Tak zwana debata wyborcza w TVP odzwierciedliła stan polskiej demokracji – jej fasadowość, sztuczność, opresyjność oraz zanurzenie w wyimaginowanym przez propagandę rządową, fikcyjnym świecie. Trudno ten wyreżyserowany i skrojony pod agendę rządową spektakl w ogóle nazwać debatą. Skoro jednak jej uczestnicy zdecydowali się w niej wziąć udział, nie mogą uciekać teraz od ocen. A ocena – w moim odczuciu – jest jednoznaczna. Przegrali w niej reprezentanci największych, walczących ze sobą ugrupowań politycznych, wygrali przedstawiciele mniejszych partii opozycyjnych. Jakie to będzie miało przełożenie na wyniki wyborów, zobaczymy już za kilka dni.
Gdyby nie obowiązek nałożony na Telewizję Polską przez Kodeks wyborczy, debata prawdopodobnie by się nie odbyła, bo jej organizacja nie była na rękę partii rządzącej. Wiadomo było, że Jarosław Kaczyński nie poradziłby sobie w konfrontacji z liderami ugrupowań opozycyjnych, więc wystawienie w jego miejsce każdego innego przedstawiciela PiS, musiałoby się spotkać z zarzutami o tchórzostwo prezesa. Takie zarzuty oczywiście padły. PiS startowało zatem z gorszej pozycji i ten handicap został zniwelowany w typowy dla tej partii sposób. Warunki, jakie podyktowała telewizja rządowa nie miały nic wspólnego z równością szans, uczciwością, otwartością i swobodą dyskusji. Były idealnie skrojone pod przedstawiciela ugrupowania rządzącego.
Już kombinowanie przy miejscu i czasie debaty miało wprowadzić niepokój i nerwowość w szeregach opozycji. To jednak nic w porównaniu z jej formułą. Politycy mieli odpowiadać na pytania w sześciu rundach, dedykowanych poszczególnym tematom: migracji, prywatyzacji, wieku emerytalnego, bezpieczeństwa, bezrobocia i polityki społecznej. Na koniec była minuta na swobodne wypowiedzi jej uczestników. Nie przewidziano czasu na jakąkolwiek polemikę z przeciwnikiem. Nikt poważny nie spodziewał się oczywiście po TVP neutralnych pytań o najważniejsze wyzwania, czekające Polskę w bliższej i dalszej przyszłości, ale to co zaprezentowali prowadzący tę „debatę”, stanowiło swoiste kuriozum. Te, tak zwane pytania, były po prostu opartymi na fałszu tezami (zbieżnymi z zagadnieniami referendalnymi), zaczerpniętymi z agendy rządowej, skonstruowanymi według jednego tendencyjnego schematu: odnosiły się one bowiem do wyimaginowanego sporu wokół każdego z bloków tematycznych, w którym to rząd był z góry prezentowany w sposób pozytywny, a opozycja stawiana w roli szkodnika. Długość tych pytań oraz ich powtarzanie miało zapewne na celu ugruntowanie w widzach określonego stanowiska, jedynej słusznej odpowiedzi, zawartej zresztą już w samych „pytaniach”. Dziwne, że żaden z uczestników nawet jednym zdaniem nie skomentował na wizji formuły tej debaty. Jej absurdalność aż biła po oczach.
Warunki, jakie zgotowała uczestnikom tego spotkania telewizja rządowa, były zatem idealnie dostosowane do wymogów premiera Mateusza Morawieckiego, który właściwie mógłby powtórzyć po prowadzących treść ich „pytań”, dodając dwa zdania komentarza chwalącego własne dokonania i to by wystarczyło. Premier jednak nawet tej szansy nie potrafił wykorzystać, chociaż – wiele na to wskazuje – dokładnie wiedział o co zapytają prowadzący. Był agresywny, arogancki, napastliwy i zwyczajnie chamski. W każdej odpowiedzi skupiał się na atakowaniu Donalda Tuska, wyciągając mu jakieś kuriozalne czyny, jak przyjęcie od Putina wazonu rzekomo wypełnionego srebrem i złotem (wprowadzenie motywu baśniowego do polityki, wiele mówi o jego stosunku do własnych wyborców). W pewnym momencie wyciągnął nawet z kieszeni monetę dwuzłotową (pewnie nosi w garniturze drobniaki na wszelki wypadek), jako symbol rewaloryzacji emerytur „za Tuska”. Jeśli zatem zadaniem premiera było przekonanie nieprzekonanych, niezdecydowanych lub tzw. „elektoratu cynicznego” (w ujęciu S. Sierakowskiego i P. Sadury), to – w moim przekonaniu – zaprzepaścił tę szansę. Swoim wystąpieniem mógł jedynie utwardzić i zmobilizować elektorat fundamentalny, dla którego wazon wypełniony złotem będzie zapewne kolejnym dowodem na demoniczność Tuska.
