Jednak nie jest mi tak łatwo znaleźć – jednocześnie – temat, który na tyle mnie zaintryguje, czasem nawet zdenerwuje, aby stać się tematem kolejnego postu, i odpowiedni wycinek dnia, wolny od innych zajęć, kiedy będę mógł poblogować. Taka koincydencja zaistniała właśnie teraz – w niedzielne popołudnie, wieńczące tydzień, w którym nie jeden, a dwa tematy wywołały pobudzenie mojego refleksyjnego myślenia.
Pierwszym był polski przekład artykułu autorstwa Diane Silvers Ravitch – historyka edukacji, profesora New York University, zatytułowany „Testy precz”, opublikowany w magazynie sobotnio-niedzielnego wydania „Gazety Wyborczej” z poprzedniego weekendu. Tekst ten powinni przeczytać nie tylko wszyscy polscy nauczyciele, ale także ministerialni decydenci , a przede wszystkim nasi rodzimi uczeni od tzw. pomiaru dydaktycznego, zwłaszcza uchodzący za guru tej wiedzy tajemnej – prof. Bolesław Niemierko. Tuszę iż tak właśnie się stało i wyrażam nadzieję, może płonną, że informacje zawarte w tej publikacji (a w Polsce amerykańskie autorytety z reguły budzą respekt) nie pozostaną bez wpływy na przyszłość formuły naszych egzaminów maturalnych, gimnazjalnych i sprawdzianów szóstoklasisty. Bo to one są zwieńczeniem przedmiotowych i szkolnych systemów oceniania ucznia, jakie od ponad dziesięciu lat tworzą zewnętrzny system certyfikacji szkolnej wiedzy i rekrutacji kandydatów na wyższe uczelnie. W każdym z nich podstawowym narzędziem jest test wiadomości. Dla sprawnego funkcjonowania tego systemu utworzone zostały specjalne instytucje: Centralna i osiem Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych.
Nie będę dalej rozwijał i uszczegóławiał tego wątku, gdyż krytyka tegoż systemu jest powszechnie znana. Powiem tylko, że najważniejszą zasługą przywołanej publikacji „Gazety Wyborczej” jest nie tyle poinformowanie polskiej opinii publicznej o klęsce amerykańskiego systemu edukacyjnego*/, w którym testy i system egzaminów zewnętrznych wprowadzono o wiele dawniej niż u nas, co uświadomienie czytelnikom skutków zorientowania całego systemu edukacji na uczniowski wyścig szczurów, wyścig do jak najlepszych wyników osiąganych w kolejnych testach egzaminacyjnych. Autorka artykułu, zamieszczonego 20 listopada w „The New York Review of Books” – była podsekretarz edukacji w gabinecie George’a Busha i ekspertka w administracji Billa Clintona – w sposób niepozostawiający wątpliwości wykazuje do jakich patologii on doprowadza, powołując się na drastyczne przykłady, zaczerpnięte z systemów krajów Dalekiego Wschody, zwłaszcza Chin. Konkluzja jej wywodu jest prosta: „Póki w szkołach będą testy, nie da się obudzić w uczniach ufności, ciekawości i kreatywności.”
Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: Bo konsekwencją systemu testowych egzaminów mierzących przyrost wiedzy uczniów, ale także selekcjonujących ich dalszą karierę życiową, jest zagubienie istoty celu uczenia się i zastąpienie go dążeniem do zdobycia jak największej liczby punktów w kolejnym teście. Tak oto to, co miało być środkiem motywującym do rozwoju osoby ucznia staje się celem samym w sobie!
Odczuwam niekłamaną satysfakcję, gdyż pytanie: Po co uczeń ma się uczyć? uczyniłem tytułem artykułu, opublikowanego już przed siedmioma laty w „Gazecie Szkolnej”, zamieszczonym później w książce „Polska szkoła w cieniu IV RP”, jaka ukazała się w Wydawnictwie WSP w Łodzi w 2010 roku. Pisałem w nim, m.in., że „gdy połączymy to (systemy oceniania – WK) z nakręcaniem atmosfery wokół roli sprawdzianów i egzaminów kończących trzy ostatnie etapy kształcenia, jako kryteriów decydujących o szansach na przyjęcie do szkół wyższego stopnia, to pojawi nam się wewnętrznie spójny system szkolny, w którym jedynym liczącym się w praktyce motywem uczenia się ucznia jest uczenie się na stopnie i „pod testy”. […] W ten oto sposób coś, co miało być środkiem do celu – motywować ucznia do zdobywania wiedzy i umiejętności, bo to one zadecydują o jego rzeczywistej karierze życiowej, staje się celem samym w sobie! Doszliśmy do takiego stanu, że nawet nauczyciele podejmują studia podyplomowe nie dlatego, że pragną zdobyć nowe lub poszerzyć już posiadane wiadomości i umiejętności, a jedynie aby uzyskać stosowny dyplom, który pozwoli im na awans lub zapobiegnie zwolnieniu z zawodu!”
