Obchodzimy aktualnie 20. rocznicę wydarzeń z 1989 roku. Wtedy Polska odzyskała niepodległość, a najbardziej namacalnym tego dowodem było wprowadzenie demokracji. Prawo swobodnego wyboru władzy, którego naród polski był pozbawiony przez niemal cała swoją historię, utożsamia się z wolnością. Człowiek wolny to ten, który może oddać głos w wolnych wyborach i w ten sposób mieć małą cząstkę wpływu na sprawy publiczne swojego kraju. W dzisiejszym świecie w istocie wolność jest identyfikowana z demokratycznymi rządami. Warto spojrzeć jednak na ewolucję pojęcia demokracji, aby zdać sobie sprawę z tego, że wybory powszechne same w sobie nie są żadną gwarancją wolności człowieka. Przeciwnie, o ile demokracja nie spełnia określonych warunków, są dla wolności śmiertelnym zagrożeniem.
Demokracja zasadza się na władzy ludu, który jest suwerenem, ostatecznym dysponentem władzy. Oczywisty przy tym jest brak realnej możliwości osiągnięcia idealnego konsensusu i pełnej zgody wszystkich obywateli w jakiejkolwiek sprawie. Jeśli ustrój jest prawdziwie demokratyczny (a nie jest to dajmy na to „demokracja ludowa”), to pociąga za sobą pluralizm poglądów politycznych, a ten pełen konsensus wyklucza. W efekcie demokracja to rządy nie ludu, a jego większości. Tutaj zaczynają się problemy.
Nieograniczoną demokrację, czyli nieograniczone rządy większości, praktykowano w niektórych polis greckich. Ich ustrój druzgocącej krytyce poddał jeden z najwybitniejszych liberałów wszechczasów, Benjamin Constant. Wcale nie chodziło mu o to, co postrzegamy dziś potocznie jako wady demokracji greckiej, czyli wykluczenie z grona uprawnionych do głosu licznych ludzi: kobiet, cudzoziemców i niewolników. Constant gdzie indziej widział problem i wielkie zagrożenie dla wolności ludzkiej. Było nim starożytne pojmowanie idei wolności indywidualnej. Wolność ta polegała na dysponowaniu prawem udziału w roztrząsaniu spraw publicznych, w głosowaniach i wyborach. Obywatel był wolny w publicznej sferze życia, gdyż miał wolność polityczną, czerpał z dobrodziejstw demokracji. Jednak równocześnie był całkowicie zniewolony w prywatnej sferze egzystencji. Było tak, ponieważ prawo większości do podejmowania dowolnych decyzji o losie wszystkich obywateli, ich życiu i śmierci, obciążeniach podatkowych i obowiązkach na rzecz wspólnoty, o stylu życia i obyczajowych nakazach oraz zakazach, było niczym nieograniczone. Obywatel był niewolnikiem zgromadzenia, do którego co prawda sam należał i miał w nim głos, jednak każdorazowo musiał podporządkować się arbitralnym decyzjom większości. W efekcie był uzależniony od łaski i kaprysów władzy ludowej większości, nie był wolny.
Liberalizm klasyczny zrodził sie jako sprzeciw wobec arbitralnej władzy człowieka nad człowiekiem. Ze względu na warunki, w których się rozwijał, jego naturalnym i pierwszym wrogiem stał się ustrój monarchii absolutnej. Liberałów przerażała wizja jednego człowieka odpowiedzialnego tylko „przed Bogiem i historią”, który w sposób zupełnie dowolny może rozporządzać życiem i majątkiem swoich poddanych. Dlatego liberalizm podjął wyzwanie przedstawienia alternatywnego projektu ustrojowego, opartego na zasadzie rządów wiążącego wszystkich, łącznie z królem, prawa (jako opozycji wobec rządów i kaprysów panującego) i uzupełnionego o konstytucjonalizm, czyli zasadę możliwie ścisłego ograniczenia prerogatyw władzy, tak aby król stracił możliwość legalnego ingerowania w prywatną sferę życia poddanych. Bariery konstytucyjne dla monarchy miały formę katalogu wolności indywidualnych, które nie mogły przezeń zostać naruszone.
