Piotr Beniuszys w swojej analizie pt. „Świnie prosto z kina poszły na wybory” wskazał trzech autorów sukcesu wyborczego opozycji demokratycznej: Donalda Tuska, Szymona Hołownię i Ryszarda Petru. Nie wspomniał niestety słowem o Władysławie Kosiniaku-Kamyszu, bez którego intuicji nie byłoby przecież rewelacyjnego wyniku Trzeciej Drogi. Słusznie natomiast nie zająknął się o lewicy, ponieważ narracja lewicowa najwyraźniej poległa w tych wyborach. Tylko, że lewica mimo słabego wyniku będzie prawdopodobnie współrządzić krajem. No więc porażka to, czy jednak sukces?
Wszelkie analizy, pisane na gorąco, zanim jeszcze PKW ogłosiła oficjalne wyniki wyborów oparte są nieuchronnie na emocjach. Stawka tych wyborów była bowiem niezwykle wysoka i emocje również sięgały zenitu. Z sondaży late poll wynika niezbicie, że partiom opozycji demokratycznej po raz pierwszy od ośmiu lat udało się wspólnie uzyskać lepszy wynik, niż ugrupowaniu rządzącemu. Ojcami tego sukcesu obwoła się zapewne wielu polityków, a wielu komentatorów będzie przekonywać, że rezultat taki od dawna przewidywali. Znamienne, że zniknęli nagle wyznawcy „jednej listy”, która miała być przecież jedynym sposobem na pokonanie PiS-u. Okazało się, że mogli się bardzo mylić i nie wiadomo, jak by się potoczyły losy tych wyborów, gdyby opozycja uległa naciskom i wspólna lista by jednak powstała. Tego oczywiście nie jesteśmy w stanie przewidzieć, ale warto na gorąco przeanalizować sytuację, jaka wyłoniła się po tym najważniejszym od 1989 roku głosowaniu.
Oprócz niewątpliwego osobistego sukcesu Donalda Tuska, o którym pisał Piotr Beniuszys, największym zwycięzcą wśród partii opozycyjnych w tych wyborach jest – w moim przekonaniu – Trzecia Droga. Projekt Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza okazał się strzałem w dziesiątkę i wypalił w idealnym momencie. Beniuszys słusznie wskazał na Hołownię, jako na jednego z autorów sukcesu opozycji, szkoda tylko, że zapomniał o drugim liderze Trzeciej Drogi. A bez Kosiniaka-Kamysza i jego formacji z całą pewnością nie byłoby takiego wyniku. Zza biurka publicysty nie widać tysięcy spotkań z wyborcami, nie widać kampanii bezpośredniej, nie widać pracy w terenie, a tam właśnie walczono pod nowym szyldem o każdego wyborcę. To partia Kosiniaka ma znacznie bardziej rozbudowane i zakorzenione w terenie struktury, niż ugrupowanie Hołowni. Widać to było znakomicie przy zbieraniu podpisów pod start wspólnego projektu (trzy czwarte z nich zebrali ludowcy), czy chociażby na konwencji Trzeciej Drogi w Krakowie, gdzie przestrzeń zapełniona była w zdecydowanej większości członkami PSL. Znacznie mniej liczni sympatycy partii Hołowni byli wyraźnie w szoku widząc organizację i autentyczny entuzjazm zielonej części sali.
Hołownia faktycznie znakomicie wypadł w tej tzw. „debacie”, jego występ nie był jednak przypadkiem, tylko z premedytacją ustaloną taktyką między obydwoma liderami. Kosiniak wykazał się zaskakującą przenikliwością polityczną, ustępując Hołowni – a mógł przecież potraktować sprawę ambicjonalnie. Kiedy pierwszy rozdawał ciosy w studiu TVP, drugi ruszył za Kaczyńskim do Przysuchy, walcząc tam na miejscu o głosy wyborców PiS-u. To wszystko zaprocentowało. Nikt nie przewidział tak znakomitego wyniku, bo jeszcze kilka tygodni temu martwiono się, czy TD przekroczy ośmioprocentowy próg wyborczy. Część wyborców opozycji zagłosowała taktycznie, bo wiadomo było, że bez sukcesu TD nie będzie możliwe odebranie PiS-owi władzy, ale na to właśnie w sztabie tego ugrupowania liczono, wykorzystując zręcznie hasło: „Albo Trzecia Droga, albo trzecia kadencja PiS-u”. Co ciekawe – wszystko wskazuje na to, że obie części tego ugrupowania wprowadzą do Sejmu identyczną liczbę posłów. Przed tandemem Hołownia-Kosiniak może się zatem rysować świetlana przyszłość w polskiej polityce, biorąc chociażby pod uwagę wiek pozostałych liderów polskich partii politycznych. Pod warunkiem oczywiście, że uda im się utrzymać i umocnić wspólny projekt.
