Dziś powracam do pisania „wolnego bloga” po ponad dwu i półrocznej przerwie. Jak to mówią – „tak się jakoś ułożyło” – dziś nie ma sensu rozpatrywanie przyczyn tej sytuacji. Ważne, że – jak ten biblijny syn marnotrawny – liczę, może nie na ucztę powitalną, ale na życzliwe „poczytanie”.
Pomijając zachęty, mobilizujące mnie do reaktywowania swej blogerskiej aktywności jakie odbierałem ze strony sympatycznej przedstawicielki administratorów tej strony, nie wspominając o złośliwości przedmiotów martwych w postaci „padnięcia” obu moich komputerów (i utracie „wejścia” na admin mojego bloga) – już jestem!. Bezpośredni impuls aby zasiąść przed klawiaturą przyszedł z tekstu profesora Jarosława Płuciennika, zamieszczonego na blogu 7 sierpnia, o tytule „Lekkie ćwierkanie i śpiewanie melodii. O dziennikarstwie obywatelskim”. Przytoczę tu z tego tekstu kilka zdań:
Ciężki jest los dziennikarza obywatelskiego. Ciąży na nim wielka odpowiedzialność za słowo bez wsparcia redakcyjnego. Ale ma wielką przewagę nad dziennikarstwem tradycyjnym — jego publikacje mogą być błyskawiczne. I to jest najważniejsza zaleta dziennikarstwa obywatelskiego. […] W czasach turbulencji i wstrząsów nie ma czasu sprawdzać wielu rzeczy w bibliotekach. W czasach fali zmian na scenie politycznej ćwierkanie jest coraz szybsze, zwłaszcza właśnie mikroblogi, tzw. ćwierki (ang. tweety […] Dlatego ćwierkajmy, ale wsłuchujmy się też w dłuższe melodie… […]
Ja nie ćwierkam, ale od września 2013 roku uważam się za dziennikarza obywatelskiego. A to dlatego, że właśnie wtedy uruchomiłem jako osoba prywatna, za własne pieniądze i na osobistą odpowiedzialność, stronę internetową, dla której wybrałem nazwę „Obserwatorium Edukacji”. Od tamtego czasu czuję się trochę jak Aleksander Doba w swym kajaku na środku Atlantyku. Sam sobie sternikiem, kapitanem i majtkiem okrętowym.
Powiem wprost – właśnie to co robię, a nie krótkie wpisy na Twitterze, uważam za dziennikarstwo obywatelskie, tak samo jak – głównie „sieciową” – aktywność wielu innych, mnie podobnych obywateli, którzy – jak systemy wczesnego ostrzegania, niczym stada gęsi w wiejskich zagrodach, przez nikogo nie sterowani i nieopłacani, reagujemy na wydarzenia otaczającej nas rzeczywistości społeczno-politycznej.
Kiedy wypływałem z portu macierzystego – o polskiej edukacji decydował rząd, w którym ministrem tego resortu była Joanna Kluzik-Rostkowska. Wydawało się, że nie bardzo będę miał czym przykuwać uwagi czytelników. W szkołach rozpoczynał się właśnie kolejny rok szkolny, było tam trochę tak, jak w całym kraju: atmosfera „ciepłej wody w kranie”. Przywołując określenie z okresu „słusznie minionego” – dominowała taka nasza mała stabilizacja. Nie było odczucia, że gdzieś czyha jakieś zagrożenia, ale też brakowało porywającej ku zmianom wizji.
Przez kolejne dwa lata obserwowałem, dokumentowałem i komentowałem tę szkolną codzienność oraz zdarzające się od czasu do czasu „wielkie wydarzenia” (np. kolejne, organizowane z wielką pompą przez MEN, Kongresy Edukacji Polskiej, albo trzydniowe konferencje czytelników miesięcznika „Dyrektor Szkoły” urządzane przez wydawnictwo Wolters Kluwer). Ale przyszła jesień 2015 roku, niespodziewana klęska wyborcza partii owej ciepłej wody w kranie i zaczęło się dziać…
Bo nastał czas, kiedy każdy dzień przynosił nowe tematy, czas minister Anny Zalewskiej – niezłomnej realizatorki pisowskiego programu likwidacji gimnazjów i powrotu – nie tylko w strukturze systemu szkolnego – do edukacji rodem z PRL-u. Gdyby to co potem się działo nie było tak tragiczne w skutkach: tych bezpośrednich, ale i – co gorsze – tych, które będziemy musieli konsumować jeszcze po wielu latach, mógłbym się – jako „obywatelski redaktor” mojego „Obserwatorium” – cieszyć. Na brak tematów i rosnącą liczbę dobowych wejść na moją stronę nie mogłem narzekać…
Ale wróćmy do sedna sprawy, do tego, czym chciałem się dziś podzielić z czytającymi ten post. A będzie o tym, o czym mówiłem już 16 grudnia 2016r. w klubie „6 dzielnica”, gdzie odbyła się przygotowana przez sekcję Edukacja łódzkiego KOD-u debata na temat ”Quo vadis oświato”:
Proponuję, by wrócić do tradycji Polaków z czasów po powstaniu styczniowym – do pracy u podstaw. Wielka robota, jaka nas czeka, to wzmacnianie nauczycieli, którym przyjdzie pracować w nowych warunkach.
