Potrzebujemy zmiany formuły nauczania i zarządzania szkołami. W całej edukacji podstawowej nauczyciel nie powinien być specjalistą branżowym, a pedagogiem – tak jak jest w pierwszych trzech klasach. Powinniśmy zrezygnować z obecnego modelu nadzoru pedagogicznego.
Edukacja zdalna wprowadzona w okresie izolacji uwypukliła słabości polskiej szkoły. W połączeniu z chaosem ostatniej reformy wydaje się, że osiągnęliśmy masę krytyczną frustracji społecznych, która może dać zgodę na wprowadzenie polskiej edukacji na nowe tory. Zwiększone uczestnictwo rodzica w przerabianiu materiału musiało rodzić wiele pytań, po co jego dziecko ma zapamiętywać setki informacji, które, jak sam wie, nie są adekwatne dla jego życia. Czas przestać udawać, że w roku 2020 należy uczyć tego samego co 40 albo więcej lat wcześniej.
Nie ma jednej szkoły
Pomimo jednolitego systemu szkolnictwa, rzeczywiste doświadczenie uczniów jest bardzo różnorodne W roku szkolnym 2019/20 działa ok. 14,5 tysiąca szkół podstawowych. Ok. 256 tysięcy nauczycieli uczy ponad 3 miliony uczniów, mających ok. 6 milionów rodziców. Gdy zapytamy się każdego z nich o ocenę systemu edukacji, będziemy mieć miliony ocen. Każdy doświadcza innej szkoły, ma inne potrzeby i oczekiwania. Zbyt często popełniamy błąd nadmiernej generalizacji – na bazie jednostkowego doświadczenia wnioskujemy o problemach doświadczanych przez wszystkich. Nie mamy w Polsce do czynienia z jedna wersją szkoły. W ramach jednego systemu, mamy zarówno bardzo dobre jak i bardzo słabe szkoły, a w ich ramach różnych nauczycieli. Okres edukacji zdalnej uwydatnił różnice. Mówiąc o kierunkach zmian, musimy o tej praktycznej różnorodności pamiętać i wziąć pod uwagę.
Słabości, co do których jest zgoda
Trudno zatem o jedną, wspólną odpowiedz, jakie są bolączki polskiej szkoły. Możemy jednak mówić o dominującym podejściu. Większość uczniów odbiera szkołę jako nudną i nieadekwatną do ich potrzeb. Nie ma wątpliwości, że w podstawie programowej i podręcznikach mamy nadmiar wiedzy akademickiej, która dodatkowo jest wyraźnie rozczłonkowana na dyscypliny naukowe, tj. przedmioty. Brakuje jednocześnie rozwoju praktycznych umiejętności. System oceniania w większości szkół promuje indywidualne osiągnięcia w zapamiętaniu informacji ponad umiejętności współpracy. Najczęściej mamy rozmyte poczucie odpowiedzialności za jakość lekcji – z MEN określającym podstawę programową, odległym kuratorium z funkcją sporadycznego kontrolera, gminą jako instytucją dbająca tylko o infrastrukturę, dyrekcją, która nic nie może i pozostawionym de facto samemu sobie nauczycielem.
Do tego edukacja cierpi, z tym samych powodów, co inne usługi publiczne. Po pierwsze, ograniczane wydatki i nieefektywna ich alokacja prowadzi do ograniczania jakości. Jako, że większość kosztów to koszty osobowe a sytuacja trwa długo, to doszliśmy do sytuacji niedoboru nauczycieli i negatywnej selekcji. Negatywne skutki przynosi oczekiwanie, że dla pracujących w sektorze publicznym ważniejsza ma być względna stabilizacja, a nie konkurencyjne zarobki. Po drugie, mamy większą wiarę w zapis prawny niż koncentrację na sprawnej egzekucji. Stąd też niektóre regulacje są zbyt szczegółowe, ograniczając miejsce na pomysłowość nauczycieli. Po trzecie, brakuje ciągłości w działaniach i zamiast stopniowo poprawiać, to decydenci wprowadzają duże zmiany. Nie przypisuje się wartości w zachowaniu ciągłości.
Cel
Różnorodność spojrzeń na szkołę podstawową zaczyna się od różnorodności celów stawianych szkole, czyli inaczej – po co dzieci mają do szkoły chodzić. Nie mamy jednej odpowiedzi w społeczeństwie. A gdy już jakaś odpowiedź pada, to często jest niespójna i niekonsekwentna. Także w programach partii politycznych. Jednocześnie, choć mieliśmy do czynienia z reformami o radykalnie odmiennych podłożach ideologicznych, to niezmiennie oczekuje się, że uczeń piątej klasy potrafi przedstawić cechy morfologiczne roślin nago- i okrytonasiennych (i zna wiele innych nieprzydatnych informacji), a cała edukacja podstawowa zawiera tysiące informacji, o których dorosły, nawet aktywny intelektualnie i zawodowo człowiek nie ma pojęcia. Jakbyśmy chcieli przygotować wszystkich do kariery naukowej.
