne na tyle długo, że kontynent zdąży utracić większość swoich atutów i potencjału, a w efekcie stanie się miejscem mało atrakcyjnym. Wówczas w istocie biała Europa starych ludzi stałaby się skansenem zabytków i być może przyrody odwiedzanym przez turystów i utrzymującym się z tego jako tako niczym grecka wyspa Simi. Oczywiście bez perspektyw rozwoju, ekspansji, bogacenia się. Na razie jednak bardziej prawdopodobne wydaje się złamanie naszystowskiego oporu i obalenie barier na czas, tak aby zastrzyk nowych sił uchronił Europę przed uwiądem społeczno-gospodarczym i finansowym. Zbyt wielu Europejczyków zbyt wiele musiałoby jednak stracić, gdyby na to pozwolić. Nie można wykluczyć, że tą drogą pójdą pojedyncze państwa peryferyjne, ale jednak nie te o silnych gospodarkach, które mają wielu interesariuszy dalszego dynamicznego rozwoju.
To zaś oznacza, że liczba muzułmanów w Europe dalej będzie rosnąć. Jeśli spojrzymy na ten proces w średniej perspektywie, to istotne stanie się pytanie o sposób ułożenia wzajemnych stosunków z mniejszością, która zacznie być mniejszością bardzo liczną, stanowiącą przykładowo jedną trzecią ogółu obywateli. Jeśli weźmie się pod uwagę dłuższą perspektywę, to trzeba zadać pytanie o ład polityczny w Europie większościowo muzułmańskiej.
Wartości liberalno-demokratyczne nigdy w Europie by nie zaistniały, gdyby kontynent ten pozostał zdominowany przez religijnych fanatyków. Ta sama reguła dotyczy też teraźniejszości i przyszłości. Idee wolności religijnej, tolerancji, wolności sumienia i wolności słowa, prawa obywatelskie, swobody wolnego stanowienia o sobie – wszystkie te wartości uległyby natychmiastowej likwidacji zarówno w kalifacie, jak i w państwie katolickiego „panowania Chrystusa Króla” (protestanckiego zapewne także). Od wyników dalszej gry pomiędzy trzema głównymi graczami politycznymi w Europie zależy liczba religijnych fanatyków po obu stronach. Jeśli islamistyczni terroryści i prawicowi populiści europejscy będą w dalszym ciągu osiągać dużą skuteczność w inspirowaniu wzajemnej nienawiści pomiędzy ludźmi, to liczba fanatyków będzie rosła, a prawdopodobieństwo obalenia ładu liberalno-demokratycznego przez jednych czy drugich pozostanie znaczne. Jeśli jednak wśród wyznawców obu religii zwycięży duch umiarkowania i wola wspólnego życia razem w jednej wspólnocie obywatelskiej, to zasady liberalnej demokracji jako kanonu gwarantującego wszystkim prawo do życia według własnych przekonań i wartości mają szanse przetrwać także w warunkach społeczeństwa większościowo muzułmańskiego (jedną z przesłanek dla tej hipotezy jest sytuacja w Turcji sprzed jej religijnej i politycznej radykalizacji wskutek rządów populistów).
Model
Warunkiem powodzenia będzie jednak wypracowanie odpowiedniego modelu postępowania państwa z problemami, jakie powstają w społeczeństwie kulturowo heterogenicznym, a zwłaszcza wybór modelu współżycia tych grup. Istnieje zasadniczo pięć heurystycznych modeli organizacyjnych.
Pierwszy w sporej mierze wychodzi naprzeciw potrzebie poczucia bezpieczeństwa mniejszości. Jest to model miletów (nazwa nawiązuje do wspólnot mniejszości religijnych w imperium osmańskim). W takim systemie instytucje państwa tworzyłyby tylko słaby szkielet instytucjonalny, w którym funkcjonują zwarte wspólnoty kulturowe i to one organizują całe życie społeczne swoich członków należących do nich z racji urodzenia i są zobowiązani do przestrzegania norm moralnych swojej wspólnoty. Ingerencja z zewnątrz w te zasady współżycia jest wykluczona, a prawo do pielęgnowania tradycji, obyczajów i kultury – nienaruszalne. Państwo jest pozbawione funkcji integracyjnych, obywatelstwo ma charakter czysto formalny, nie ma w zasadzie jednego społeczeństwa, ludzie podlegają zróżnicowanym prawom swoich wspólnot, instytucje polityczne zaś mają zadania wyłącznie techniczne i administracyjne. Model miletów jest radykalnie pluralistyczny, ale potencjalnie nieliberalny. Jeśli wspólnota ogranicza wolność swoich członków, nawet w sposób drastyczny, ma do tego prawo. Takim kosztem poczucie bezpieczeństwa grup mniejszościowych z piewcami ich obyczajowości na czele zostaje zagwarantowane, natomiast zignorowane zostają potrzeby większości, która traci kontrolę nad państwem będącym dotychczas w jej rękach.
Drugi model to całkowite przeciwieństwo pierwszego. Model asymilacji zakłada zniesienie pluralizmu i istnienie wspólnych dla wszystkich obywateli: kultury, hierarchii wartości, przekonań etycznych i zwyczajów. Ma to na celu zachowanie spójności społecznej oraz zapobieganie dezintegracji państwa. Przynależność i lojalność wobec społeczności jest tożsama z patriotyzmem i poczuciem obowiązku wobec państwa. Asymilacja zaspokaja całkowicie potrzebę poczucia bezpieczeństwa większości ludności etnicznej na danym terenie, a odziera z tego poczucia mniejszość. Wszystkie mniejszości są wchłaniane przez dominującą kulturę większości. Ten model jest całkowicie antypluralistyczny i już z tego powodu, jako narzucający jednostkom określony model obyczajowości, jest równocześnie nieliberalny. Nawet jeśli styl życia większości i jej zwyczaje są liberalne w treści, to forma jego funkcjonowania – liberalizm przymusowy – wyklucza liberalny charakter całości. Nie jest liberalne przymuszanie do liberalnego stylu życia, nie jest liberalne dokonywanie wyboru przez państwo w zastępstwie jednostek. Przyjęcie takiego modelu to dziś propozycja prawicowych populistów, która wykluczałaby faktycznie napływ imigrantów i zmierzała ku realizacji scenariusza „skansen Europa”.
Te dwa modele muszą zostać odrzucone przez demokrację liberalną. Żaden z nich nie zaspokaja potrzeby wolności, natomiast absolutyzuje potrzebę bezpieczeństwa jednej grupy kosztem drugiej. Pozostałe trzy modele na różne sposoby kreślą obraz społeczeństwa liberalnego z maksymalną możliwą dozą pluralizmu kulturowego.
Model proceduralny nawiązuje do myśli libertariańskiej i jest relatywnie bliski modelowi miletów. Również i tu istnieje państwo jako twór czysto formalny, państwo minimum. W jego ramach mogą funkcjonować różne grupy i społeczności. Powstają one na różnej drodze, niektóre z nich będą, jak w modelu miletów, społecznościami o charakterze wspólnot kulturowych. Pomiędzy nimi istnieje konieczność zawarcia minimalnego konsensusu, na którego podstawie będzie istnieć państwo minimum. Jednak zasady współżycia ustalają one same, państwo nie ma możliwości ingerowania w sferę duchową czy kulturową życia społeczności. Jej członkowie mogą aspirować do stanowisk państwowych, jeśli chcą, lub całkowicie od sfery publicznej się odizolować i skupić na sobie. Autonomia społeczności jest bardzo szeroka, ale nie tak szeroka, jak w modelu miletów. Państwo ma prawo narzucić im jedną podstawową wartość. Chodzi o gwarancję rzeczywistej wolności wyboru przynależności do wspólnot, którą winna się cieszyć każda jednostka. Nie ma obowiązku pozostawania członkiem społeczności etnicznej, w której przyszło się na świat. Jeśli ona nam nie odpowiada, to w każdej chwili można ją opuścić i przystąpić do innej grupy, w której panują odpowiadające komuś normy współżycia. To zasadniczo odróżnia model proceduralny od modelu miletów i ratuje jego liberalny charakter. Nawet jeśli bowiem niektóre wspólnoty będą pielęgnować dyskryminujące obyczaje, to osoby dyskryminowane mogą z nich odejść. Jedynymi, którzy będą w tym modelu dyskryminowani, pozbawiani wolności lub praw, będą ci, którzy sami się na to zdecydują lub uważają to, np. przez wzgląd na swoje wierzenia religijne, za słuszne. Innym istotnym odejściem od zasad modelu miletów jest rezygnacja ze służebnej funkcji państwa wobec autonomicznych społeczności.