Skoro nieograniczona władza jednego człowieka jest nie do przyjęcia, to nie do przyjęcia jest także nieograniczona władza większości ludu. Powoduje ona przecież te same niekorzystne konsekwencje i ingerencje w życie prywatne, dokonuje gwałtów na wolności. Cóż z tego, że pokrzywdzony miał prawo oddać głos, skoro został przegłosowany i arbitralnie go zniewolono? Mamy tylko do czynienia z transferem tego samego zakresu uprawnień z pojedynczego tyrana na całość społeczeństwa. Ale to nie dysponent arbitralnej władzy jest problemem i zagrożeniem dla wolności, tylko jej zakres. Zmiana dysponenta na demokratycznego nic nie zmienia na lepsze w położeniu jednostki. Constant przestrzega: „Jeśli zakłada się, że suwerenność narodu jest nieograniczona, stwarza się i pozostawia przypadkowi w społeczeństwie ludzkim stopień władzy zbyt wysoki sam w sobie i który jest złem, gdziekolwiek go nie umieścić. (…) W społeczeństwie opartym na suwerenności narodu jest rzeczą pewną, że żadna jednostka, klasa, nie ma prawa podporządkowywać reszty swej woli osobistej; ale fałszem jest, że całe społeczeństwo posiada w stosunku do swych członków suwerenność bez granic”. W końcu „wola całego nawet narodu nie może uczynić sprawiedliwym tego, co jest niesprawiedliwe”.
Constant miał osobiste doświadczenia degeneracji idei demokracji w kierunku ludowej tyranii z jakobińskiego okresu rewolucji. Z tego względu przedstawiał alternatywną wizję wolności jednostki w państwie nowożytnym. Miała się ona cieszyć nienaruszalnymi gwarancjami prawnymi dla swoich swobód i wolności indywidualnych. Nie ma wówczas potrzeby, aby wszystkich obywateli angażować w proces wyłaniania władzy, skoro większość nie jest nim w żaden sposób zainteresowana. Ta ostatnia obserwacja pozostaje aktualna, a w Polsce potwierdzają ją choćby wyniki frekwencji wyborczej.
Liberałowie okresu klasycznego, a także niektórzy liberałowie z bardziej konserwatywnego skrzydła jeszcze w drugiej połowie XIX wieku opowiadali się bądź przeciwko powszechnemu prawu wyborczemu, bądź za stopniowym i powolnym łagodzeniem cenzusów. Dwa najważniejsze argumenty, które wysuwano, dotyczyły braku wiedzy i braku majątku jako czynników dyskwalifikujących potencjalnego wyborcę. W pierwszym przypadku, wobec powszechnego wtedy analfabetyzmu, podkreślano brak wystarczających umiejętności wielu ludzi, aby skomplikowaną problematykę spraw publicznych w ogóle zrozumieć. Była to obawa nie bezzasadna, z którą związany był problem kupowania głosów wyborców z nizin społecznych i manipulacji wynikiem. Dziś wielu wydaje się, że dzięki powszechnej edukacji i rozwojowi technologicznemu i informacyjnemu świata problem ten nie dotyka współczesnej demokracji, że obawy te minęły wraz z epoką XIX wieku. Nic bardziej mylnego. Poziom infantylizacji debaty publicznej i kampanii wyborczych, dostosowujących się do najniższego występującego pośród wyborców poziomu merytorycznego, jest ewidentnym dowodem na brak wystarczającego przygotowania wielu naszych współobywateli do podejmowania odpowiedzialnych decyzji politycznych.
