Tegoroczna rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych pokazała, jak Polkom i Polakom strasznie ciąży obowiązek obchodzenia radosnych rocznic. Tak niewiele mamy w kalendarzu takich okazji, przez całe pokolenia czegoś takiego nie praktykowaliśmy i po prostu nadal nie chce nam być z radością do twarzy.
Gdy trzeba świętować rocznicę sukcesu, zamiast jak niemal zawsze gorzkiej i tragicznej klęski, Polki i Polacy wpadają w zakłopotanie. Zachowują się jak początkujący mówca publiczny, który nie wie, co ma począć z rękoma. Aby przetrwać te krótkie chwile dyskomfortu, szukają ucieczki na znane sobie terytoria. Zawsze można przecież przyćmić radosną rocznicę awanturą, popaść w bezdenną melancholię, zdefiniować sukces dawnych lat na nowo, dzięki czemu można uznać go w zasadzie jednak za swojską klęskę i dodatkowo obarczyć winą za nią tych, których najbardziej się nie lubi. Przekształcanie radosnej z założenia atmosfery 31 sierpnia w dojmujący smutek z roku na rok wychodzi nam coraz lepiej. W zasadzie od strony nastroju, tutaj w Gdańsku, między tym dniem a kolejnym, gdy przychodzi wspominać tragedię II wojny światowej, przechodzimy nad wyraz płynnie.
Teoretycznie wspomnienie dwóch największych chwil Solidarności – tej z 31 sierpnia 1980 i tej z 4 czerwca 1989 – powinno dzisiaj spajać Polki i Polaków. Gdybyśmy nie byli narodem chorym, który żywi się atmosferą konfliktu i – niczym po dobrych prochach – wpada w euforię przeżywając do wewnątrz samego siebie nienawiść, to byłyby to dwa z tych dni, kiedy odkładalibyśmy na bok bieżące spory polityczne i cieszyli się tym, że możemy je w ogóle prowadzić, zamiast siedzieć w komunistycznych kazamatach jak Białorusini tuż za miedzą.
Niestety tak nie czynimy. Przeciwnie – z rocznicy Solidarności robimy coś na kształt Wrestlemanii, czyli największej gali całorocznego naparzania się na politycznym ringu. Tygodniami się przygotowujemy odbierając finansowanie, powołując konkurencyjne instytucje, wyrywając sobie wzajemnie uświęcone symbole tamtych wydarzeń (jak tablice z 21 postulatami) lub odpowiadamy na to w stylu „damy sobie radę bez was”. Już nie tylko świętujemy oddzielnie, ale także podporządkowujemy nasze uroczystości celowi wysyłania drugiej stronie nieprzyjaznych sygnałów, używamy scen obchodów solidarnościowego święta, aby w światłach reflektorów i ku uciesze słuchających plemion dalej pogłębiać podziały.
Dziedzictwo Solidarności, jej cele, postulaty i przebieg walki, są dziś swoistą kafeterią, z której wybiera się selektywnie niektóre tylko narzędzia, aby coś uwypuklić, a coś innego przemilczeć – byle pasowało do narracji współczesnej wojny politycznej i starcia ideologicznego. Jedni podkreślają, że Solidarność była ruchem wolnościowym, walczyła o prawa obywatelskie, demokrację, państwo prawa i dołączenie Polski do kulturowo-cywilizacyjnej wspólnoty Zachodu. Drudzy odpowiadają, że miała przede wszystkim cele socjalne i orientowała się na poprawę materialnego położenia robotników w wielkich zakładach pracy, chciała niższego wieku emerytalnego, krótszych godzin, lepszej polityki mieszkaniowej i zdrowotnej. Trzeci w końcu grzmią, że była w pierwszej kolejności ruchem katolicko-patriotycznym, odpowiedzią na prześladowania prostego ludu przez ateistyczny komunizm, ogniskiem walki o niepodległość Polski, o niezależność nie tylko od sowieckiego okupanta, ale także od wszystkich innych możnych świata, którzy chcieliby kiedykolwiek podporządkowywać sobie polski naród.