A jak wypadł Donald Tusk? Zdecydowanie poniżej własnych możliwości. Widać było – zwłaszcza przy pierwszym „pytaniu” – jego zdenerwowanie, widać było, jak niekomfortowo się czuje w sztywnym gorsecie warunków stworzonych przez telewizję rządową. Jego największe atuty – swoboda, naturalność i luz z jakimi przemawia zarówno do pojedynczych ludzi, jak i do tłumów, na nic się nie zdały w tym z góry wyreżyserowanym spektaklu. Udało mu się jednak zdenerwować premiera, eksponując poparcie Morawieckiego dla podniesienia wieku emerytalnego, podczas gdy ten pełnił funkcję jego doradcy. Udało mu się też przebić z informacją o aferze wizowej, o wykorzystywaniu wojska i policji do celów rządowej propagandy. Jeśli najważniejszym zadaniem Donalda Tuska było zaprezentowanie się przed widzami TVP w celu odczarowania swojego – narzuconego przez telewizję – czarnego wizerunku, to wydaje się, że udało mu się je wypełnić. Jeśli jednak jego celem było uwiedzenie wyborców niezdecydowanych (co mu tak doskonale wychodzi w spotkaniach publicznych), to w tym aspekcie wyraźnie zawiódł. Może trochę bezwiednie wypełnił za to inne cenne zadanie – skupił na sobie wszystkie ataki Morawieckiego, co pozwoliło na rozwinięcie skrzydeł przez pozostałych przedstawicieli opozycji. Zwłaszcza przez Szymona Hołownię.
Podzielenie się zadaniami przez liderów Trzeciej Drogi okazało się znakomitym pomysłem. Władysław Kosiniak-Kamysz (którego łatwiej byłoby atakować za dawną koalicję z PO) udał się za Jarosławem Kaczyńskim do Przysuchy, a Szymon Hołownia stawił się na debacie. Już podczas weekendowej konwencji Trzeciej Drogi w Krakowie był on pełen wigoru i mówił, że wprost nie może się doczekać konfrontacji z Morawieckim. O dziwo premier go podczas debaty nie atakował, a przecież propaganda PiS w ostatnich dniach mocno skupiła się na obrzydzaniu Trzeciej Drogi, zdając sobie doskonale sprawę, że dobry wynik wspólnego projektu Hołowni i Kosiniaka może być początkiem końca panowania Kaczyńskiego. Hołownia miał zatem przestrzeń do zaprezentowania programu własnego ugrupowania. Był przy tym wyluzowany, rzeczowy, konkretny, miejscami nawet zabawny i potrafił przy tym znakomicie zużytkować swoje dziennikarskie doświadczenie. Miał jeszcze to szczęście kończyć swoim wystąpieniem całą tę „debatę”, co zręcznie wykorzystał uświadamiając wyborcom alternatywę między „Trzecią Drogą”, a trzecią kadencją PiS-u. Wydaje się, że swoim wystąpieniem mógł przypomnieć o sobie nie tylko nie tak dawnym przecież zwolennikom, ale i przekonać do siebie część niezdecydowanych oraz przedstawić własne ugrupowanie „cynicznemu elektoratowi” PiS, jako pewną alternatywę. O ile przed ośmiu laty „efekt Zandberga” z debaty wyborczej pogrzebał szanse opozycji na zwycięstwo w wyborach, o tyle teraz „efekt Hołowni” może być decydujący dla odsunięcia PiS od władzy.