Bez ustalenia celu, nawet jako minimalnego wspólnego mianownika, nie uda się nam osiągnąć zgody co do sposobu funkcjonowania szkoły. Poza indywidualną korzyścią edukacji, istnieje jednak dodatkowo interes państwa. Jeśli nadajemy publiczny charakter edukacji, to nie tylko dlatego, że będzie taki system bardziej efektywny kosztowo, ale przede wszystkim, że chcemy osiągnąć korzyści grupowe.
Zasadnicze dwa cele edukacji podstawowej sformułowałbym następująco:
- kształtowanie postaw obywatelskich,
- przekazanie podstaw użytecznej wiedzy o świecie i nauczenie stosowania narzędzi rozwoju swoich umiejętności.
Wdrożenie celu pierwszego oznacza cały zestaw aktywności, który promuje właściwe podejście do grupy – poczucia wspólnoty z innymi, umiejętności współdziałania i wiary, że można wspólnie osiągać coś dobrego z korzyścią dla wszystkich. Ale także posiada wiedzę, jak działa państwo i jak się w nim obracać. Cel drugi oznacza konieczność weryfikacji zakresu przekazywanej wiedzy przez pryzmat użyteczności w życiu dorosłego człowieka.
Z tak postawionych oczekiwań wobec systemu wiele wynika. Z pewnością nie potrzebujemy systemu oceniania i rywalizacji między uczniami. Każdy nauczyciel powinien być w stanie wyjaśnić materiał, gdyż materiał obejmuje podstawowe zagadnienia, które każdy dorosły musi znać. Omawiana tematyka w szkole podstawowej musi obejmować aspekty psychologii, socjologii, ale także dawać przestrzeń na dyskusje o sprawach bieżących. Dużo więcej powinno być praktycznych zajęć.
Przestalibyśmy także udawać, że szkoła może zastępować braki wyniesione z domu rodzinnego – systemy wsparcia i wyrównywania szans mogą działać równolegle, ale nie mogą definiować sposobu działania szkoły. Czyli, jeśli rodzice sobie nie radzą i nie chcą współpracować nad ogarnianiem krnąbrnego dziecka to nie musi dziecko chodzić do szkoły. Dziś kończy się to na barkach nauczyciela i z negatywnymi konsekwencjami dla całej klasy.
Najważniejszy jest nauczyciel
Z perspektywy systemu edukacji najważniejszym elementem jest nauczyciel. Edukacja, którą można zarządzać odbywa się przede wszystkim w relacji nauczyciel-uczeń. Relacje rodzic-uczeń zostawiamy sprawom rodzinnym. Relacją uczeń-uczeń trudno zarządzać systemowo.
Dobry nauczyciel zniweluje słabości systemu czy programu. Słaby nauczyciel nie osiągnie sukcesu z najlepszym materiałem edukacyjnym. Ale co najważniejsze, to na tym najniższym poziomie możliwe są bieżące korekty i dopasowanie do potrzeb uczniów i ich lokalnej specyfiki. Dlatego powinniśmy jak najwięcej decyzji zostawić w rękach nauczyciela, a w regulacjach określać najważniejsze jedyne elementy. Zgodnie z zasadą pomocniczości stosowaną w zarządzaniu państwem.
Stawiając nauczyciela w centrum, wszystkie inne instytucje mają go przede wszystkim wspierać. Dziś rola kuratorium sprowadza się przede wszystkim do kontroli i jest to kolejne źródło braku efektywności.
Konieczna zmiana formuły nauczania
Tak wzmocniony decyzyjnie nauczyciel w edukacji podstawowej mniej powinien być ekspertem przedmiotowym, a więcej pedagogiem-trenerem. Cała edukacja podstawowa powinna być realizowana w modelu edukacji wczesnoszkolnej – by zajęcia w starszych klasach nie były prowadzone przez jednego nauczyciela przedmiotowego, ale wspólnotę pedagogów i trenerów. Wspólne prowadzenie zajęć (w duecie) zwiększyłoby ich interdyscyplinarność.
