Ktoś powie, że politykom Nowoczesnej obrywa się niesłusznie. W końcu inne partie przyzwyczaiły nas do tego, że przez lata wewnętrzne wybory były albo otwarcie fikcyjne (bo, jak w przypadku Prawa i Sprawiedliwości, kandydat był jeden), albo niemal fikcyjne (bo, jak w przypadku Platformy Obywatelskiej, partyjny hegemon startował przeciw płotkom). To wszystko prawda, ale warto pamiętać, że głównym powodem pojawienia się Nowoczesnej – nie tak odległej programowo od innych ugrupowań – był przede wszystkim niedosyt spowodowany stylem uprawiania polityki. Zdaje się, że tym razem wyborcy liczyli na coś więcej.
Od kilku dni zamiast głębokiego, demokratycznego sporu obserwujemy miałką papkę, nieco tylko bardziej strawną niż w przypadku starszych partii. Z jednej strony – Ryszard Petru stara się robić dobrą minę do złej gry i zapewnia, że nic się nie stało, ale chwilę później wygłasza tezę, że „w sytuacji, kiedy mamy tak poważne zagrożenie […] najważniejsza jest jedność i wspólne działanie wszystkich osób w jednym kierunku” („Fakty po faktach”, 20 listopada br.), tak jakby nagle z liberalnego polityka zamienił się w strofującego „komandosów” moczarowca. Jednym słowem – demokracja niby tak, ale przecież nie zawsze i dlaczego akurat teraz. Po co robić takie zamieszanie, skoro wszystko może zostać po staremu?
Ale błędy popełnia także druga strona. Naprzeciwko dotychczasowo przewodniczącego stanęło kilku polityków – część z nich już się wycofała, ale wewnętrzna kampania wciąż trwa. Problem tkwi w tym, że wszyscy panicznie boją przyznać się do sporu. Wskutek tego opinia publiczna nie ma pojęcia, jakie są przyczyny konfliktu.
Kandydaci jak ognia unikają jakichkolwiek deklaracji ideologicznych, choć jestem przekonany, że wyborcy Nowoczesnej chcieliby poznać pomysły programowe przyszłej przewodniczącej lub przewodniczącego. Kto z nich jest neoliberalnym doktrynerem, a kto socjaldemokratą? Kto popiera małżeństwa osób tej samej płci, a kto ograniczyłby się do związków partnerskich? Kto liberalizowałby ustawę antyaborcyjną, a kto broniłby kompromisu z lat dziewięćdziesiątych?
Niestety, żadnej z tych rzeczy się nie dowiemy. Zamiast tego usłyszymy strumień bełkotu o „potrzebie nowego otwarcia” i „świeżej energii”.
Polscy politycy zdają się nie wiedzieć, że najwybitniejsi współcześni politycy narodzili się właśnie w wewnątrzpartyjnym boju. Tony Blair dzięki starciu z Johnem Prescottem stworzył ideologię trzeciej drogi, która na ponad dekadę uwiodła Brytyjczyków. Gdyby nie system prawyborów, świat pewnie nigdy nie usłyszałby o Baracku Obamie – charyzmatycznym, choć mało wpływowym senatorze z Illinois. Tę listę można poszerzać o takie nazwiska jak Angela Merkel, Justin Trudeau czy Stefan Löfven. Wszystkich ich łączy to, że kariery polityczne rozpoczynali od przekonania swoich koleżanek i kolegów do wizji, która stała w kontrze do dotychczasowych programów partii.
Gdybyśmy spróbowali przełożyć konserwatywną teorię krążenia elit – opisaną sto lat temu przez Vilfredo Pareto – na realia demokracji liberalnej, musielibyśmy pamiętać, że cyrkulacja musi występować w każdym elemencie struktury, a nie tylko na samej górze hierarchii. W przeciwnym razie współczesne ustroje tylko fasadą różniłyby się od systemów politycznych, które znamy z lekcji historii. Pominięcie tej zasady może wydawać się kuszące, ale na dłuższą metę bywa zgubne w skutkach. W niedalekiej przyszłości taka arogancja doprowadziła do zachwiania polityczną równowagą wewnątrz Platformy Obywatelskiej, gdy Donald Tusk uznał, że monarchiczne namaszczenie swojej następczyni będzie skuteczniejsze od jakichś demokratycznych wymysłów.
Trzymam kciuki, żeby wybory w Nowoczesnej były jak najbardziej demokratyczne, ponieważ będzie to krok w dobrą stronę. Przy ich ocenie warto jednak zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt: czy teza i antyteza doprowadzi do powstania syntezy? W demokracji konflikt ma bowiem sens tylko wtedy, jeżeli skutkuje kompromisem.
Historia naszej sceny politycznej pokazuje, że dotychczasowe spory, nawet jeżeli formalnie były demokratyczne, bywały raczej źródłem fochów i rozłamów, a nie efektywnych konsensusów, w których przegrany respektował wynik, a wygrany starał się zrozumieć racje drugiej strony.
W czasach systemowego chaosu oddolna debata jest jedną z niewielu rzeczy, która może nas uratować. Kto nie wierzy, niech spojrzy na drugą stronę oceanu, gdzie demokraci do dziś plują sobie w brodę, że zdecydowali się na bezpieczny wariant i nie zaufali energii zgromadzonej wokół Berniego Sandersa. Dlatego apeluję: opozycyjna partio, jakakolwiek byś nie była, nie idź na skróty, przestań bać się sporu i uwierz w demokrację!
Jan Radomski – publicysta, bloger, od 2010 r. związany z redakcją „Liberté!”, członek zarządu stowarzyszenia Projekt: Polska.
Foto Foter.com