Drugim problemem podnoszonym przez liberałów 150 lat temu była kwestia braku majątku, czyli innymi słowy braku ekonomicznej niezależności wielu wyborców w warunkach demokracji. Nie tylko potęguje to zjawisko kupowania głosów. Przede wszystkim dominacja liczebna cierpiących niedostatek wyborców to otwarcie drogi ku upowszechnieniu się postulatów roszczeniowych. Większość elektoratu nie myśli w kategoriach dobra kraju i jego przyszłości, a raczej w kategoriach zasobności własnego portfela. Powszechne prawo wyborcze prowadzi do ukonstytuowania się stronnictw szermujących populistycznymi frazesami, będącymi podażową odpowiedzią na popyt najuboższego elektoratu. Nie bez podstaw jest obawa Thomasa Babingtona Macaulay’a, iż powszechne prawo wyborcze to narzędzie do „plądrowania bogaczy” według upodobania ilościowej większości wyborców. Oba problemy pokazują dobitnie, że ilościowa większość w demokracji nie jest większością jakościową i takową być nie może.
Z tego powodu pomysły, aby wrócić w czasach nowożytnych do zasad greckich i wprowadzić egalitarne demokracje republikańskie, musiałyby spowodować powstanie najgorszych dyktatur i tyranii w historii ludzkości. Lekcję totalitaryzmu przerobilibyśmy o stulecie wcześniej, gdyby zwyciężyła koncepcja demokracji Jeana Jacquesa Rousseau, jednego z najzacieklejszych wrogów liberalizmu w dziejach (co niewiarygodne, niekiedy w opracowaniach naukowych zaliczanego w poczet liberałów przez autorów zaślepionych jego pięknie brzmiącymi postulatami wolności politycznej dla każdego).
Stało się jednak inaczej. Ostatnie dziesięciolecia XIX wieku i pierwsza połowa XX wieku zakończona tragicznym doświadczeniem II wojny światowej to proces zbliżenia liberalizmu i demokracji, do momentu, w którym zlały się w jeden zbiór wartości i idei. Dziś, gdy na Zachodzie mówimy „demokracja”, myślimy „demokracja liberalna”. Dziełem liberałów różnych nurtów, tak dość konserwatywnego Alexisa de Tocqueville, jak i skłaniającego się ku utylitarystycznemu socjalliberalizmowi Johna Stuarta Milla, było opracowanie płaszczyzny, na której liberalizm i demokracja się spotkały. Stało się tak, ponieważ demokracja ta była demokracją silnie zmodyfikowaną i ograniczoną w porównaniu z egalitarystycznym rozpasaniem z pism Rousseau.
Mocno upraszczając arcyciekawy dyskurs ideologiczny liberałów w latach 1840-1890, można orzec, iż demokracja liberalna była syntezą zasadniczego elementu demokracji, czyli metody wyłaniania władzy na drodze powszechnych wyborów z udziałem wszystkich obywateli i postulatów pod adresem władzy monarszej sformułowanych przez klasyczny liberalizm 150 lat wcześniej przez Locke’a w dobie Chwalebnej Rewolucji i nieco później przez Montesquieu. Władzę wyłonioną wolą większości ludu można poddać tym samym ograniczeniom konstytucjonalizmu i zasady rządów prawa, jak to się udało w stosunku do władzy królewskiej. Wykluczenie arbitralności w demokracji stanowi analogiczną ochronę wolności jednostki w jej prywatnej sferze życia. Co więcej, demokracja liberalna poszerza zakres wolności w porównaniu z monarchią konstytucyjną, gdyż daje wszystkim wolności polityczne. Owszem, tylko większość cieszy się pełną wolnością polityczną, bo to jej przedstawiciele sprawują władzę, w zgodzie (przynajmniej teoretycznie) z jej wolą i według zaaprobowanego przez nią programu. Mniejszość ma gwarancję nienaruszalności swobód w życiu prywatnym, ale także posiada pewien (mniejszy) zakres wolności w życiu