W modelu miletów są one idealizowane, więc państwo ma obowiązek je wspierać i ratować przed dezintegracją, tak aby żadna kultura nie doznała uszczerbku. W modelu proceduralnym państwo jest równoprawnym podmiotem w stosunku do wspólnot. Jeśli tracą one uczestników, to powinny ulec anihilacji w ramach wolnej konkurencji wspólnot o potencjalnych członków. Ten model jest bardzo pluralistyczny i pod warunkiem rzeczywistego wyegzekwowania przez państwo wolnej przynależności jednostek do społeczności (co może być jednak bardzo problematyczne) chroni wolność jednostki. Nie gwarantuje całkowitego poczucia bezpieczeństwa większości, ale także mniejszości muszą zaakceptować pewne ograniczenia, gdyż model proceduralny wymaga konsensusu co do kształtu porządku prawnego państwa minimum i tolerancji wobec zjawiska apostazji wspólnotowej. Nie tworzy jednak nawet namiastki społeczeństwa obywatelskiego i nie jest odpowiedzią na europejskie wyzwanie budowy modus vivendi.
Społeczeństwa obywatelskie istnieją natomiast w ramach dwóch ostatnich modeli. Pierwszy z nich to klasycznie liberalny model rozwidlenia, który pozostaje konsekwentnie po stronie wolności jednostki, akceptuje pluralizm i autonomię grup mniejszości etnicznych w takim zakresie, w jakim ich obyczaje nie naruszają swobody indywidualnej. Jeśli zaś naruszają, to tych zwyczajów mniejszości kultywować nie wolno, gdyż zabrania tego prawo państwa, nadrzędne wobec norm wewnątrzwspólnotowych. Model ten nazywa się rozwidleniem, ponieważ przeczy on istnieniu alternatywy pomiędzy lojalnością wobec państwa a lojalnością wobec swojej grupy etnicznej. Jednostka może w swoim życiu funkcjonować w różnych układach odniesienia, może działać w różnych sferach. Występując w sferze publicznej, ma szansę stosować inne normy zachowania niż w życiu prywatnym, gdzie duży wpływ może zarezerwować dla swojej tożsamości kulturowej czy religijnej. Absolutnie nie ma potrzeby, aby obywatelom narzucać jeden kompleksowy katalog norm, wartości i obyczajów. Człowiek prywatny ma prawo do swoich wyborów, może wieść bardzo nowoczesny, ale i bardzo tradycyjny tryb życia. Nie jest rolą państwa w to ingerować, dopóki swoim działaniem nie ogranicza on wolności drugiego człowieka. Niemniej dla istnienia państwa konieczny jest pewien konsensus polityczny wokół szeregu fundamentalnych wartości politycznych i społecznych, formujący coś na kształt obywatelskiego etosu. Jest to pewne minimum, co do którego musi zapanować zgoda pomiędzy większością i wszystkimi mniejszościami. Mniejszości, dla których oznaczać to może konieczność zgody na pewne ustępstwa, powinny na to przystać, gdyż model rozwidlenia pozostawia im bardzo szerokie pole swobody. Tylko tam, gdzie wolność człowieka jest zagrożona, wkracza prawo państwowe. Ma ono prymat nad obyczajami legitymizowanymi tradycją, ale chroni także mniejszości, ich kulturę i religię przed zakusami tych przedstawicieli większości, którzy odrzucają pluralizm społeczny i oczekują asymilacji. Konsensus konieczny dla istnienia tego modelu jest dużo szerszy niż w wypadku modelu proceduralnego, więc trudniej go uzyskać i utrzymać. Za to mamy jedno społeczeństwo obywatelskie, w którego ramach występują mniejsze grupy. System taki wydaje się trwalszy niż państwo minimum. Ponadto jest bardziej stanowczy w egzekwowaniu wolności indywidualnej: nawet osoby skłonne dobrowolnie poddać się ograniczeniu swobody przez innych nie mogą tego zrobić, nie ma możliwości oddania siebie samego w niewolę. Wolności człowiek nie może się zrzec. Kompromis pomiędzy potrzebami poczucia bezpieczeństwa większości i mniejszości jest bardziej wyważony, podczas gdy model proceduralny oddawał więcej pola potrzebom mniejszości. Model rozwidlenia jest najbliższy ideałowi społeczeństwa całkowicie wolnego i maksymalnie pluralistycznego, a także najlepiej rokuje z punktu widzenia celu znalezienia modus vivendi w Europie przyszłości.