Nawzajem odrzucają oni oczywiście swoje narracje. Jedni twierdzą, że socjalne cele ruchu były nie tylko narzędziem, aby zmobilizować masy społeczne (wcześniej raczej beznamiętnie przyglądające się wysiłkom opozycyjnych grupek i tkwiące w wyuczonym marazmie), ale też zasłoną dymną dla celów politycznych i ustrojowych, których objawienie z otwartą przyłbicą na zbyt wczesnym etapie spowodowałoby niechybnie powtórkę z roku 1970. Drudzy utrzymują, że ludzie popierający Solidarność nie chcieli nigdy przyjęcia zachodniego modelu ustroju gospodarczego, tylko socjalizmu dla wszystkich (zamiast tego dostępnego tylko dla aparatczyków PZPR, który zwano „realnym”). Trzeci twierdzą, że Solidarności nigdy nie chodziło o liberalną demokrację i wolność jednostki, tylko o prawo większości do decydowania, suwerenność narodową i przywrócenie religii katolickiej do centrum życia społeczno-politycznego. Przy takim podejściu trudno się nie „pożreć”.
Tymczasem Solidarność była tym wszystkim równocześnie. Złożona z wielu milionów ludzi o najróżniejszych przekonaniach, pochodzeniach społecznych, światopoglądach, wartościach, doświadczeniach życiowych, perspektywach, nadziejach i marzeniach. Była i ruchem wolnościowym, liberalno-demokratycznym, westernizacyjnym; i socjalnym, wrażliwym społecznie, walczącym z niesprawiedliwościami czy przywilejami późnego PRL; i patriotycznym, narodowym, antysowieckim, pokładającym nadzieję we współpracy z Kościołem, wielbiącym Jana Pawła II, poszukującym opoki w wierze w Boga. Niektórzy jej działacze łączyli wszystkie te elementy. Inni należeli do jednego z tych trzech jej segmentów.
Ale potrafili (jednak, pomimo pojawiających się tu i ówdzie oczywiście incydentów) tolerować obecność tych różnych wrażliwości w jednym ruchu. Wiedzieli, że tylko jedność i właśnie solidarność różnych ludzi wobec siebie jest ich jedyną szansą, aby uniknąć PZPR-owskiego walca. Tego właśnie my nie potrafimy.
Nawet na jeden dzień w roku nie potrafimy dać sobie spokoju z walką. Ta uwaga dotyczy wszystkich stron konfliktu, niepotrzebnego konfliktu o interpretację spuścizny solidarnościowej. Gdybyśmy to my tkwili razem w strajkującej stoczni dzisiaj, to ZOMO i SB nie musiałyby kiwnąć palcem. Oplulibyśmy Mazowieckiego, pogonili Geremka, wyszydzili Walentynowicz, a potem „umiarkowani” i „prawdziwi Polacy” chwyciliby za sztachety i wzajemnie powybijali sobie solidarność z głów.
Ale to były inne czasy i inne pokolenie. To było pokolenie wygrywania demokracji. My jesteśmy pokoleniem jej tracenia. Krzyczymy, że Solidarność jest „najmojsza” niczym toczące pianę z ust figury polityków z „Dnia świra” i uważamy się za bohaterów naszej strony w jej bojach o ideologiczny triumf. Tymczasem jesteśmy żałosnymi błaznami, którzy grzebią najpiękniejsze, co zostawiła nam nasza historia. Byłoby dla nas lepiej, gdyby machinę dziejów w ruch wprawili Czesi, Litwini, eNeRDowcy, albo Jugosłowianie, a nam upadek komuny przydarzył się przypadkiem. Nie mielibyśmy wtedy żadnych własnych bohaterów, których można zgnoić. Jeszcze lepiej, gdyby było u nas nadal skrajne ubóstwo – nie byłoby sporów o model transformacji gospodarczej, bo wiadomo byłoby z miejsca, że był do dupy.
Cóż za pech, że to nasi obalili komunę i trzeba się co rok cieszyć.