Powinniśmy odejść do przedmiotów zgodnych z dyscyplinami naukowymi a podejść od potrzeb człowieka. Ani historia literatury ani teoria gramatyki nie jest koniecznym elementem edukacji podstawowej. Za to potrzebujemy zajęć z komunikacji. Gdy przykładowo tak podejdziemy do tematu, to i przekazywana wiedza będzie praktyczna oraz większe zainteresowanie uczniów. Zaczniemy mówić o tym, jak poprawnie się wypowiadać i pisać i z tego punktu sięgać do zasad gramatycznych. Tak samo szóstoklasista nie musi znać klasyfikacji roślin i zwierząt – ale zajęcia ze zdrowia oraz ekologii byłyby już bardzo potrzebne. Wiem, że część zagadnień jest już w polskich szkołach omawiana – ale chodzi o to, by zmienić systemowo perspektywę. Innymi słowy, nie potrzebujemy zajęć z biologii – ale potrzebujemy zajęć z profilaktyki zdrowia. Nie potrzebujemy tysięcy dat historycznych – ale pogadanek o władzy jednych nad innymi.
Wówczas będziemy mogli wyrzucić spory zakres wiedzy encyklopedycznej. Przykłady można mnożyć dla każdego przedmiotu – selekcja treści następowałaby pod kątem ustalonego celu edukacji. Centralne minimum programowe przechodziłoby weryfikacje przez liderów z różnych obszarów życia. Nie na zasadzie ich życzenia, co dzieci powinny wiedzieć, ale przede wszystkim na bazie testów, którym by sami by byli poddani. Jeśli osoby osiągające sukcesy w różnych dziedzinach nie znaliby odpowiedzi, oznaczałoby to, że wiedza nie należy do wiedzy podstawowej.
Docelowo materiał przekazywany podczas zajęć powinien ramowo rozkładać się: max 50% czasu centralnie ustalone minimum, 30% ustalone przez nauczyciela w dopasowaniu do potrzeb uczniów, a pozostały czas na tematy bieżące i ustalone wspólnie z rodzicami. Nauczyciel miałby dostęp do bazy materiałów edukacyjnych, z których mógłby wybierać wedle lokalnej specyfiki, tak by treści były adekwatne dla dzieci. Modułowość materiału pozwoli na sprawną weryfikację zakresów co najmniej raz w roku.
Każdy uczeń miałby nauczyciela prowadzącego. Takie rozwiązanie dawałoby szanse, by uczniów z rocznika nie dzielić na klasy, ale elastycznie tworzyć grupy zajęciowe lub osobowościowe w ramach zajęć obowiązkowych. Nauczyciele mogliby omawiać materiał wedle preferencji sposobu uczenia się przez uczniów, ich stylów uczenia się. A uczniowie mogliby doświadczać różnych stylów nauczania.
W toku całej edukacji podstawowej powinniśmy odejść od oceniania. Jeśli przyjmujemy, że uczymy tylko wiedzy podstawowej to jedynym efektem sprawdzianów, powinna być informacja o tym, jakiego materiału uczeń jeszcze nie opanował. A następnie, by pomóc mu materiał opanować, a nie spieszyć z kolejną dawką informacji. Innymi słowy – po klasówce uczeń wiedziałby „czy już, czy jeszcze nie”. Zadaniem szkoły ma bowiem być nauczenie, a nie wystawienie oceny. Brak ocen zmieniłby też percepcję, że celem chodzenia do szkoły jest uzyskanie indywidualnie wiedzy.
Praktyczność przekazywanej wiedzy oznaczałoby rozszerzenie tematyki zajęć o elementy psychologii, metod uczenia się po praktyczne aspekty – jakie są metody trzymania porządku w domu czy gotowanie. Oczywiście nie chodzi, by mieli wykład z psychologii, ale by była przykładowo rozmowa, dlaczego ludzie się od siebie różnią w sposobie reakcji na takie samem bodźce. Możliwość zastosowania wiedzy zwiększy zaangażowanie uczniów.
Realizacja pierwszego celu edukacji powinna być dokonana swoje dedykowane zajęcia z wiedzy obywatelskiej, ale także być codziennym elementem życia szkoły. Uczniowie realizowaliby wspólnie projekty zmiany swojego otoczenia i poznawaliby, jak władze miasta zmieniają ich okolice. Odeszlibyśmy od pseudopatriotycznych, nudnych zgromadzeń do zdarzeń, w których uczniowie widzieliby dla siebie sens. Codziennością powinna być zmiana ustawienia ławek – choć decyzja należałaby do nauczyciela, to warto promować ustawienie ławek w okręgu, by promować dyskusję.
Oczywiście realna zmiana nie nastąpi, jeśli nie zmienimy zakresu egzaminu końcowego. Przy ograniczeniu minimum programowego, byłoby więcej miejsca na testowanie kwalifikacji, a nie ilości zapamiętanego materiału z lekcji. Wynik powinien pokazywać, jakie umiejętności uczeń opanował w większym, a jakie w mniejszym stopniu – nie powinien prowadzić do rankingów.