Osiągnięcie tego celu może być bliższe dzięki znakomitemu wystąpieniu przedstawicielki Nowej Lewicy. Joanna Scheuring-Wielgus to chyba największe zaskoczenie tej „debaty”. Nie była co prawda tak elokwentna i wyluzowana jak Hołownia, ale udało jej się klarownie zaprezentować agendę lewicową, była przy tym rzeczowa, kompetentna, a miejscami empatyczna i emocjonalna. Pozwoliła sobie na zaakcentowanie osobistej historii i to w bardzo nieoczywistym kontekście – odpowiadając bowiem na pytanie o bezpieczeństwo państwa, jako jedyna zwróciła uwagę na bezpieczeństwo na drogach (straciła męża w wypadku drogowym). W swojej ostatniej wypowiedzi zwróciła się wprost do wyborców, oferując im jasną alternatywę i przypominając jednocześnie, że to lewica dała Polsce konstytucję oraz członkostwo w Unii Europejskiej i w NATO. Wydaje się, że swoim wystąpieniem ugruntowała i zmobilizowała elektorat lewicowy, a być może uda jej się nawet przyciągnąć do Nowej Lewicy część wyborców Koalicji Obywatelskiej, zwłaszcza kobiet.
Swoje pięć minut wykorzystał także Krzysztof Bosak. Jego pomysłem na debatę było ukazanie własnego ugrupowania, jako alternatywy dla wojny PiS-u z Platformą. Wielokrotnie czynił znak równości między tymi ugrupowaniami, wskazywał na ich wspólne głosowania, podobne podejście do wielu fundamentalnych kwestii, takich jak polityka zagraniczna, energetyczna czy zdrowotna. Bosak starał się także grać – co było do przewidzenia – na nastrojach antyukraińskich. Był bardzo dobrze przygotowany, wypadł profesjonalnie i przekonująco. Formuła debaty pozwoliła mu uniknąć ewentualnych kłopotliwych pytań ze strony konkurentów, chociażby o ostatnie skandaliczne wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Z całą pewnością nie zawiódł własnego elektoratu i – być może – uda mu się przeciągnąć na własną stronę część wyborców PiS oraz niezdecydowanych.
Poprawnie wypadł również przedstawiciel Bezpartyjnych Samorządowców – Krzysztof Maj. Jako postaci szerzej nie znanej opinii publicznej, udało mu się uniknąć roli statysty, zdołał też zaprezentować własne ugrupowanie, jako pewną świeżość na scenie politycznej. Nie powiedział niczego odkrywczego, ale był opanowany i sprawiał wrażenie dobrze przygotowanego do konfrontacji z najważniejszymi polskimi politykami. Trudno jednak powiedzieć, czy uda mu się tym wystąpieniem przekonać do swojego ugrupowania wyborców niezdecydowanych, bo nie sądzę, by ktokolwiek o sprecyzowanych sympatiach politycznych, przerzucił po jego wystąpieniu swój głos na Bezpartyjnych Samorządowców.
Jak już na wstępie wspomniałem, ten wyreżyserowany przez telewizję rządową spektakl niewiele miał wspólnego z prawdziwą, wolną i uczciwą debatą. Warunki nie były równe, a konstrukcja tzw. „pytań” przejdzie zapewne do historii propagandy. Problemy, jakie w debacie poruszono, także nie dotyczyły najważniejszych wyzwań, przed jakimi stoi Polska i świat w XXI wieku. Nie rozmawiano o przystosowaniu Polski do nieuchronnych zmian klimatycznych, o jej miejscu w strukturach międzynarodowych, o demografii, polityce zdrowotnej, polityce energetycznej, o dzielących społeczeństwo kwestiach światopoglądowych, a poruszone na debacie kwestie bezpieczeństwa, czy migracji spłycono i sprowadzono do absurdu. Na koniec Donald Tusk zaproponował zorganizowanie ponownej, prawdziwej debaty, w dowolnym dla przedstawicieli PiS miejscu i czasie. Nie ma na to jednak obecnie żadnych szans.
Autor zdjęcia: