Podręcznik państwowy będzie jedynym dostępnym w polskich szkołach. Powstanie w ten sposób sytuacja podobna do poPRLowskiego rozkładu telewizji, gdy przez długi czas jedyną słuszną siłą była TVP – kontrolowana i ograniczana przez władze państwowe.
Rozwiązywanie problemu „okrutnego rynku podręczników” przypomina zabijanie smoka, którego wcześniej się pieczołowicie karmiło i szkoliło do walki. Trudno się bowiem dziwić, że na rynku o pewnym zbycie produktów ceny szybują jak najwyżej – jeśli klient musi kupić konkretny towar i nie ma wpływu na jego wybór zarówno zdrowy rozsądek, jak i teoria mikroekonomii zgodnie podpowiadają, że producent może zaoferować bardzo wysoką cenę. Ba, nawet gdy jeden z wydawców ceny obniży, drugi wyprodukuje więcej materiałów dodatkowych dla nauczyciela i podobnych gadżetów wpływających na nauczycielski wybór i zgrabnie usunie pro-konsumenckiego sprzedawcę z rynku.
Tłumaczy się więc wściekłemu tłumowi, że wydawnictwa to zło najgorsze i że same z siebie, bez najmniejszego wpływu państwa windują ceny. Oczywiście z tej krytyki płynie tylko jeden wniosek – należy zwiększyć kontrolę państwa nad rynkiem oczywiście, najlepiej po prostu tworząc podręcznik państwowy. Wniosek ten jest nie tylko nieuprawniony, co po prostu niewłaściwy – rozwiązań wyżej wymienionego problemu jest o wiele więcej – a śmiem sugerować, że wiele z nich okaże się tańszymi i bardziej skutecznymi drogami. Warto jednak najpierw przyjrzeć się konsekwencjom wprowadzenia darmowego podręcznika.
Co powodują reformy?
Zaczynając od najbardziej oczywistych mamy argument czysto budżetowy. Druk podręczników publicznych ma dwojakie skutki: zarówno obniża podatki (bo wydawnictwa sprzedają mniej, choć można przyjąć, że te same pieniądze zostaną wydane przez konsumentów inaczej) jak i zwiększa wydatki. Plusem jest na pewno wysoki procentowy udział pomocy dla najbiedniejszych, minusem że ruchy takie podejmuje się w czasie sporych problemów z domknięciem budżetu.
Jednak nie są to jedyne skutki tego typu operacji. Trzeba bowiem zwrócić uwagę na to, że podręcznik ten będzie jedynym dostępnym w polskich szkołach. Powstanie w ten sposób sytuacja podobna do poPRLowskiego rozkładu telewizji, gdy przez długi czas jedyną słuszną siłą była TVP – wiadomo jak kontrolowana i ograniczana przez władze państwowe. Można by polemizować, że trudno przekazywać pro-rządowe informacje w elementarzu dla szkoły podstawowej, ale gotów jestem założyć się, że rząd PiSu wcisnąłby doń wzmianki o tym, że jedyną słuszną rodziną jest mama i tata, PO sławiłoby płacenie podatków bez pytania o ich przyczynę, TR promowałby ubieranie facetów w sukienki – myślę, że przesłanie jest jasne. Szczególnie, że niedługo państwowe książki zostaną siłą rzeczy wprowadzone do pozostałych klas podstawówki, być może dojdą też do gimnazjum. Nigdy nie jest dobrze gdy ktoś ma pełny monopol na informacje.
Pozostaje jeszcze wspomnieć o koniecznych wszak upadkach wydawnictw edukacyjnych, ew. masowych zwolnieniach pracowników w tych przedsiębiorstwach. Oczywiście, rząd stworzy nowe etaty urzędnicze i eksperckie odpowiedzialne za produkcje nowej książki, ale to transfer miejsc pracy przynoszących dochód z podatków na miejsca pracy kosztujące podatnika – a czy naprawdę zyskana jakość będzie tak wielka?
Warto odnieść się do zarzutów wydawnictwa WSiP dotyczących rzekomego plagiatu z ich podręcznika. Ocenę przedstawionych przez spółkę dowodów, do których link umieszczam poniżej, zostawiam Czytelnikowi. W mojej opinii można tu mówić co najmniej o bardzo wyraźnej inspiracji. Czy o plagiacie? Niech ocenią to prawnicy.
Nawet w obliczu przedstawionych tu argumentów wciąż można stwierdzić, że to wszak jedyne rozwiązanie potwornego problemu spowodowanego przez „drapieżny kapitalizm”, jak perswazyjnie często głoszą jego przeciwnicy. Jednakże istnieją inne realne metody zaradzenia takiej nierównowadze.
Jak zrobić to inaczej?
Jeśli już chcemy pozostać przy działaniach interwencjonistycznych, państwo może ogłosić odpowiednie ceny maksymalne na podręczniki. Nie jest to zapewne wariant idealny (w rynkowych warunkach doprowadziłby do niedoboru), ale jeśli założenie o zawyżaniu ceny jest słuszne, tylko zbliży sytuację do pewnej rynkowej sprawiedliwości – i obciąży budżet mniej niż państwowy monopol. Jeśli rządowi faktycznie zależy na finansach rodziców, a nie zwiększeniu zakresu kontroli, taką drogą mógłby pójść.
Trochę bardziej liberalny rząd obrałby łagodniejsze metody. Podręczniki szkolne muszą być zatwierdzone przez Ministerstwo Edukacji Narodowej, które – jak można się spodziewać – ma problem z zatwierdzeniem książek produkowanych w małych wydawnictwach. Rozszerzenie kryteriów nie tylko wzmocni rolę nauczyciela w nauczaniu (bo wybór podręcznika będzie szerszy, więc będzie mógł dobrać to, czego potrzebuje), ale również pozwoli kierować się ceną podręcznika w klasach z mniej zamożnymi rodzicami i na przykład użyć książki z lokalnej drukarni. Jest to mało inwazyjna metoda, nieszkodząca budżetowi.
Jeśli zaś można dopuścić szersze reformy, poluzowanie podstawy programowej i transfer ze szkolnictwa stricte publicznego na finansowane choćby bonem edukacyjnym dałyby większą elastyczność w doborze książek, poszerzyłyby rynek i prawdopodobnie przywróciło równowagę wśród wydawnictw i ich klientów.
Podsumowując, kierunek zmian, w którym zmierza rząd jest moim zdaniem bardzo niebezpieczny. Jakkolwiek podkreślam wartość dotowania nauki i edukacji, jako że ta posiada ogromne pozytywne efekty zewnętrzne i ma potężny wpływ na konkurencyjność polskiej gospodarki, tak potępiam reformy, które przygotował rząd, gdyż nie tylko powodują bardzo nieprzyjemne konsekwencje, ale również mają wiele lepszych alternatyw.
http://www.wsip.pl/aktualnosci/pierwsza-wersja-rzadowego-podrecznika-kopia/
—————————————————————————————-
Krzysztof Sikorski – programista i webmaster, przekonany do liberalnej szkoły ekonomii. Zwolennik szukania kompromisu w każdej sytuacji, z problemów wychodzący nadmiernym uporem i zacięciem.
