Do pewnego stopnia ten artykuł należy zakwalifikować do kategorii political fiction. Ale czy w 100%? Od ponad 10 już lat nabrzmiewa w Polsce konflikt społeczno-polityczny, który dzieli obywateli choć trochę zainteresowanych sprawami publicznymi państwa na dwa zwalczające się każdego dnia „plemiona”. Trend tych procesów jest nader czytelny i wskazuje na dalszą eskalację. Od fazy totalnego sporu partyjnego, generującego wyostrzenie i prymitywizację przekazów w kampaniach wyborczych, a także pogłębienie zjawiska partyjnych czystek kadrowych we wszystkich będących w zasięgu polityki urzędach i spółkach; przez fazę upowszechnienia się w codziennym obcowaniu inwektywy i insynuacji, generującego całkowitą degradację debaty publicznej; dalej przez fazę spowszednienia zwyczaj stawiania przeciwnikom zarzutów najwyższego kalibru, tj. zbrodni, morderstwa i zdrady stanu; następnie przez faktyczny koniec prowadzenia jakiejkolwiek debaty, która byłaby jeszcze w stanie oddziaływać ponad pęknięcie polityczne społeczeństwa; aż po fazę odrzucenia koncepcji przynależności do jednej wspólnoty narodowej i formułowanie gróźb użycia przemocy, czy to w formie pozaprawnych incydentów, nie będących jednak w żaden sposób potępianych przez „swoją” stronę, czy nawet w formie quasi-legalnej, z użyciem będącego do dyspozycji aparatu przemocy państwa. Ten ciąg zdarzeń przyniósł w ostatnich miesiącach coraz częściej formułowane obawy czy prognozy, mówiące o wybuchu wojny domowej w Polsce jako kolejnej fazy procesu eskalacji. Rośnie przy tym nie tylko sygnalizowana w mało już zawoalowany sposób gotowość do podjęcia bratobójczej walki, ale nawet pojawia się swoisty entuzjazm i Vorfreude w związku z możliwymi aktami przemocy lub nawet ofiarami tego rodzaju starcia. Coś, co wydawałoby się jeszcze kilka lat temu absolutnym tabu, zaczyna funkcjonować w przestrzeni wirtualnej agory jako potencjalna możliwość. Ujawnienie się w ciągu ostatniego roku przepastnych złóż pogardy wobec człowieka (w związku z międzykulturową nienawiścią wobec ewentualnych uchodźców z krajów muzułmańskich) obniżyło swoiste moralne bariery wewnętrzne i okazuje się być dziś potencjalnym facylitatorem w odniesieniu także do perspektywy podniesienia przez Polaka ręki na innego Polaka.
1.
Wojna domowa nie jest dziś scenariuszem nierealnym. Żyjemy w świecie, który od ok. 8 lat cechuje coraz mniejsza doza stabilizacji i dotyczy to w zasadzie wszystkich kontynentów. W ostatnich 2-3 latach chyba ostatecznie straciliśmy nadzieję na to, że Europa – dzięki konstruktom takim jak UE, NATO, Rada Europy czy OBWE – jest całkowicie zabezpieczona przed nagłymi zdarzeniami o przemocowym charakterze. Podtrzymywanie poglądu o całkowitej niemożności ziszczenia się w Polsce scenariusza wojny domowej może być naiwnym złudzeniem, które ostatecznie stanie się jednym z czynników prowadzących do takiej tragedii . Niewątpliwe cynizm wielu polskich polityków jest na tyle głęboki, że możemy ich podejrzewać o kalkulowanie rachunku partyjnych zysków i strat także w kontekście tej formy konfrontacji. W każdym razie brak jakichkolwiek przesłanek, aby utrzymywać, że w momencie przybliżenia się tej groźby „liderzy narodu” powiedzą „stop” i uspokoją nastroje. Po 20 latach praktyki w branży podżegacza trudno przestawić się na fach peacemakera.