Artykuł kończył się takim akapitem:
„Czy można taki stan rzeczy zmienić? I czy w ogóle należy zmienić? Nie twierdzę, że należy zrezygnować z ocen szkolnych i egzaminów. Ale warto podjąć trud znalezienia „złotego środka”. To prawda, że zawsze znajdą się uczniowie, którzy w szkole będą „odrabiali pańszczyznę” Ale należy coś zmienić w tym powszechnie funkcjonującym systemie „trzech Z” [Zakuć, Zdać, Zapomnieć]. Jeżeli tego nie uczynimy, to za kilkadziesiąt lat nie będzie miał kto programować komputerów, które będą za człowieka sterowały nie tylko produkcją i usługami, ale i życiem samego człowieka. Bo wszyscy uczniowie wszystkich szkól, po zdaniu wszystkich egzaminów – zapomną wszystkiego, czego się uczyli… Przepraszam – czego ich uczono! Bo ” Non scholae, sed vitae discimus” !”
Minęły lata, a problem pogłębia się. Teraz już uczniowie nie tylko wiedzę zdobywają nie dla wiedzy, a dla zdania egzaminu, a także ocena ich zachowania nie jest odzwierciedleniem jakości ich funkcjonowania w roli ucznia, kolegi, członka społeczności lokalnej, młodego obywatela, lecz wynika z liczby punktów uzyskanych według szkolnego „cennika”, gdzie można je uzyskać np. za przynoszenie makulatury lub plastikowych nakrętek!**/
Jakby tego było mało – miniony tydzień przyniósł wiadomość, że kolejne obszary uczniowskiej aktywności mogą zostać spatologizowane zewnętrzną protezą motywacji do jej podejmowania. I to jest ten drugi bodziec mojej blogowej aktywności. Do redagowanego przeze mnie „Obserwatorium Edukacji” nadesłano artykuł, zatytułowany „Moja niezgoda na traktowanie uczniów jak psy Pawłowa”. Jego autorka, nauczycielka jednego z łódzkich liceów, która poprosiła o zapewnienie jej anonimowości (sic!), wyraziła w nim swoją opinię o pewnej, młodzieżowej co prawda, ale popartej przez łódzką administrację oświatową, inicjatywie. Rzecz dotyczy projektu, powstałego pod szyldem „Miasto dla Młodych”, dzięki któremu systemem zewnętrznej motywacji będzie animowana uczniowska nie tylko aktywność , ale nawet obecność na ZAJĘCIACH POZALEKCYJNYCH! Owa nauczycielka pisała ten tekst z punktu widzenia prowadzącej tzw. „fakultety”, czyli zajęcia przygotowujące z jej przedmiotu do matury. Ale nie tylko fakultety, także wszystkie inne zajęcia dają prawo do wejścia w ten projekt. Teraz już nie zainteresowanie a nawet pasja, nie potrzeba aktywności prospołecznej sprawią, że uczniowie będą uczestniczyć w szkolnej ofercie zajęć, wszak nieobowiązkowych, powołanych przecież po to, aby umożliwić zaspakajanie ich potrzeb i aspiracji, a „sówki”, czyli wirtualne bony, uzyskiwane od nauczyciela prowadzącego zajęcia, za które w wybranej sieci punktów gastronomiczno-usługowaych będą mogli, po obniżonych cenach, zakupić pizzę, albo inne objęte tym programem konsumpcyjne gratyfikacje. Tylko patrzeć, jak drużynowi harcerscy będą przydzielali sówki za obecność na zbiórce!
Reasumując: nie mam wątpliwości, że czas idealistów się kończy. Jeśli nie uda się przerwać tej „spirali śmierci”, to nie tylko wiedzę będą uczniowie zdobywali nie po to, aby w przyszłości rozumieć świat, w którym im przyjdzie żyć i skutecznie go zmieniać w ramach swej pracy (najemnej) lub działalności gospodarczej. Już wkrótce będziemy świadkami sytuacji, w których z zasady, nie incydentalnie – jak to mam miejsce już teraz, nikt nikomu nie przyjdzie z pomocą w potrzebie, „bo nic za to nie ma”! I przestanie nas zaskakiwać sytuacja, że nikt nie chce być wójtem lub burmistrzem, jeśli nie zobaczy tam „konfitur”, a posłem lub senatorem będzie się zostawało wyłącznie dla apanaży z tym związanych i zdobycia wpływów na przyszłość!
Być może to już ostatni dzwonek, aby wchodzące w tę edukacyjną machinę kolejne pokolenia młodych Polaków nie kontynuowały naszego „chocholego tańca”, bez wewnętrznego, autonomicznego motoru do życia. Żeby oni chcieli chcieć!
*/ „Musimy spojrzeć w oczy brutalnej prawdzie – nasi uczniowie są mierni, a nasze szkoły wpadły w pułapkę edukacyjnej stagnacji – przyznał 3 grudnia 2013 r. sekretarz ds. oświaty USA Arne Duncan. Na nic kampanie edukacyjne, rządowe programy i miliardy dolarów. W porównaniu z młodymi ludźmi z 61 krajów i miast Amerykanie wypadają fatalnie w raporcie Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (PISA) w zakresie czytania ze zrozumieniem, nauk ścisłych i matematyki.” Źródło:www.http://wyborcza.pl/
**/ Przykłady takiej patologii opisano w „Gazecie Wyborczej” w artykule „Czy oceny z zachowania są w szkole jeszcze potrzebne? Uczniowie kombinują, by zdobyć punkty, nauczyciele nie są sprawiedliwi”