Politycy polskiej prawicy konsekwentnie próbują przedstawiać swoje rządy jako ucieleśnienie pragnień wszystkich Polaków. W ostatnich kilkunastu miesiącach słyszeliśmy ten argument do znudzenia – wola suwerena jest ważniejsza od wyroków sądowych, wygrywa ze zdrowym rozsądkiem, a nawet – jak w przypadku katastrofy prezydenckiego samolotu – potrafi podważać prawa nauki.
Krótko mówiąc: wola suwerena stała się wszechmocna. Problem tkwi jednak w tym, że coś takiego jak wola suwerena po prostu nie istnieje.
Esencją demokracji – a wraz z nią parlamentaryzmu – jest wspólnotowość. Politycy, nawet jeśli wygrywają wybory, nie powinni bezkompromisowo przeć do realizacji własnych wizji, a tym bardziej rozpoczynać rewolucji. Nikt im na to nie pozwolił – polityk jest tylko jednym z elementów skomplikowanego systemu i akurat tym, który szczególnie powinien dbać o jego ład.
Choć wielu przedstawicieli rządzącej partii chciałoby, żeby było inaczej, muszą zrozumieć, że rewolucyjność demokracji polegała na upodmiotowieniu narodu przy jednoczesnym uprzedmiotowieniu władzy.
Oczywiście, władzę najbardziej mierzi sam jej trójpodział – nikt przecież nie lubi się dzielić, a już na pewno nie czymś tak uzależniającym jak panowanie. Ten mechanizm nie jest jednak teoretycznym wymysłem Monteskiusza, ale realnym instrumentem, zapewniającym bardziej egalitarny rozkład rządów.
Doskonale wiedzą o tym Amerykanie, którzy swojemu sądownictwu zawdzięczają szereg fundamentalnych decyzji – niekiedy napędzały one działania polityków, innym razem je blokowały. Przez ponad dwa stulecia tamtejszej demokracji sądy zirytowały niemal wszystkich, ale przynajmniej obywatele nigdy nie mieli poczucia, że o najważniejszych dla nich sprawach decyduje widzimisię jednego człowieka.
Tak było w czasach rządów jedynowładców, którzy przyznawali sobie prawo do bycia ponad własnym ludem. Kiedyś poddani z pokorą musieli przyjmować kolejne pomysły panującego – nie mieli żadnego wpływu na jego decyzje. Ba, często nie wiedzieli, że zostały podjęte, nawet jeśli król wypowiadał wojnę, na frontach której później ginęli.
Dlaczego było to tak łatwe? Ernst Kantorowicz w swoim słynnym dziele „Dwa ciała króla” opisywał średniowiecznych monarchów, którzy swoją władzę opierali na dwóch fundamentach – społecznym oraz boskim, dzięki czemu każdy poddany mógł dostrzec w nich cząstkę samego siebie.
Wydaje się, że niektórzy polscy politycy powielają ten mechanizm, strojąc się w szaty ludowego trybuna. Przyjęcie takiej postawy jest wyjątkowo sprytne, ponieważ umożliwia ucieczkę poza demokratyczne konwenanse. Wola ludu powinna być przecież swobodna, a nie blokowana przez przepisy i paragrafy.
Co z tego, że reforma edukacji nie podoba się kilku awanturnikom? Społeczeństwo twierdzi inaczej! Ktoś naprawdę uważa, że poprzednia władza nie zasługuje na potępienie? Ale rozwścieczony lud żąda zemsty! Garstka jajogłowych prawników bredzi coś o konstytucji? Przecież suweren ma dość „sądokracji”!
To ostatnie słowo bliżej poznaliśmy niedawno, podczas dyskusji o uchwale Sądu Najwyższego, dotyczącej zakresu prawa łaski w polskim systemie prawnym. Przedstawiciele Andrzeja Dudy zacięcie bronili nieskończoności tej prerogatywy, która (jak słusznie zauważył w „Kropce nad i” prof. Marcin Matczak) dawniej przysługiwała Bogu, następnie spłynęła na króla, a ostatecznie trafiła w ręce prezydenta. Być może ta proweniencja tak niektórym uderzyła do głowy, że zapomnieli, kto powinien być stroną, a kto – sędzią. Wola suwerena – jak w dawnych czasach – nabrała niemal boskiej mocy.
Naród nie jest zdolny do wyrażania jednolitej i sprecyzowanej opinii, więc ten, kto przyznaje sobie prawo do bycia jego głosem, ustawia się ponad resztą wspólnoty, żeby zapewnić sobie bezkresną legitymizację własnych pomysłów oraz działań. Tak jakby łudził się, że ogłupiony lud wciąż z trwogą spogląda na żyjącego w potężnym zamku króla, którego władzy nikt nie ma prawa podważyć.
Demokratyczni liderzy swojego mandatu nie mogą traktować jako przyzwolenia do wywrócenia świata do góry nogami – powinni negocjować i szukać pól do kompromisów akceptowalnych dla jak największej części społeczeństwa.
Występujący w imieniu całego narodu politycy żądają rezygnacji z demokratycznego wielogłosu na rzecz dyktatu własnej wizji. Opowiastki o woli suwerena niczym nie różnią się od bezczelnej deklaracji, że „państwo to ja”, przypisywanej Ludwikowi XIV. Skutkiem takiej postawy była rewolucja francuska, która rozpoczęła – wciąż zresztą trwające – wyzwalanie społeczeństwa i boleśnie uświadomiła rządzącym, że państwo to my.
Warto pamiętać, że ci, którzy występują przeciwko temu procesowi, tak naprawdę stają się najgorszymi wrogami swojego narodu.
Jan Radomski – publicysta, bloger, od 2010 r. związany z redakcją „Liberté!”, członek zarządu stowarzyszenia Projekt: Polska.