Zamiast zwiększać niebezpieczeństwo przez negację i ignorowanie groźnych sygnałów i zdarzeń ostatnich lat, należy uznać to, co dla przygniatającej większości po obu stronach przepaści wydaje się, mimo wszystko, nadal oczywiste. Musimy mianowicie uniknąć eskalacji. Jeśli udałoby się uznać, że zagrożenie istnieje, a jego uniknięcie jest – być może już jedynym – celem wspólnym, jaki nam pozostał, to można by wziąć pod uwagę alternatywne drogi kształtowania rzeczywistości w Polsce, które zabezpieczą nas przed tragedią.
2.
Najbardziej oczywistą dzisiaj opcją wyboru jest zapobieżenie wojnie domowej poprzez pozbawienie jednej ze stron siły do stawienia drugiej czoła na taką skalę. Mowa tutaj o zaprowadzeniu porządku dominacji społeczno-politycznej jednego „plemienia” nad drugim, w którym „plemię” słabsze zostanie trwale ustawione w roli podporządkowanej, służebnej, wobec swojej słabości zmuszonej do milczenia i nieartykułowania swoich poglądów i ocen, zadowalającej się jedynie prawem do egzystencji w miarę wolnej w prywatnej sferze życia, gdzie jedyną gwarancją przed utratą tej resztki praw będzie niechęć dominujących przed wprowadzeniem podporządkowanych w stan totalnej desperacji, która wygenerowałaby sytuację przymuszającą ich jednak do sięgnięcia po przemoc. W takim układzie konflikt stopniowo by wygasł, ponieważ jedna ze stron ostatecznie przegrałaby polityczny spór o kształt państwa, a także utraciłaby realny dostęp do udziału w debacie publicznej. Kosztem tego rozwiązania byłby z jednej strony koniec społeczeństwa pluralistycznego światopoglądowo, a z drugiej koniec modelu ustrojowego opartego na indywidualnych prawach i wolnościach człowieka. Zaletą byłoby zażegnanie ryzyka eskalacji zwykłej przemocy fizycznej (ale na rzecz ucisku politycznego).
Obecny tok zdarzeń zmierza do realizacji tej właśnie opcji wygaszenia konfliktu polsko-polskiego. Taka jest logika obecnych zdarzeń politycznych. Obie strony konfliktu wydają się wierzyć, że uda im się zdominować przeciwnika na tyle, aby go zmarginalizować, zanim konieczna dla osiągnięcia tego celu dalsza eskalacja konfliktu osiągnie stopień wybuchu wojny domowej. Scenariusz ten zakłada więc dalszą eskalację i zejście z tego kursu dopiero w ostatnim możliwym momencie przed zderzeniem się ze ścianą wojny domowej. Jak nietrudno odgadnąć, jest to opcja naznaczona kolosalnym ryzykiem, której symbolem będą dwa auta wyścigowe kierowane na czołowe zderzenie zgodnie z zasadami gry w „Who blinks first?”.
3.
Jeśli więc powyższa strategia jest zbyt ryzykowna, to uczciwie zatroskani o losy Polaków liderzy powinni szukać alternatyw. W obecnej chwili na odległym horyzoncie myślowym rysują się trzy takie alternatywy. Pierwsza jest najpiękniejszą z nich, najbardziej pożądaną. Byłoby nią pojednanie „plemion” i przywrócenie wzajemnych relacji, które umożliwiłyby stopniową odbudowę narodu polskiego, jako jednego bytu. Osią tego scenariusza byłoby cofnięcie negatywnych zjawisk debaty publicznej, nie tyle zanik różnic w poglądach i ocenach, co redukcja ładunku emocjonalnego z nimi związanego, w efekcie czego debata powróciłaby do statusu wymiany poglądów i konkurowania o poparcie wyborców, a usunięte poza jej nawias zostałyby mechanizmy szerzenia i umacniania nienawiści wobec ludzi. Wybór znów polegałby na ocenie i porównywaniu rozwiązań, nie zaś na odrzucaniu ich ze względu na „grzech pierworodny” nieprawowitego autorstwa. Nastąpiłaby akceptacja egzystencji różnych tendencji światopoglądowych w społeczeństwie i ich emanacji w postaci ugrupowań partyjnych, które stałyby się dla siebie nawzajem aktorami strategicznych gier politycznych o kształt prawodawstwa, a nie zwyczajnymi obiektami strategii anihilacji. Potrzebę długotrwałej dominacji zastąpiłaby potrzeba ciągłości rozwoju z uświadomioną pozytywną rolą rotacji elit politycznych, czyli oddawania władzy alternatywnym ekipom po zakończeniu pewnego etapu reformowania państwa. W końcu, zwłaszcza wobec napiętej sytuacji międzynarodowej i geopolitycznej, odrodziłoby się znane z lat 90-tych poczucie wspólnoty poglądów i działania w zakresie strategicznych celów Polski na arenie międzynarodowej.