I realizując konsekwentnie ten kierunek mojej publicystycznej aktywności nawiązałem bliską współpracę z liderkami ruchu „Budząca Się Szkoła” który od paru lat promuje prawdziwą reformę szkolną: rezygnację z postpruskiej szkoły nauczającego nauczyciela i zastępowania jej szkołą, będącą środowiskiem, w którym nauczyciel stwarza uczniom bodźce i warunki dla ich aktywności w dochodzeniu do wiedzy i samorozwoju.
Kulminacją – jak dotąd – tego mojego pisania jest wakacyjny ośmioodcinkowy cykl niedzielnych felietonoesejów, zamieszczany od 25 czerwca pod wspólnym tytułem „Refleksji starego praktyka o szkole, która ma szansę na przebudzenie”. Oto fragment ostatniej, podsumowującej ten „serial”, części:
Dziś pozostało mi, w możliwie syntetycznej formie, wyjaśnić po co to wszystko napisałem. Otóż przede wszystkim dlatego, że – jako uczeń swego Mistrza – profesora Aleksandra Kamińskiego – wyznaję zasadę, że „lepszy rydz niż nic”. Bo to On, członek ścisłego kierownictwa „Szarych Szeregów”, twórca i komendant główny Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”, autor „Kamieni na szaniec” – w grudniu 1956 roku porozumiał się z władzami PRL, w konsekwencji czego na t.zw. Zjeździe Łódzkim udało się reaktywować – zgoda nadal zależny od PZPR, ale działający w swych podstawowych strukturach-drużynach, metodą skautową – Związek Harcerstwa Polskiego. Dzięki temu kilka pokoleń młodych Polaków nie musiało, jak to miało miejsce we wszystkich pozostałych państwach „demoludów”, zaliczać przynależności do organizacji pionierów, a mogli kształtować swe osobowości metodą Beden-Powella, „spolszczonej” na harcerstwo w 1911 roku przez Andrzeja Małkowskiego.
Czy to nie skuteczniejsza strategia, niż – z góry skazana na przegraną – walka, tak dziś wynoszonych na piedestały, „Żołnierzy Wyklętych?
Nie piszę tu o tym i nie cytuję fragmentu tego cyklu dla autoreklamy. Chcę, także na portalu „Liberté”, promować ideę nowej polskiej szkoły, która może powstać – na przekór tej, zadekretowanej przez pisowskie struktury władzy, urządzającej nam postpeerelowską szkołę indoktrynacji młodych Polaków, na modłę ich światopoglądu i wizji dziejów Polski.
I – nie miejcie mi tego za złe – jeszcze jeden cytat z felietonu,kończącego owe refleksje o szkole, która ma szansę na przebudzenie:
Może na początek znalazłby się jakiś, dostrzegający w takiej rewolucji korzyści także dla siebie, bogaty sponsor (jakaś spółka czy inna korporacja z dużym kapitałem), którego stać by było na sfinansowanie profesjonalnego portalu, gdzie mogliby promować swoje doświadczenia (w formie publikacji, fotoreportaży i krótkich filmów) wszyscy – i duzi i mali „rewolucjoniści oświatowi”. Może ten sponsor dałby przykład kilku innym i razem powołaliby fundację, której podstawowym celem byłoby gromadzenie środków przeznaczonych na finansowane szkoleń, konferencji, seminariów i warsztatów, doskonalących nauczycieli w metodyce „pracy po nowemu”…
Bo na to, że koszt takich form doskonalenia zawodowego nauczycieli będzie można pokryć ze środków budżetowych nie liczyłbym….
Wszystkich, których ten temat zainteresował i chcieliby dowiedzieć się o tym ruchu więcej, odsyłam do źródła – na początek do owego ostatniego felietonu cyklu, który nosi tytuł „Podsumowanie moich refleksji: po co to było + marzenie autora”
A następny tekst będzie już, napisaną tylko na tym blogu, moją reakcją na aktualne wydarzenia – oczywiście – w obszarze szeroko pojętej edukacji…