Mój wpis o europejskich podatkach doczekał się paru dosadnych komentarzy – przesłanych za pośrednictwem facebooka, żeby broń Boże nie zwiększać poczytności tekstu – oraz jednej obszernej polemiki na sąsiednim blogu Marcina Celińskiego. Wszystkie posłużyć by mogły jako dowód swoistego zezwierzęcenia środowiska liberałów. Słynne psy petersburskiego fizjologa Iwana Pawłowa (na zdjęciu jeden z nich, wypchany dla potomności, sfotografowany przez Rklawton i umieszczony w Wikimedia Commons) śliniły się na dźwięk dzwonka. Liberałowie zaczynają ujadać na słowo „podatki”.
Jak wiadomo, wydzielanie śliny było odruchem warunkowym, nabytym przez psy w toku eksperymentu – dzwonek poprzedzał podanie karmy wystarczająco często, by stać się jej niechybną zapowiedzią. Podobnie u Celińskiego: czyta „podatki” – myśli „socjalizm”. I rusza do ataku, w którego ferworze myli socjalizm z etatyzmem. Ale uwaga! – samo podnoszenie podatków nie czyni nikogo lewicowcem. Ważne jest, na co (wojsko, pałace władców czy pomoc dla nędzarzy) zebrane środki zamierza wydawać. Również zwiększanie puli pieniędzy w dyspozycji administracji nie jest bynajmniej wynalazkiem XX-wiecznej lewicy – wcześniej tego samego próbowali różni europejscy monarchowie, zazwyczaj z kiepskim skutkiem dla gospodarki i własnej popularności.
Te niuanse historii doktryn politycznych nie są jednak istotne. O wiele bardziej niepokoi zaprzeczenie oczywistej zdawałoby się prawdzie, że różne rodzaje spontanicznej indywidualnej aktywności mają różne – pozytywne lub negatywne – konsekwencje dla ogółu. Alkohol i wyroby tytoniowe obłożone są akcyzą, dochód z której przeznacza się np. na finansowanie dzielnicowych bibliotek. Można to oczywiście uznać za przejaw skandalicznej ingerencji w wolność, ale czy Celińskiemu, Janickiemu, Drapejkowskiemu i Godziszewskiemu rzeczywiście jest wszystko jedno, w jakich relacjach ludzie w ich otoczeniu pochłaniają alkohol i książki?
Kwestia podatku transakcyjnego jest dokładnie tego samego rodzaju: przedkryzysowego poziomu dochodów i wydatków nie da się utrzymać, co oznacza, że Unia musi wybrać pomiędzy np. zmniejszeniem dotacji na remont polskich kolei a ograniczeniem dochodów sektora finansowego (podatek został przy tym zaprojektowany na tyle szczelnie, że protestują przeciwko niemu również Amerykanie – czego nie robiliby, gdyby jego prostą konsekwencją mogło być przeniesienie transakcji z City na Wall Street). Da się przy tym policzyć, jakie korzyści wiążą się z remontem torów (miliony osobogodzin zaoszczędzonych dzięki szybszym podróżom), a jakie z działalnością rynków finansowych (choć tu, patrząc na ostatnie pięć lat równie dobrze można by mówić o stratach).
Dotykamy tu kluczowego punktu Marcinowej polemiki: bez względu na to, jakimi epitetami zostanę obrzucony, uważam że realna produkcja jest z perspektywy materialnego dobrobytu ważniejsza od innych form ludzkiej działalności. Pogląd taki można nazywać „marksowym dogmatem”, ale warto wiedzieć, że wyznają go m.in. niemieccy przemysłowcy, którzy właśnie temu, że nie przebranżowili się na „nowoczesną” działalność finansową przypisują dobre wyniki niemieckiej – i polskiej! – gospodarki w ostatnich latach. Tego samego zdania w odniesieniu do własnej działalności wydają się być Chińczycy, Hindusi i Brazylijczycy.
Wreszcie – kwestia integracji europejskiej, na której Celiński po prostu się nie zna, w wyniku czego strzela na ślepo we własną stopę. Po pierwsze, o ograniczaniu aktywności UE mówić można tylko z perspektywy Polski lub Wielkiej Brytanii – krajów, które świadomie zdecydowały się pozostać poza głównym nurtem integracji wyznaczanym przez unię walutową. Jeżeli za miarę federalizacji uznać część wspólnie zarządzanego PKB – a jak dotąd poręczniejszej miary nie znaleziono – to okaże się, że kryzys finansowy wymusił pięciokrotny wzrost na przestrzeni niecałych trzech lat. Tradycyjny budżet Unii (ten, z którego PO obiecywała wyrwać dla Polski 340 miliardów złotych), to około 1 procenta unijnego PKB. EFSF – całe 4 procent. „Dzielenie się na strefy «euro» i «nieeuro»” nie jest zatem przejawem bezradnej aberracji, lecz niezwykle poważnym procesem, który może zakończyć się ponowną marginalizacją Polski – zwłaszcza jeśli będzie lekceważony, tak jak czyni to Celiński. Jeśli chcemy tej marginalizacji uniknąć, powinniśmy przystąpić do paktu fiskalnego (co rząd zapowiedział), głośno deklarować chęć jak najszybszego wprowadzenia euro (czego rząd się boi) oraz wspierać powstawanie takich przejawów eurofederacji, w których od początku będziemy brać pełnoprawny udział – na przykład wspólnotowych podatków (do czego nawołuję).
Po drugie, zgadzam się, że wspólna polityka rolna daleka jest od racjonalności (choć i tak w ciągu ostatnich lat znacznie się do niej zbliżyła) – ale wynika to właśnie z tego, że kształt unijnego budżetu pozostaje przedmiotem międzyrządowych targów, podczas których Francja ma jasno określone i niezmienne od półwiecza stanowisko. Kosztowne absurdy WPR – oraz pomniejszych programów przykrojonych pod potrzeby konkretnych państw członkowskich – da się wyeliminować tylko wtedy, gdy Unia będzie dysponować rzeczywistymi zasobami własnymi. Można się oczywiście spierać, czy zasoby te powinny być oparte na podatku od transakcji finansowych, dodatkowych opłatach lotniczych, akcyzie od połączeń telefonicznych (Komisja właśnie doprowadziła do kolejnej obniżki cen w roamingu), czy też opłatach za emisję CO2. W moim własnym interesie (Celiński doda, że klasowym) jest ta pierwsza opcja.
A w Waszym, drodzy czytelnicy?
[Osoby, które uważają, że podatek od transakcji finansowych dotknie je osobiście, proszę o oszacowanie swoich strat i użycie opcji komentarza. Więcej o podatku można przeczytać na przykład tu:
http://en.wikipedia.org/wiki/European_Union_financial_transaction_tax ].