publicznym, gdyż jest reprezentowana przez swoich przedstawicieli w formie oficjalnej opozycji. Dalej posiada potencjalną możliwość sięgnięcia po pełnię wolności politycznej kosztem aktualnej większości w każdych kolejnych wyborach. Mill podkreślał właśnie wielkie znaczenie obecności opozycji we właściwych proporcjach (demokrację z ordynacją większościową uznawał za ustrój wykoślawiony, nieco mniej demokratyczny i wolnościowy od demokracji stosującej ordynację proporcjonalną) i jej pozycji jako gwaranta zapobieżenia ekspansji prerogatyw władzy. To opozycja, uzbrojona w zapisy konstytucji i mechanizm podziału władzy, ma za zadanie stać na straży wolności jednostki. Tak oto liberalna demokracja to rządy większości ograniczone w sposób niepodważalny prawami mniejszości. Jak dodawał Lucien-Anatol Prévost-Paradol, demokracja liberalna nawet lepiej nadaje się do obrony przed złamaniem porządku konstytucyjnego niż liberalna monarchia. W tej ostatniej ambicje monarchy zawsze będą go kusić do unieważnienia ograniczeń jego władzy i zrobienia kroku ku despotyzmowi, gdy tylko odczuje, że jest na to przyzwolenie. Mechanizm wyborów powszechnych i dużo krótsze kadencje władzy w demokracji zwiększają zaś szanse na pozbycie się rządu, którego liderzy przejawiają podobne inklinacje.
Myśl Paradola jest trafna, a dowód tego niedawno mieliśmy w naszym życiu publicznym. Inaczej niż większość komentatorów zbywających ideę „IV RP” jako tanie hasełko wyborcze jednej z partii politycznych czy tylko program walki z korupcją w państwie, uważałem jego zastosowanie do okresu rządów partii Kaczyńskich za trafne. Ich koncepcja sprawowania demokratycznej władzy różniła się bowiem od tej, którą reprezentowały wcześniejsze ekipy, jak i ekipa aktualnie rządząca. Można wyróżnić ten czas z historii III RP i nadać mu taką nazwę, gdyż w rozumieniu ustroju była jakościowa różnica. Czy pamiętacie jeszcze, jak liderzy owego rządu posuwali się do kwestionowania roli Trybunału Konstytucyjnego, jak niechętnie odnosili się idei podziału władzy? W końcu, czy pamiętacie jeszcze skargi tych polityków na „impossybilizm prawny”? Ten impossybilizm to były właśnie systemowe ograniczenia dla ich władzy. Przez te bariery nie mogli oni robić wszystkiego, czego zapragnęli, mimo parlamentarnej większości. Debata XIX-wiecznych liberałów nad istotą demokracji nabrała aktualnego znaczenia nad Wisłą w latach 2005-2007! Kaczyński zgłosił pretensję, iż skoro uzyskał poparcie większości, to w demokracji powinien mieć prawo „swobodnie rządzić”. Rządzić w sposób arbitralny, z pominięciem istoty rządów prawa, a w dalszym etapie zapewne z podważeniem wolności gwarantowanych przez konstytucję. Zresztą konstytucję chciano zmienić, a w projekcie nowej tych gwarancji po prostu nie było. Przed kilkoma laty mieliśmy w Polsce nieudaną próbę obalenia liberalnej demokracji z jej zbawiennym dla naszej wolności „impossybilizmem” i zastąpienia jej demokracją republikańską, wcale nie fasadową, ale jednak systemem, w którym nasz los zacząłby zależeć od dobrej woli władzy Kaczyńskich. Właśnie taka demokracja jest największym zagrożeniem wolności, także ekonomicznej, gdyż nie ma możliwości prowadzenia przedsiębiorstwa wtedy, gdy jedna decyzja władzy zmienia warunki, odbiera licencje czy manipuluje prawem. Demokracja każda inna niż liberalna jest drogą ku zniewoleniu. Wychwalając demokrację w 20. rocznicę jej wprowadzenia w Polsce, pamiętajmy o tym, że posiada ona mroczną stronę.