~ This is gonna suck ~
– jedna z propozycji tytułu filmu biograficznego, który jak dotąd nie powstał
Dawno to wszystko było, ale tkwi w pamięci. I to dość żywej, także chyba utkwi w niej po kres. O rany, już widać, że ten tekst będzie do niczego.
~I swear that I don’t have a gun~
–Come As You Are
20 lat temu z okładem Kurt Cobain strzelił sobie w łeb i pozbawił się życia, a nas siebie. Dużej części moich rówieśników niewiele to wtedy obeszło, bo nie oszukujmy się, podatność na preferowanie głupawej papki w roli erzacu muzyki była zjawiskiem rozpowszechnionym wśród młodzieży w 1994 r. równie bardzo jak jest i teraz. Może nawet i bardziej, nie mam pojęcia. Ale kilkoro z nas to jednak obeszło. Stało się, zapewne zupełnie niepotrzebnie, zdarzeniem o pewnej sile wpływu na kierunki, w których biegną od czasu do czasu nasze refleksje. Zwłaszcza w samotnie spędzane dni i noce. Nie będę tutaj tworzyć (a przynajmniej z całej siły spróbuję tego uniknąć) kolejnego wydania stereotypowo ukształtowanych kalek myślenia o wokaliście Nirvany. Słowa „symbol”, „ikona”, „głos pokolenia” zostają surowo zakazane, ok? Został tak wykreowany i przed kwietniem 1994, i tym bardziej po nim, ale był jednak zwykłym dzieciakiem ze zbyt dużymi problemami, jednym z wielu, ale tym, na którego padło. Na pewno dlatego, że umiał więcej od prawie wszystkich innych, ale jednak – jak to w życiu – w pierwszej kolejności zrządzeniem przypadku. W tym sensie jego szarpanie się ze wszystkim, ale na czele z samym sobą, coś tam nam mówi o ludziach w jego wieku i trochę młodszych oraz o świecie z przełomu lat 80. i 90. Ci z nas, którzy wpadki pod urok wyników jego pracy, którym odbiło na tym punkcie i którzy przyczynili się, bardzo tego nie chcąc, do jego samobójstwa, którzy trochę rozumieli z tego, co starał się przemycać w wywiadach i ci, którzy nigdy nie mieli szans, aby przebić się po tę najbardziej zewnętrzną warstwę poetyki scenicznej („Kurt jest świetny! On tak niszczy swoją gitarę na scenie (…)” – niemiecki fan przed ostatnim koncertem Nirvany w Monachium 1 marca 1994 dla telewizji VIVA), często sami byli takimi Cobainami, ale oczywiście „Cobainami minus talent”, tudzież „Cobainami minus szczęście/pech*” (*niepotrzebne skreślić).
~Come out and play, make up the rules
Have lots of fun, we know we’ll lose
Our little group has always been and
Always will, until the end~
-wczesna wersja słów do Smells Like Teen Spirit
W swoich gryzmołach wożonych ze sobą wszędzie „Kurdt Kobane” raz po raz pisywał, że prawdziwa sztuką (a taką niewątpliwie chciał tworzyć) zawsze, jak świat światem, doceniana była tylko przez mniejszość ludzi, najczęściej garstkę. A teraz (od 1991 r.) nagle miał być „głosem pokolenia”. No, to mogło równolegle przerazić i wkurwić. Bo albo znaczyło, że stał się produktem w rękach Darth Vaderów marketingu, albo że jego sztuka nosi wszelkie znamiona autentyczności Modern Talking. Z mojego punktu widzenia jest dziś dość oczywiste, że zdarzyło się to pierwsze. Tyle że zakompleksiony od wczesnego wieku nastoletniego Kurt był święcie przekonany, że to, co pisze i gra, jest sromotnie do dupy, więc niestety skłaniał się ku drugiej z opcji. Generowało to w efekcie niewąski dysonans poznawczy w odniesieniu do tzw. sensu istnienia, który wpychał go raz po raz w stany depresyjne. Zresztą wybitny autokrytycyzm Cobaina miał nie tylko, powiedzmy, indywidualne źródła. Wokalista Nirvany był z jednej strony przekonany, że wszystko co oryginalne zostało już w rocku i punk-rocku „odkryte” i zagrane, a jego pokolenie skazane jest na żałosną odtwórczość, okraszoną ewentualnie rozpaczą tak powstałego Weltschmerzu.
