Wizyta Donalda Trumpa w zamyśle polityków Prawa i Sprawiedliwości miała być punktem kulminacyjnym „wstawania Polski z kolan”, na których – wedle interpretacji partii Jarosława Kaczyńskiego – znalazła się w wyniku polityki poprzednich rządów. Przemówienie amerykańskiego prezydenta i ustalenia podjęte w rozmowach z nim przez nadwiślańskich polityków wskazać miały miejsce Polski jako serdecznego przyjaciela i strategicznego partnera największego światowego mocarstwa. Czy rzeczywistość spełniła tego rodzaju oczekiwania?
Faktycznie, dawno nikt nie skierował pod adresem naszego kraju tylu pięknych słów. Rdzeniem wystąpienia i całej wizyta Trumpa w Warszawie były odwołania do historii i etnicznej tożsamości naszego społeczeństwa. Polacy usłyszeli od amerykańskiego przywódcy, że są narodem dumnym i wielkim „ponieważ wielkim jest wasz duch i jest to duch silny”. Podobnych zdań padło wiele. Donald Trump nie po raz pierwszy w swoim życiu i działalności pokazał, że zależy mu na ciepłym przyjęciu i rozgłosie. Używał sformułowań i stawiał tezy łechtające polskie ego i dumę narodową. Nie zabrakło też odniesień do silnych nad Wisłą tradycji martyrologicznych. Stąd amerykański prezydent postawił tezę, że „przez dwieście lat Polska cierpiała od nieustannych napaści”, ale przetrwała dzięki niezłomnej woli narodu polskiego. Abstrahując już od faktu, że tego typu stwierdzenia są co najmniej daleko idącym uproszczeniem, warto zauważyć, iż było to wystąpienie wyraźnie odwołujące się do uczuć i narodowych emocji najbardziej zachowawczej, a czasem wprost zaściankowej części polskiego społeczeństwa, która w ostatnich latach zdaje się stanowić podstawowe zaplecze Prawa i Sprawiedliwości. Właśnie ta część naszego narodu najczęściej bowiem odwołuje się do uzasadnianej historycznie narodowej dumy i wykreowanego przekonania o wielowiekowych cierpieniach oraz wiecznym zagrożeniu przez ościenne nacje.
Znacznie ciekawsze i ważniejsze jest jednak to, czego w wystąpieniu Trumpa nie było. Słowo „NATO„ padło tylko raz i to w kontekście zobowiązania członków do przeznaczania 2% PKB na zbrojenia. Poza tym Trump zapewnił o trosce Stanów Zjednoczonych nad bezpieczeństwem sojuszników, czym rozwiał część obaw wynikających z jego deklaracji składanych w trakcie kampanii wyborczej. Kilka zdań poświęcił potrzebie walki z terroryzmem. Jest to jednak koniec listy konkretów. Biorąc pod uwagę, jak bardzo nagłaśniane było przemówienie amerykańskiego prezydenta, jest to porażająco mało. Nie padła żadna jasna deklaracja dotycząca Ukrainy, której los jest szczególnie istotny dla polskiego bezpieczeństwa. Nie pojawił się temat szumnie zapowiadanego przez PiS korytarza gazowego. Donald Trump nie odniósł się też do problemu wiz, a sprawa obecności wojsk amerykańskich w Polsce została potraktowana bardzo marginalnie. Co gorsza, także podczas późniejszych rozmów nie poruszono żadnego z tych kluczowych tematów, co wynika bezpośrednio z wypowiedzi Trumpa po kolejnych rozmowach z polskimi politykami.
Warszawskie przemówienie było więc jedynie wyzutym z treści popisem bogoojczyźnianej demagogii skierowanej do precyzyjnie wybranej części polskiego społeczeństwa. Jaskrawo kontrastuje to z wagą rozmów prezydenta Stanów Zjednoczonych podczas zakończonego niedawno szczytu G20. Praktyczny sens wizyty kontrowersyjnego przywódcy w Warszawie kończy się więc na dodaniu otuchy rządzącej partii i jej elektoratowi. Takie znaczenie ma zarówno przemówienie oraz inne elementy wizyty jak i tłum zwolenników rządzącej partii, entuzjastycznie reagujący na piękne frazesy Amerykanina. Ten ostatni element z pewnością rozbudował dodatkowo ego Trumpa. Niestety, w mojej ocenie, inne rezultaty dostrzec niezwykle trudno.
Wizyta Donalda Trumpa nie była więc szczytowym osiągnięciem polskiej dyplomacji, choć oczywiście rządzące ugrupowanie będzie to przedstawiać w taki sposób. Sądzę, że należy ją raczej uznać za kolejną demonstrację służalczości polskich polityków (szczególnie prawicowych) wobec mocarstwa zza oceanu. Fakt, że w Warszawie nie padła żadna istotna deklaracja polityczna, a zamiast tego przywódca Amerykanów poprzestał na kurtuazyjnym krasomówstwie pokazuje, że koncepcja polityki zagranicznej Polski, oparta na strategicznym partnerstwie z najpotężniejszym krajem świata, zupełnie nie przystaje do naszych możliwości i geopolitycznych realiów tej części świata. Wynika to z braku konkretnych interesów, dla których Stany Zjednoczone miałyby uważać Polskę za głównego sojusznika. Niezależnie od oczekiwań i marzeń PiS główne światowe mocarstwo po prostu nie ma żadnego powodu, dla którego miałoby z naszym krajem utrzymywać szczególne relacje na miarę tych, jakie łączą je z Izraelem, Koreą Południową, czy choćby krajami Zatoki Perskiej, nie wspominając już o Wielkiej Brytanii, od wielu lat uważanej przez Amerykanów za strategicznego partnera.
Konsekwencją polskiego serwilizmu wobec Waszyngtonu jest więc traktowanie Polski przez kolejnych amerykańskich prezydentów jako przyjaznego, niesprawiającego kłopotów kraju, gdzie mogą oni poprawić swój wizerunek i ogrzać się w blasku wiwatów tłumu i niskich ukłonów miejscowych elit. Prawdziwą politykę Ameryka robi jednak gdzie indziej i z innymi partnerami.
Jakie wnioski powinniśmy wyciągnąć z tego faktu? Przede wszystkim wektorem polskiej polityki zagranicznej powinna być Europa, a szczególnie grupa dużych państw wiodących prym w Unii Europejskiej. Stany Zjednoczone jeszcze długo będą dla Polski państwem istotnym, przede wszystkim przez rolę jaką odgrywają w NATO. Iluzję przyjaźni i strategicznego partnerstwa z tym krajem trzeba jednak porzucić na rzecz pragmatycznych interesów w Europie, z którą łączy nas znacznie więcej wspólnych problemów politycznych i gospodarczych.