Zasadność dążenia do realizacji tego scenariusza wydaje się zupełnie oczywista. Problem leży jednak w pytaniu, na ile realna jest jego realizacja? Odpowiedź, co naturalne, nie może nastrajać optymizmem wobec doświadczeń eskalacji ostatnich 10 lat. Aby taki scenariusz był choć trochę realny, konieczna byłaby mentalnościowa przemiana znacznej części obywateli, w tym niemal wszystkich elit społecznych, które są dziś zaangażowane w uprawianie partyjnego sporu w sposób równy z partyjnymi fighterami, czasem co prawda mimowolnie, najczęściej jednak zupełnie ochoczo. Taką przemianę wygenerować mógłby tylko wielki szok. Roli tej nie spełniła ani śmierć Jana Pawła II, która miała miejsce w momencie początku procesów eskalacyjnych i im w żaden sposób nie zapobiegła. Nie spełniła jej także katastrofa smoleńska, która zamiast tego stała się fatalnym katalizatorem gwałtownego przyspieszenia i pogłębienia procesów eskalacyjnych na miarę istnego tąpnięcia. Co więc musiałoby się wydarzyć, aby optyka milionów Polaków nagle utraciła ostrze radykalizmu i usunęła na bok truciznę nienawiści? W zasadzie na myśl przychodzi jedynie militarna agresja Rosji na Polskę, pod warunkiem, że okazałaby się ona nieskuteczna np. wobec reakcji NATO. Ponowny „cud nad Wisłą” mógłby stać się mitem założycielskim nowej Rzeczpospolitej, który przyćmiłby wcześniejsze niesnaski, nadając im nawet wizerunek trywialnych. Wszystkie inne drogi do tego pozytywnego scenariusza prowadzą natomiast przez wieloletnie procesy zmiany pokoleniowej (o ile nie dwóch zmian pokoleniowych), które mogłyby się okazać o wiele zbyt powolne, aby zatrzymać bardziej dynamiczne procesy eskalacji. W każdym razie odejście liderów obu stron, kojarzonych z epoką eskalacji, byłoby tutaj warunkiem podstawowym dla wszelakich prób leczenia ran.
4.