Zmiana systemu zarządzania i nadzoru
System zarządzania edukacją powinien odejść od wiary w centralne zarządzanie i nadzór, w kierunku zaufania do nauczyciela. Wielokrotnie wdrażałem takie zmiany w organizacjach i wiem, że tylko takie podejście rozbudzi potencjał nauczycieli. Obecnie za mało jest poczucia odpowiedzialności i sprawczości na poziomie szkoły.
Dzisiaj nauczyciel jest najczęściej samotny. W radzeniu sobie z uczniami oczekuje się, że sam to ogarnie. To prowadzi do wypalenia zawodowego i ograniczonego rozwoju kompetencji.
Dlatego powinna być ściślejsza współpraca między nauczycielami – każda grupa uczniów miałaby nauczyciela prowadzącego jak dziś wychowawcę, ale konieczność wspólnego prowadzenia zajęć i planowania treści pozwoliłaby na większą poziomą wymianę doświadczeń i pomysłów.
Jednocześnie rozszerzeniu uległyby kompetencji dyrekcji szkoły. Powinna ona przyjąć rzeczywistą rolę szefa zespołu nauczycieli, a nie tylko administracyjną. Zadaniem dyrekcji byłoby to co w firmach jest zadaniem dobrego menedżera – budowa poczucia zespołowości i dbanie o rozwój kompetencji pracowników. Na poziomie szkoły odbywałyby się decyzje jak organizować lekcje i przerwy. Na poziomie szkoły powinny być zdecydowanie więcej kompetencji decyzyjnych co do przebiegu nauki i zasad pracy nauczycieli. Dyrekcja odpowiadałaby za budowę wspólnoty uczniów i rodziców i miałaby ku temu wszystkie narzędzia – połączono by na jej poziomie nadzór pedagogiczny i służbowy.
To właśnie decentralizacja pozwoliła także na identyfikację słabości i szybkie wdrażanie programów poprawy. W przypadku sygnału od ucznia lub jego rodziców, bądź definicji problemu przez nauczyciela, wspólnota nauczycieli i dyrekcji mogłaby reagować. I musiałaby, bo by nie było opcji przerzucania odpowiedzialności na inne organy.
Za decentralizacją powinno iść zróżnicowanie zarobków nauczycieli, adekwatne do różnych kosztów życia w różnych regionach. Subwencja z budżetu centralnego powinna to uwzględniać. Specjalne regulacje, takie jak Karta nauczyciela powinny ograniczać się do prawnego ustalenia statusu nauczyciela, ale pozwalać na poziomie szkoły na pewną elastyczność.
Kuratoria w obecnej formie zostałyby zlikwidowane. Na poziomie gminy powstałaby centra wsparcia szkół i nauczycieli. MEN odpowiadałby ze minimum programowe, prowadzenie bazy materiałów szkoleniowych i koordynację działań gmin w zakresie rozwoju kompetencji nauczycieli i dyrektorów szkół.
Długość edukacji podstawowej powinien zależeć od ilości ustalonego podstawowego zakresu wiedzy
i umiejętności. I zgody co do okresu dojrzałości uczniów, by przejść w inną formułę nauczania. Szkoła kolejnego stopnia nie byłaby bardziej szczegółową powtórką materiału z szkoły podstawowej. Ona sama również powinna przeformułować swoją podstawę programową.
Zmiana jest możliwa
Historia polskich zmian wyraźnie pokazuje, że można poprawić efektywność obszarów publicznych. Zmiana nie powinna być centralnie opisana ze wszystkimi szczegółami – wiele rozwiązań będzie oczywistych na poziomie szkoły i szkoła powinna je swobodnie móc stosować.
Wdrażanie zmian powinno się odbywać we współdziałaniu z samorządami i organizacjami nauczycieli. W pierwszych krokach nastąpić powinno wykreślenie nieużytecznych zakresów z podstawy programowej, uruchomienie bazy materiałów edukacyjnych w nowych obszarach, wprowadzenie zróżnicowania zarobków nauczycieli w zależności od kosztów życia w gminie oraz przekazania kompetencji kuratoriów na dyrektora szkoły. To działania nie wymagające dużych nakładów, a właściwie by alokowały uprawnienia decyzyjne na niższy szczebel.
Dojście do punktu docelowego byłoby rozłożone na etapy, wraz ze stopniowym rozwojem kompetencji nauczycieli w kierunku wieloprzedmiotowości.
Powinniśmy ponieść ten wysiłek. Alternatywnie pozostaje nam zamknąć szkolnictwo publiczne i oddać sprawy w ręce podmiotów niepublicznych.