Ostatni model, model pluralistyczny, jest dość podobny. Opiera się na twierdzeniu, że społeczeństwo może, pozostając całkowicie wolne, być jeszcze nieco bardziej pluralistyczne niż zakłada model rozwidlenia. Zdaniem jego zwolenników kultura polityczna, która w modelu rozwidlenia jest podstawą konsensusu politycznego i obywatelskiego etosu, nie może powstać na zasadzie racjonalnej i niepodlegającej negocjacjom umowy, jeśli będzie się opierać na wyobrażeniach i normach politycznych etnicznej większości. Powinna ona dopuszczać negocjacje i wartości kultur mniejszościowych, tak aby ułatwić im identyfikację z państwem. W symbolice i treści życia publicznego kraju obecność mniejszościowych grup powinna być zauważalna. Dzięki temu dochodzi do redefinicji pojęcia wspólnoty politycznej, zanika stopniowo podział na „nas” oraz „ich”. Dodatkowo model rozwidlenia jest niewystarczający z punktu widzenia potrzeb mniejszości. Postuluje on w zasadzie leseferyzm co do wyboru, pielęgnacji i funkcjonowania grup mniejszości etnicznych. Jednak w takich warunkach grupa większościowa łatwo może zdominować resztę społeczeństwa, co będzie prowadzić do powolnej erozji tożsamości mniejszościowych i spontanicznej, choć nienarzuconej administracyjnie asymilacji. Odbędzie się to ze szkodą dla bogactwa kulturowego państwa i ludzkości. Państwo powinno zatem aktywnie wspierać grupy mniejszościowe, aby zapewnić realny, a nie tylko formalny pluralizm społeczny. Postuluje się więc np. pozytywną dyskryminację mniejszości przez obsadzanie z parytetu ich przedstawicieli w różnych instytucjach publicznych. Bez wątpienia jest to model społeczeństwa bardziej pluralistycznego. Dyskusyjne jest jednak, czy rzeczywiście nie dzieje się to kosztem wolności jednostki, ale i tak pewne elementy modelu pluralistycznego będą przydatne przy konstruowaniu europejskiego modus vivendi.
Klucz
Abstrahując od tych szczegółów, kluczem do uniknięcia powstania skansenu na terenie Europy jest przezwyciężenie naszyzmu, strachu i panicznej potrzeby izolacji. Świat jest „straszny”, ale odwrócenie się do niego plecami jest proszeniem się o kopniaka w tyłek. Kluczem jest zwalczanie fanatyzmów religijnych i świeckich kaznodziejów nienawiści rasowej, religijnej i kulturowej. Jest ich coraz więcej, ale mają same stare idee, kalki z dawnych czasów, z którymi walczyć należy choćby poprzez historyczną refleksję. Kluczem jest zbudowanie modus vivendi przez wciąż znaczną większość obywateli o umiarkowanych poglądach politycznych i religijności pozbawionej wrogich postaw. Kluczem jest także wyjście naprzeciw muzułmanom, niebezpodstawnie odczuwających zepchnięcie na margines życia społecznego, i wciągnięcie ich do środka społeczeństwa, do mainstreamu, gdzie – czas najwyższy – powinno się znaleźć dla nich miejsce. Kluczem jest także – nie ukrywajmy – częściowa laicyzacja w środowiskach islamskich pod wpływem liberalnych wartości i liberalnego stylu życia, która nastąpiła przecież wśród chrześcijan. Wówczas zwiększą się szanse na pokój społeczny, a apostołowie wojny religijnej z obu stron umilkną. Tylko w takim świecie gospodarka Europy za sto lat będzie prosperować, tylko w takim świecie nasze dzieci i wnuki znajdą swoje szanse.