Twórcy Trzeciej Drogi wykazali się też niezłą intuicją i słuchem społecznym. Nie dali się wciągnąć do postulowanej wspólnej listy partii opozycyjnych, akcentując swój ideowy dystans do lewicy. Swoją odmowę argumentowali, powołując się na swój odmienny światopogląd, dzięki czemu wydawali się zyskiwać na wiarygodności. Lewica tymczasem nie miała problemu z pójściem do wyborów w szerszej konfiguracji, nie zważając na liczne różnice między własnym programem, a postulatami ugrupowania w gruncie rzeczy chadeckiego. Ta elastyczność mogła się wcale nie podobać jej twardemu elektoratowi. Lewica okazała się mieć zatem gorszy słuch społeczny, co przecież dobitnie pokazały wyniki wyborów. Socjaldemokraci stracili ponad połowę mandatów i gdyby nie to, że bez lewicy nie uda się odsunąć PiS-u od władzy, można by te wybory uznać za jej porażkę. Dlaczego tak się stało? Przecież w wyborach po raz pierwszy wzięli udział w ogromnej części młodzi ludzie, do których była głównie skierowana lewicowa oferta (co ciekawe, kobiety, na które lewica tak stawiała, w ogromnej części poparły… PiS!). Świetnie ponadto wypadła w debacie Joanna Scheuring-Wielgus, a Włodzimierza Czarzastego przecież powszechnie chwalono za przemówienie podczas warszawskiego marszu miliona serc. Ostatnie skandale w Kościele Katolickim też wydawały się napędzać wyborców lewicy…
Tymczasem narracja lewicowa nie przebiła się do mas, nie było nowego „efektu Zandberga” (Adrian Zandberg w ogóle nie porywał w tej kampanii wyborczej). Czyżby Polacy nie byli gotowi na socjalną agendę lewicy? Bo przecież najważniejsze jej postulaty światopoglądowe z legalną aborcją do 12 tygodnia, finansowaniem in vitro z budżetu państwa czy też wprowadzeniem związków partnerskich ma w swoim programie również centrowa Koalicja Obywatelska. Wszystko to będzie zapewne przedmiotem wnikliwych analiz. Na wręcz nieprawdopodobny zakrawa natomiast fakt, że ten przeklęty ośmioprocentowy próg wyborczy, zamiast stanowić zagrożenie dla TD, okazał się jej błogosławieństwem (jak wspomniałem, część wyborców głosowała na tę formację ze strachu przed jej spadnięciem pod próg i pogrzebaniem szansy na pokonanie PiS), natomiast przekroczenie pięcioprocentowego progu przez lewicę było dla wszystkich oczywistością. Mało kto z wyborców opozycji miał więc dodatkową motywację, by wesprzeć taktycznie właśnie to ugrupowanie. I nie wsparł.
Mimo tej porażki, przed lewicą rysuje się szansa na współrządzenie państwem, co po 18 latach posuchy trudno nie uznać za sukces. Udział w rządach pozwoli zapewne tej formacji nieco oswoić potencjalny, a wciąż nieufny jej postulatom elektorat. Jeśli rzeczywiście lewicy uda się przeforsować i zrealizować z sukcesem niektóre punkty ze swojej agendy (podwyżki dla budżetówki, egzekwowanie prawa pracy, nacisk na politykę równościową, mieszkalnictwo komunalne, reforma szkolnictwa itp.), to do kolejnych wyborów przystąpi z dużo większym potencjałem. Jak dowodzą w swoich badaniach Sławomir Sierakowski i Przemysław Sadura, w krótkiej perspektywie społeczeństwo jako całość może wydawać się bardziej konserwatywne niż jest w rzeczywistości, gdyż duża jego część obawia się tempa wprowadzania zmian. W perspektywie dłuższej natomiast muszą się przebić do mainstreamu poglądy progresywne, co będzie przysłowiowym wiatrem w żagle lewicy. A nowa władza z lewicą w swoim składzie może stać się – cytując Lwa Trockiego – „akuszerką” idących za nimi zmian. Czarzasty, Zandberg i Biedroń nie mają więc po tych wyborach na co narzekać…
Autor zdjęcia: Kris Cros