O „polskim Macronie” chwilowo ucichło. A szkoda. Nie chodzi mi oczywiście o to, by naiwną debatę o „zjednoczeniu” zastąpić równie naiwną debatą o personaliach. Symptomatyczny jest jednak przypadek Emmanuela Macrona i warto się nad nim na chwilę pochylić. Obecny francuski prezydent wedle wszelkich miar stosowanych przez polskich polityków nie miał szans wygrać. Jak bowiem w kraju, gdzie tryumfy święcą nacjonalistka Marine Le Pen i komunista Jean-Luc Melenchon ma wygrać kandydat mówiący otwarcie o liberalizacji zasad na rynku pracy i przedstawiający ambitne plany reform Unii Europejskiej? A jednak. To samo można powiedzieć o ostatnich sukcesach polityków z różnych bajek: liberała Christiana Lindnera w Niemczech, zielonego Alexandra van der Bellena i (jak wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują) konserwatysty Sebastiana Kurza w Austrii. Kontrastując to z rozpadem klasycznych podziałów na francuskiej scenie politycznej, przejęcia brytyjskiej Labour Party przez radykalnego socjalistę Corbyna, czy najniższym w historii poparciu dla CDU i SPD w Niemczech teza o odchodzeniu do lamusa czasów polityki centrum i „wielkich koalicji” nie jest przesadzona. Wielkie idee właśnie wracają do łask, tymczasem politycy rodzimej opozycji nadal błądzą w mgłach „Końca historii” Fukuyamy.
Symptomatyczna jest jedna z wypowiedzi Grzegorza Schetyny, który przyparty w sierpniowym wywiadzie stwierdza: „Kto wewnątrz strony antypisowskiej atakuje kogokolwiek z opozycji, działa na rzecz PiS”. Wiele to mówi o pomyśle partii na Polskę, jeżeli jej lider nawołuje do zabicia debaty publicznej.
Jeszcze na początku lata Nowoczesna zdawała się rozumieć o co chodzi. Odważna konwencja programowa, odrzucenie 500+ i jasne opowiedzenie się za wolnościowym systemem aksjologicznym z pewnością stanowiło duży postęp. Niestety minęło parę miesięcy i partia ta znowu wraca do status quo. Bo i co z tego, że kilka miesięcy temu czołówka Nowoczesnej opowiedziała się za wolnym rynkiem i aktywnością, jeżeli jej kandydat na prezydenta Warszawy za zło wcielone uważa ułatwienia w eksmisjach nieuczciwych lokatorów, kierownictwo notorycznie marnuje okazje do podkreślania swoich postulatów (patrz. Afera z PFN – prywatyzacja), a posłowie wolą używać czysto emocjonalnej walce z projektem liberalizacji dostępu do broni, zamiast zastanowić się nad możliwościami ułatwień w prawie bez zwiększania stopnia ryzyka społecznego i przedstawić merytoryczne poprawki do projektu Kukiz’15.
Chwilowe show zastąpiło długofalową strategię i wizję zmian. Poszczególne partie na przemian deklarują zjednoczenie i separację, tymczasem merytorycznych projektów zmian obecnego stanu rzeczy jak nie było tak nie ma. A jeśli już się pojawią to jako techniczne poprawki w odpowiedzi na bieżące tematy medialne. Konferencja prasowa odklepana, wieczorem w „Faktach” będzie, koniec pracy na dziś. Reaktywność siłą rzeczy jest jedną z cech opozycji w dowolnym systemie politycznym, jednak w wypadku Polski reaktywność ta osiąga poziomy absolutnie szczytowe.
Brakuje w tym wszystkim konsekwencji i spójności. Nie da się jednocześnie krzyczeć, że program 500+ jest „niesprawiedliwy społecznie”, bo nie uwzględnia rodzin z 1 dzieckiem, wyrażać swoje poparcie dla zasad gospodarki rynkowej i brzmieć wiarygodnie. Nie da się też pozostać wiarygodnym, mówiąc o upraszczaniu prawa i atakując jego złagodzenie, gdy chodzi o prawo do wycięcia drzewa na własnej działce bez urzędniczego zezwolenia. Nie da się przekonać wyborców do poglądów liberalnych, samemu bojąc się do nich przyznać.
Patrząc na debatę publiczną w Polsce jesienią 2017, trudno nie odnieść wrażenia, iż po opozycyjnej stronie politycy abdykowali z prób jej kreowania. Pozostało dostosowywanie się do bieżących sondaży i cytowanie w studiach telewizyjnych pomysłów publicystów, którzy starają się tę lukę wypełnić.
Czekam, aż któraś z partii przedstawi kompletną wizję Polski bardziej wolnościowej. Polski, gdzie polityki publiczne skieruje się na innowacyjną i uczącą kreatywności edukację, zamiast na przekupywanie wyborców świadczeniami na dzieci w zamian za poparcie. Polski, która przejdzie znaczącą decentralizację, ograniczając zakres władz w Warszawie. Polski, w której rządzący będą dążyli do upraszczania i likwidowania zbędnych przepisów i regulacji, zamiast je pomnażać. Mógłbym jeszcze długo ciągnąć tą wyliczankę, czego do tej pory nie zrobił żaden z liderów opozycji. Zapewne też żaden lider opozycji nie będzie w stanie tego zrobić, skoro do tej pory żaden o tym nie pomyślał. Być może wynika to z chwilowego zaślepienia, być może z braku odwagi, a może z braku znajomości podstaw filozofii politycznej. Utknęliśmy w martwym punkcie i nie wiadomo, kiedy z niego wyjdziemy.
Tymczasem Prawu i Sprawiedliwości rośnie, a jego sejmowi przeciwnicy patrzą i nie wiedzą, co robić. Partia rządząca najpewniej wygra wybory za dwa lata, być może nawet z większością konstytucyjną. Winny nie będzie „brak zjednoczenia”, ani nie wyłonienie wspólnego lidera. Winne będzie intelektualne lenistwo i niemożność zmiany.