Są jeszcze dwie inne drogi postępowania, które poprzez częściową redukcję potencjału konfliktu mogą okazać się relatywnie pewnym zabezpieczeniem przed totalną eskalacją, nie bazują jednak ani na marginalizacji żadnej ze stron, ani nie wymagają trudnych do wyobrażenia sobie procesów pojednawczych. To zonizacja i pilaryzacja. Zonizacja oznaczałaby rozejście się zwaśnionych „plemion”, które onegdaj współtworzyły naród polski, a teraz dokonałyby wyboru utworzenia dwóch odrębnych wspólnot narodowych. W wersji pełnej zonizacja oznaczałaby stworzenie dwóch państw polskich, które funkcjonowałyby całkowicie oddzielnie. Istnienie dość czytelnego geograficznego podziału na strefy wpływów czy też wyborczej siły głównych partii obu stron konfliktu sugerowałoby ustanowienie granicy pomiędzy nimi na linii dawnej granicy z okresu po III rozbiorze Polski. W rzeczywistości jednak ten najbardziej radykalny z separacyjnych scenariuszy może być przedmiotem analiz tylko w sferze political fiction. Powstałby problem wielu enklaw po obu stronach linii granicznej, do których zaliczałaby się zresztą sama Warszawa. W sposób naturalny stałyby się one nowym zarzewiem konfliktów, nawet poważniejszych niż konflikt eskalujący w Polsce obecnie. Alternatywą byłaby, niewiele mniej trudna do wyobrażenia, zonizacja rezygnująca z podziału państwa, a zamiast tego tworząca w miejsce dzisiejszej III RP bi-konfederację wspólnot lokalnych, gmin, dzielnic miast, które zdominowane liczebnie przez jedno lub drugie „plemię” przystępowałyby jednej z dwóch założonych polskich konfederacji w sposób zgodny z preferowanym przez ich mieszkańców światopoglądem. Obie konfederacje, tworzące na mapie Polski swoistą „szachownicę”, funkcjonowałyby niezależnie od siebie (oddzielne rządy i parlamenty), ale oczywiście jakieś ciało koordynacyjne musiałoby powstać dla rozwiązania tysięcy problemów technicznych, które taka konstrukcja momentalnie by wygenerowała. Byłaby to z grubsza realizacja projektu pluralizmu wspólnot światopoglądowych (tzw. utopii) Roberta Nozicka. Niewątpliwie pojawiłyby się jednak miliony przypadków, w których konkretne osoby nie zechciałyby wziąć udziału w programie przesiedleńczym, wobec czego żyłyby w nieprzyjaznych dla siebie enklawach. Trudno zatem oczekiwać, aby to rozwiązanie w praktycznym użyciu zlikwidowało potencjał konfliktowy (choć mogłoby przejściowo przynajmniej go zredukować).
Istnieje jednak rozwiązanie pośrednie, które posiada tę zaletę, że było już w Europie praktykowane przez wiele dziesięcioleci i czyniono to wówczas ze sporym powodzeniem. W Belgii i Holandii w XIX w. ukształtowało się zjawisko tzw. verzuiling, czyli pilaryzacji. Pilaryzacja, inaczej niż jakakolwiek z wersji zonizacji, nie wymaga nawet w realiach III RP zasadniczych zmian ustrojowych, zachowana zostałaby zarówno jedność państwa, jak i jego unitarny charakter. Tym niemniej zwaśnione społeczności „rozeszłyby się”, co prawda nie w sensie geograficznym, ale w sensie relacji międzyludzkich. Obecna walka partii politycznych przetrwałaby pilaryzację. Być może nie straciłaby ona nawet na gwałtowności. Ale dzięki utworzeniu społeczeństwa filarowego temperatura sporu z punktu widzenia niemal wszystkich obywateli radykalnie spadłaby. Ludzie o innych poglądach, należący do różnych „plemion” nie wchodziliby ze sobą w żadne formalne lub półformalne kontakty. Lekarze, szkoły, prawnicy, sędziowie, policjanci, urzędnicy, handlarze i usługodawcy, może nawet kapłani, utworzyliby w ramach swoich grup zawodowych strukturę dwoistą, czyli formalnie podzielili się na lekarzy, nauczycieli, itd. np. „pisowskich” i „koderskich”. Wszyscy oni świadczyliby swoje usługi tylko obywatelom należącym do ich własnego filaru i niezrzeszonym. Warunkiem powodzenia tego modelu społeczeństwa byłoby – i to bez wątpienia stanowiłoby w Polsce poważny problem – lojalnie przestrzeganie przez polityków wszystkich partii (obojętnie, kto by nie rządził) szerokiej swobody każdego z filarów do wewnętrznego regulowania zasad relacji społecznych w jego ramach. Punktem wyjścia dla rozpoczęcia procesu pilaryzacji byłby zyskujący w Polsce już teraz coraz większą popularność mechanizm tzw. klauzuli sumienia (nie tylko lekarzy, przecież mówi się o niej już także w przypadku aptekarzy, fizjoterapeutów i hotelarzy). Pilaryzacja w przypadku wielu grup zawodowych oznaczałaby przyjęcie kodeksów zachowań wiążących się z ideą klauzuli sumienia: jedni lekarze nie robiliby badań prenatalnych, inni by je robili; jedni farmaceuci nie sprzedawaliby środków antykoncepcyjnych, inni by je sprzedawali; jedni nauczyciele nie uczyliby o teorii rewolucji i wychowaniu seksualnym, inni uczyliby tego; jedni hotelarze nie obsługiwaliby Arabów, inni by ich obsługiwali; jedni cukiernicy nie robiliby tortów na śluby par homoseksualnych, inni by je robili; jedni sprzedawcy nie oferowaliby mięs w piątki, inni by je oferowali; jedni adwokaci nie przyjmowaliby spraw rozwodowych, inni by je przyjmowali; jedni kapłani na kazaniach poruszaliby głównie problemy moralności seksualnej, inni tematy pomocy potrzebującym uchodźcom, itd.