~I’m a liar and a thief~
–Pennyroyal Tea
Z drugiej strony dochodziła polityka: ten małomiasteczkowy z pochodzenia, biały mężczyzna nienawidził małomiasteczkowych z pochodzenia, białych mężczyzn za ich prowincjonalizm, toporność, umiłowanie do broni palnej, fanatyzm religijny, rasizm i mizoginizm. Miał ich za gówno, pardon my French. Ten obraz własnej grupy społecznej skapywał w percepcji Cobaina na niego samego. Myślał sobie, jestem kim jestem, więc nic, co stworzę, nie może być dobre.
~With the lights out it’s less dangerous
Here we are now, entertain us
I’m so stupid and contagious
Here we are now, segregate us
A mulatto, an albino
A mosquito, my libido
Yay.~
-wczesna wersja słów do Smells Like Teen Spirit
Dziś mam 35 lat i bardzo lubię wracać na weekendy do Kościerzyny w Pomorskiem, czyli miasta mego rodzinnego. Gdy jednak byłem gówniarzem, doskonale rozumiałem problemy życia w aż pstrokatym w całą gamę Ważnych Autorytetów Godnych Szacunku środowisku małego miasta. Pewnie jakoś podobnie było w Aberdeen, Waszyngton. Olej w głowie ma to do siebie, że pełni różną rolę na różnych etapach życia. Być może to nazbyt aroganckie przypisywać sobie posiadanie oleju w głowie, ale jeślibyśmy na chwilę założyli, że go mam, to mógłbym zrozumieć, dlaczego mając 35 lat lubię miejsce, w którym bywało, że się dusiłem mając lat 15. Nie bez znaczenia jest oczywiście daleko posunięta utrata mocy przez Ważne Autorytety Godne Szacunku po upływie tych 20 lat. Tak czy inaczej, w takiej Kościerzynie można było popaść w koleiny buntownicze co nieco podobne do Cobainowskich.
~Pick me pick me yeah
Everyone is waiting
Hit me hit me yeah
I’m real good at hating~
–Dive
Tak więc oto stał się Kurt Cobain naszym narzędziem do okazywania niechęci, sprzeciwu, pogardy i nienawiści. Ok, przesadzam, przynajmniej jeśli chodzi o mnie osobiście. Ale jeśli weźmiecie pod uwagę, że pisząc tekst angażuje się trochę za dużo zbyt sexy słów i to zdanie trochę przefiltrujecie, to dotrzecie do prawdziwego obrazu tej przyjemnie toksyczniej reakcji. Ten moment, gdy korytarzem szkolnym w czasie pauzy kroczył ten czy ów Ważny Autorytet Godny Szacunku i można było wobec niego demonstracyjnie puścić przez słuchawki kilka tonów Nirvany na cała parę Discmana… Niektórzy koledzy pokazywali Ważnemu Autorytetowi Godnemu Szacunku środkowy palec, gdy ten już bezpiecznie odwrócony plecami się oddalał. Ja nie. Nirvana łączyła wyrafinowanie z perfidnością nieporównanie lepiej, zwłaszcza jeśli wiadomym było wrogie nastawienie tego konkretnego Ważnego Autorytetu Godnego Szacunku do „małpiej muzyki” i jej „satanistycznych wpływów”. Z dzisiejszej perspektywy było to oczywiście głupie aż do bólu, ale – hej – mówimy o 13-, 15-, 17-latkach.
