460 darmozjadów to za dużo – ta opinia umiarkowanie zainteresowanych polityką czytelników tabloidów bywa powtarzana przez samych posłów. Nie zawsze wynika to z chęci przypodobania się publiczności – chłodna analiza sposobu działania polskiego Sejmu pokazuje, że dokładnie tak samo pracowałby w składzie zmniejszonym o połowę. Jeśli zaś zastanowić się nad tym, co wypowiedzi poszczególnych parlamentarzystów wnoszą do debaty, to okazałoby się, że równie dobrze mogłoby ich być tylko 50. Tak więc: ciąć, ręka nie zadrży.
Z punktu widzenia świadomego i racjonalnie myślącego obywatela – takich jest niestety mniej niż frustratów, którzy nie lubią całego świata, a polityków najbardziej – sprawa nie jest już tak prosta. Obywatel nie bywa codziennie w Sejmie, nie widzi jałowości kolejnych posiedzeń komisji, nie mierżą go te same argumenty powtarzane od lat w tych samych sporach. Dla niego poseł jest ważny nie wtedy, gdy siedzi przy Wiejskiej, lecz w poza-sejmowych tygodniach: na dyżurze w powiatowym mieście, spotkany na bazarze, gdzie może opowiedzieć parę anegdot zza sejmowych kulis, jako potencjalny sprzymierzeniec w zmaganiach z lokalną biurokracją. Taki poseł jest uosobieniem demokracji – tym bardziej, im bardziej przypomina zwykłego człowieka.
Oczywiście są parlamentarzyści, którzy nie sprawdzają się ani na poziomie elit, ani obywateli. Startowali w wyborach, by załatwić nie zawsze czyste interesy, lub po to, by podbudować swoje ego. Czy jednak to właśnie oni zniknęliby z Wiejskiej, gdyby zmniejszyć liczbę posłów do 444 (tylu było w II RP), 230 (o połowę) lub 360 osób? Raczej nie – o wyborze decyduje o wiele więcej czynników niż merytoryczne przygotowanie. W dodatku, mechaniczne cięcia mogą poprawić opinię partyjnych liderów o jakości „materiału ludzkiego”, jakim dysponują – ale ograniczą szanse zaangażowanych obywateli na interakcje z posłami, którzy mają ich w Sejmie reprezentować.
Jest jednak metoda, by pogodzić argument racjonalizatorsko-oszczędnościowy z demokratycznym – a równocześnie zmienić logikę prowadzenia kampanii wyborczej na mniej konfrontacyjną. Pozostawmy liczbę 460 posłów jako maksimum miejsc do obsadzenia w przypadku 100-procentowej frekwencji w wyborach. I zmniejszajmy liczbę rzeczywiście rozdzielanych między partie mandatów o jeden za każde 0,25 procenta niewykorzystanych głosów. W skrajnym przypadku frekwencji na poziomie 1 procent (a więc zupełnego braku zainteresowania wyborami), Sejm liczyłby 64 osoby – ciągle wystarczająco dużo, by działać. Izba obecnej kadencji miałaby zaś 256 członków, co odzwierciedlałoby fakt, że głosować rok temu poszło niespełna 49 procent uprawnionych.
Jest to cięcie radykalne, a jednocześnie bardzo demokratyczne. Dzięki niemu wyborcy będą decydować nie tylko o składzie rządu, lecz także o liczebności klasy politycznej przez następne cztery lata. W okresach ożywionej debaty publicznej – kiedy frekwencja rośnie i więcej ludzi ma potrzebę kontaktu z posłami – parlamentarzystów będzie automatycznie więcej. Jeśli zaś politycy zaczną zajmować się sami sobą i zniechęcą wyborców do jakiegokolwiek głosowania – zapłacą za to własnym miejscem pracy nawet jeśli ich partia wygra wybory. Przyszli kandydaci zyskają zaś silną zachętę, by prowadzić kampanię pozytywną: namawiać ludzi, by poszli głosować za ich programem, a nie przeciw konkurencji. Gry o sumie wyższej niż zerowa są bardziej społecznie pożyteczne.