W praktyce zażartych konfliktów religijnych Holandii i Belgii to rozwiązanie zdało egzamin, przy czym w nieco innym świecie niż dynamiczny świat początków XXI w. W przypadku Holandii pilaryzacja stopniowo zanikała, bo konflikt wygasał. W efekcie przestała być potrzebna. W Belgii konflikt religijny, który stał u jej podstaw także został przezwyciężony (ale w jego miejsce weszła nowa polaryzacja na narodowej linii flamandzko-walońskiej). Jeśli pilaryzacja miałaby zmniejszyć niechęć i nienawiść pomiędzy nami, a nawet powstrzymać nas przed sięgnięciem po broń, to nie jest to najgorsze rozwiązanie.
5.
Na koniec jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, klika słów do tych, którzy czytając ten tekst pomyśleli sobie „czy autor oszalał?”. Szczerze mówiąc, w tej chwili również nie wydaje mi się, aby groźba totalnej eskalacji pomiędzy Polakami była aż tak bliska, aby koniecznym było bardziej konkretnie myśleć o powyższych, księżycowych przecież rozwiązaniach, które miałyby nas ratować przed nami samymi. Ale, musimy przyznać, mamy ze sobą coraz większy problem, a politycy – rzekomo „liderzy narodu” – albo nie potrafią, albo zwyczajnie nie chcą czegoś z tym zrobić. Jeden z nich uczynił dzielenie nas motywem przewodnim swojej politycznej kariery i dziś wbijanie klina pozostaje ostatnim hobby w jego smutnym, samotnym bytowaniu starszego pana (może poza telewizyjnymi transmisjami rodeo). Drugi podziały pielęgnował, a radykalizm tamtego starszego pana podsycał i rozjuszał go celowo, aby nie mieć jak najdłużej z kim przegrać. Sam więc fakt, że tego rodzaju myśli kiełkują – bynajmniej nie tylko w mojej głowie – jest wobec polskich polityków swoistym aktem oskarżenia. Warto by ich zapytać, czy są z siebie zadowoleni.
I druga kwestia, akcent optymistyczny na koniec tekstu. Owszem, mamy konflikt dwóch „plemion”, który staje się powoli „konfliktem śmiertelnych wrogów”. Ale „plemiona” w Polsce są nie tylko dwa. Jest jeszcze trzecie – „plemię” MamToWszystkoWNosie. Ci Polacy często dostawali po głowie za swój brak zainteresowania sprawami politycznymi, absencję wyborczą i „egoistyczne” skupienie na życiu prywatnym. Ale w sytuacji, gdy obywatele politycznie zaangażowani zaczynają się być może przygotowywać do skoczenia sobie wzajemnie do gardeł, to niezaangażowane, wyluzowane politycznie i nabijające się z naszej głupoty „plemię”, staje się niewiarygodnie wielkim atutem Polski. Bo każdą wspólnotę można rozszarpać, gdy składa się z dwóch obozów walki, rozgrzanych do czerwoności. Ale jeśli ok. 50% jej członków stanowią spokojni ludzie, którzy mają cała walkę w nosie, to oni tę jedność mogą uratować. A może nawet, gdyby przyszło komuś do głowy wojować, wybić głupcom z głów ich cały animusz.