Gdy masz tyle lat, chcesz wykrzyczeć światu, jaki jest dla ciebie zły. Zwykle wyżywasz się na rodzicach, bo wiesz, że oni – jako jedyni zapewne – nie mają twoich problemów w przysłowiowej dupie. Są jednak i tacy, i do nich akurat ja się zaliczałem, którzy mimo ogólnego zagotowania nie mogli „starym” niczego zasadnie zarzucić. Wtedy trudno o „publiczność” dla scen buntu. Ale niezależnie od tego dylematu, nastolatkom zawsze trudno znaleźć „publiczność”. Macha się ręką na ich fochy, zrzucając je – często całkiem słuszne – na naturę człowieka w tym wieku. To dlatego tak lgną do tych nielicznych podobnych do nich, którzy dotarli na świecznik, albo ktoś ich tam nieopacznie usadził.
Za sprawą tych mechanizmów stał się więc Kurt Cobain niedemokratycznie obranym wyrazicielem frustratów. Gdy my krzyczeliśmy, wszyscy nas olewali. Gdy on krzyczał, żądne naszej kasy media i korporacje przystawiały mu mikrofony i kierowały nań reflektory i kamery. To dawało satysfakcję, choć dziś nie bardzo już wiem dlaczego. No, bo tak po fakcie, Cobain kompleksowo „obsługiwał” podstawowe nastoletnie frustracje i emocje. Cierpiał bowiem na nie wszystkie: gniew i nienawiść do świata pokolenia rodziców (za złożenie ofiary z dorobku 1968 r. na ołtarzu reaganomiki); niechęć wobec hierarchii i autorytetów, niechęć wobec tradycyjnego i do bólu konserwatywnego środowiska; strach przed przyszłością, zmianami, strach o własne perspektywy; zakompleksienie, niedopasowanie do grupy rówieśniczej, równoczesny ból i perwersyjna satysfakcja, związane z byciem outsiderem (Cobain był geekiem zanim bycie geekiem stało się modne i ze sfer outsiderskich przeniosło się do mainstreamu świata szkół średnich); mocne odczuwanie zakłamania świata i pragnienie szczerości; w końcu rozpacz i tendencja do użalania się nad sobą.
~The finest day I ever had
Was when I learned to cry on command~
–On A Plain
Z perspektywy człowieka już w średnim wieku widzę coś innego. Cobain dawał nam alibi. O tak, właśnie alibi. Jego istnienie pozwalało nam przeżywać swój bunt przez projekcję na jego zachowania i słowa, podczas gdy sami nie musieliśmy się w tzw. realu wychylać. Można było równocześnie żyć buntem wobec „systemu” i asekurancko chodzić do szkoły, uczyć się, przygotowywać do robienia karier i zarabiania pieniędzy w tymże samym „systemie”, na wypadek, gdyby Cobainowi do tego czasu nie udało się go rozmontować (a było jasne nawet dla mniej inteligentnego 15-latka, że się nie uda).
~I’m not like them
But I can pretend~
–Dumb
Cobain mawiał, że nie jest „jednym z nich, ale potrafi udawać, że jest”. Myśmy poszli tą drogą i w udawaniu dotarliśmy do perfekcji polegającej po prostu na byciu „jednymi z nich”. Kurt spalał się na naszych oczach, a myśmy klaskali z zupełnie bezpiecznej odległości. Zachowaliśmy ostrożność w naśladownictwie, nakreśliliśmy sobie sami granice. Dziś wiemy raczej, że to dobrze, bo życie po 27. roku życia także warte jest tego, by trwać. Cobain „wolał spłonąć niż powoli gasnąć”. My będziemy powoli gasnąć, ponieważ ten gówniarz wewnątrz nas, którego Cobain symbolizował, jest martwy tak samo jak on. Kto wie, może niektórych z nas czeka nawet u końca drogi ów horror najgorszy z punktu widzenia Kurta? Przebieranie nam pieluch przez nasze własne wnuki.
~I must have died a long
A long long time ago~
–The Man Who Sold The World
PS A o narkotykach nic pisać nie będę, ponieważ o tym napisano już tyle, co o „ikonie” i „głosie pokolenia”. Warto może tylko wiedzieć, że Kurt otwarcie w notatkach przyznawał, że heroina uzależnia od pierwszego razu, a odwyk to najgorsza męka, jakiej zaznał?
~We’ll float around
And hang out on clouds
Then we’ll come down
And have a hangover~
–Dumb